Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Opowieść Artura Gordona Pyma
Wydawca Wyd. Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Niedługo później wydarzył się wypadek, który na razie zbudził największą radość, potem zaś przejął mnie uczuciem najgłębszej grozy, jakiej doznałem kiedykolwiek. Żadna z najstraszniejszych przygód, jakie przeżyłem następnie w ciągu dalszych dziewięciu lat, nie wywarła na mnie tak przejmującego wrażenia. A przecież w ciągu tych dziewięciu lat wydarzały się wypadki najbardziej nadzwyczajne, wprost niesłychane, wypadki, w które niemal trudno uwierzyć.
Siedzieliśmy w kucki na pokładzie w pobliżu schodów, wiodących do kajut i raz jeszcze rozważaliśmy możliwość dotarcia do spiżarni, zawierającej prowianty.
W pewnej chwili spojrzałem na Augusta, który leżał naprzeciwko mnie. August pobladł nagle jak trup, wargi jego drgały w dziwny, zagadkowy sposób. Zaniepokojony wyglądem przyjaciela, przemówiłem do niego, ale nie odpowiedział mi wcale. Przypuszczałem już, że uległ nagłemu atakowi choroby. Ale zwrócił też moją uwagę wyraz jego oczu, utkwionych nieruchomie w jakiś punkt poza mną.
Zwróciłem głowę w tym samym kierunku.
Nie zapomnę nigdy przenikliwego okrzyku radości, jaki wydałem, ujrzawszy, że w odległości zaledwie dwóch mil płynie duży bryg, wyraźnie zdążający ku nam.
Zerwałem się i gestem ręki wskazałem okręt moim towarzyszom — słowo nie chciało mi przejść przez gardło. Peters i Parker wpadli również w niesłychane podniecenie, które jednak u nich przejawiło się inaczej, aniżeli u mnie. Peters tańczył, jak szalony, po pokładzie, mamrotał niedorzeczne słowa, krzyczał i wył, jak indjanin. Natomiast Parker wybuchnął łzami i przez kilka minut płakał, jak małe dziecko.
Okręt, który dostrzegliśmy, był to dwumasztowiec, zbudowany na holenderską modłę, z błyszczącym, pozłocistym dzióbem. Statek walczył widocznie z burzliwą pogodą i przecierpiał niewątpliwie dużo wskutek huraganu, który i u nas wyrządził tak straszne spustoszenia, ponieważ przedni wyżnik, oraz parapety prawej burty uległy zniszczeniu. Kiedy ujrzeliśmy go po raz pierwszy, płynął, jak już wspomniałem, w odległości mniej więcej dwóch mil, zdążając w naszym kierunku.
Wiał lekki wiatr, to też dziwiliśmy się bardzo, czemu statek nie korzysta z ożaglowania, a płynie tylko o jednym głównym żaglu. Wskutek tego jedynie bardzo powoli poruszał się naprzód. Nasza niecierpliwość dosięgała granic obłędu.
Pomimo podniecenia, jakie nas ogarnęło, zwróciliśmy jednak wszyscy uwagę na niepewne i jakby niezręczne manewrowanie sterem. Statek kilkakrotnie poruszył się tak niezdecydowanie, że nasunęło nam to dręczącą wątpliwość, czy załoga tego przepływającego obok statku zauważyła nas rozbitków, albo też czy nie zamierza się oddalić, nie dostrzegłszy nikogo na pokładzie. Prześladowani tą obawą, parokrotnie krzyknęliśmy z całego gardła, poczem nieznany statek zmieniał widocznie swe zamiary i znowu zawracał w naszą stronę. Dwukrotnie czy trzykrotnie powtarzał się ten szczególny manewr, usiłowaliśmy wyjaśnić go sobie przypuszczeniem, że sternik jest zapewne pijany.
Nie dostrzegliśmy na pokładzie nikogo, póki statek nie zbliżył się ku nam na odległość ćwierć mili. Wówczas dopiero rozeznaliśmy trzech mężczyzn, którzy, wnioskując z ich stroju, wyglądali na holendrów. Dwaj leżeli na starych żaglach w pobliżu przedniego kasztelu, trzeci, przyglądający się nam — jak się wydawało — z wielkiem zaciekawieniem, pochylał się nad prawą burtą, opierając się o pochyły maszt. Był to wysoki, krzepki mężczyzna, o ciemnej cerze twarzy. Wydawało się, że zachęca nas do cierpliwości, ponieważ ustawicznie przyjacielsko kiwał głową, chociaż, coprawda, dziwnie jednostajnym ruchem, a równocześnie uśmiechał się bez przerwy, pokazując dwa rzędy błyszczących, białych zębów.
Kiedy statek jeszcze bardziej zbliżył się ku nam, zauważyliśmy, że czerwona, wełniana czapka żeglarza zwisa w dół i macza się kutasem w wodzie. Ale widocznie nie troszczył się o to wcale, ponieważ ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać i kiwać głową w ten sam dziwny groteskowy sposób.
Mimochodem zaznaczę, że wszystkie te szczegóły i okoliczności przedstawiam najzupełniej zgodnie z tem, co wówczas utkwiło mi w pamięci.
Bryg podpływał ku nam powolniejszemi, ale bardziej zdecydowanemi ruchami, aniżeli poprzednio. Serca biły nam tak gwałtownie, jakgdyby chciały wyskoczyć z piersi — jeszcze teraz nie mogę zachować spokoju, kiedy opowiadam ten epizod; — dusze nasze przepełniała gorąca wdzięczność dla Stwórcy, za tak nieoczekiwane, tak bliskie i tak pewne ocalenie.
Wtem — nagle powiał wiatr od dziwnego statku, który znajdował się już całkiem blisko, i powiał na nas niezwykle smrodliwym zaduchem, tak wstrętnym ponad wszelkie pojęcie, tak przenikliwym, tak nieznośnym, że wprost nie można opisać słowami tego wrażenia. Dusiłem się i gwałtownie chwytałem oddech; odwróciwszy się, zobaczyłem, że moi towarzysze pobledli, jak trupy. Ale nie mieliśmy czasu na dociekania i przypuszczenia. Bryg podszedł ku nam na odległość mniej więcej pięćdziesięciu stóp i płynął dalej wprost na nas, jakgdyby zamierzał zabrać nas bezpośrednio z rozbitego pokładu, nie spuszczając łodzi.
Pobiegliśmy wszyscy śpiesznie naprzód. A kiedy bryg przechylił się pod naciskiem silnej fali, ujrzeliśmy dokładnie jego pokład z odległości zaledwie dwudziestu stóp.
Nigdy nie zapomnę tego przerażającego obrazu!
Dwadzieścia pięć czy trzydzieści trupów, męskich i kobiecych, leżało na deskach pokładu. Wszystkie uległy już zupełnemu rozkładowi i zgniliźnie. Na przeklętym losami okręcie nie było już ani jednej jedynej żywej duszy.
Widzieliśmy to, a jednak, zaślepieni rozpaczą, błagaliśmy te nieszczęsne trupy o pomoc; — w obłędnej, beznadziejnej trwodze prosiliśmy te milczące, potworne upiory, by zatrzymały bieg swego statku, by przyjęły nas na pokład i dopuściły do swego ohydnego towarzystwa, ocalając nas przed podobnym losem. Rozpacz i przerażenie doprowadziły nas do obłędu.
Kiedy z ust naszych wydarł się pierwszy głośny krzyk rozpaczy, na pokładzie obcego statku ozwało się też jakieś wołanie, a dźwięk jego był tak bardzo podobny do ludzkiego głosu, że złudziłby nawet najwprawniejsze i najczulsze ucho.
W tej samej chwili nagłe uderzenie fali zwróciło ku nam przedni kasztel statku, a wówczas dostrzegliśmy owe źródło tajemniczego głosu. Wysoki, krzepki mężczyzna trwał jeszcze w poprzedniej pozycji, przechylony nad burtą okrętu i dalej kiwał głową. Ale teraz odwrócił się od nas twarzą, tak że nie mogliśmy jej widzieć. Opierał się ramionami na drewnianym parapecie, ręce zwisały bezwładnie wdół, nogi podtrzymywała gruba, naprężona lina, rozciągnięta od podstawy pochyłego masztu do belki z blokami. Na plecach trupa, odartych z odzieży i bielizny, siedziała wielka morska mewa, która pożerała ohydne mięso. Wszczepiła się głęboko w ciało szponami i dziobem, białe jej upierzenie było wszędzie obryzgane krwią.
Podczas gdy bryg wymijał nas powoli, ptak z trudem wydobył głowę z krwawego żeru, przyjrzał się nam, jakgdyby ze zdumieniem, rozwinął skrzydła i porzuciwszy trupa, zakołował nad naszym pokładem. Przez chwilę przelatywał tu i tam, dzierżąc jeszcze ciągle w dzióbie kawał zgniłego mięsa.
Nagle ten straszny kęs strawy upadł z głośnem klaśnięciem tuż pod nogi Parkera.
Niechaj Bóg mi przebaczy!
W pierwszej chwili, błyskawicznie, zrodziła się myśl, której nie odważam się niemal wyrazić słowami.
Poczułem, że zupełnie odruchowo postępuję ku krwawemu strzępowi. Wtem spotkałem się ze spojrzeniem Augusta, utkwionem we mnie stanowczo i ostrzegająco. Natychmiast odzyskałem przytomność umysłu. Poskoczyłem naprzód i cisnąłem ohydny dar ptaka w fale morza.
Ciało, z którego ten strzęp był wydarty, opierało się — jak wspomniałem — częściowo o linę okrętową i pod wpływem ciosów potężnego dzioba, jakie zadawał żarłoczny ptak, kołysało się w taki sposób, że sprawiało wrażenie ciała żyjącego człowieka. Kiedy mewa zerwała się do lotu, trup zachwiał się i przechylił się ku przodowi, tak że ujrzeliśmy jego oblicze. Wydaje mi się, że nigdy ludzkie oczy nie oglądały potworniejszego widoku. Oczy trupa i cała część twarzy dookoła ust były wyszarpane dzióbem, skutkiem czego zęby obnażyły się całkowicie. To zatem był ten uśmiech, który łudził nas zwodną nadzieją, to więc był... Nie... wolę zamilczeć!
Bryg posuwał się, jak mówiłem, po odwietrznej stronie wzdłuż tyłu naszego okrętu. W miarę oddalania się tajemniczego statku i jego straszliwej załogi gasła także nasza nadzieja ocalenia się.
Ponieważ przez pewien czas bryg płynął tuż za nami, znaleźlibyśmy niewątpliwie sposób przedostania się na jego pokład. Ale niespodziewane rozczarowanie i nagłe straszne odkrycie przytępiły w nas zdolność myślenia i zastanawiania się. Staliśmy bezmyślni, znieruchomiali. Zaczęliśmy znowu myśleć i działać dopiero wówczas, gdy już było zapóźno, gdy korpus brygu zaledwie majaczył na widnokręgu. Dopiero wtedy zastanowiliśmy się, czy byłoby możliwem przepłynąć oddzielającą nas przestrzeń i dotrzeć do brygu. Ale było już zapóźno.
Niejednokrotnie później usiłowałem rozwiązać zagadkę, jaką krył w sobie ten straszny statek. Budowa jego i wyekwipowanie wskazywały, jak już wspominałem, że był to holenderski okręt handlowy. W tem samem mniemaniu utwierdzały mnie stroje załogi. Coprawda, moglibyśmy byli bez trudności odczytać nazwę statku i poczynić inne spostrzeżenia, dające rozwiązanie tajemnicy. Ale podniecenie zaślepiło nasze zmysły.
Wnioskując z szafranowo-żółtego zabarwienia trupów, które nie uległy jeszcze całkowicie rozkładowi, można było przypuścić, że cała załoga padła ofiarą żółtej febry lub jakiejś innej zaraźliwej choroby. Jeżeli tak było istotnie — a nie wiem doprawdy, jakąby inną chorobę wymyślić — to widocznie śmierć zaskoczyła wszystkich gwałtownie, a choroba przejawiła się silniej, aniżeli jakakolwiek inna znana dotychczas ludzkości zaraza.
Oczywiście, nie jest wykluczone, że przyczyną katastrofy stała się trucizna, zmieszana przypadkiem z zapasami żywności. Może załoga spożyła jakąś nieznaną trującą rybę, jakiegoś ptaka morskiego lub inne morskie zwierzę? Czyż ja wiem?
Poco zresztą dociekać i przypuszczać to czy owo? Ten epizod moich przeżyć jest osłonięty straszliwą i niezgłębioną tajemnicą, która zapewne nigdy się nie wyjaśni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Stanisław Sierosławski.