Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Opowieść Artura Gordona Pyma
Wydawca Wyd. Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Resztę dnia przepędziliśmy w nastroju tępego przygnębienia. Wpatrywaliśmy się w znikający na widnokręgu statek dopóty, póki zapadająca ciemność nie ukryła go przed naszym wzrokiem. I znowu pozostaliśmy sami. Męki głodu i pragnienia dręczyły nas dalej z powracającą mocą i zabijały w nas wszelką inną troskę i wszelkie rozmyślania. Zresztą, przed brzaskiem dnia, nie mogliśmy absolutnie nic przedsięwziąć. Umocowawszy się możliwie najlepiej, usiłowaliśmy nieco wypocząć. Pod tym względem poszczęściło mi się naprawdę ponad wszelkie oczekiwanie. Spałem twardo i dobrze, dopóki towarzysze, mniej ode mnie szczęśliwi, nie przebudzili mnie z nadejściem świtu. Wówczas połączonemi siłami podjęliśmy nową próbę wydostania zapasów żywności ze śpiżarni.
Ponad wodami zaległa teraz zupełna cisza. Morze było najzupełniej wygładzone; rzadko można zobaczyć je tak spokojne. Pogoda była ciepła i miła. Bryg zniknął już z widnokręgu.
Rozpoczęliśmy naszą akcję w ten sposób, że z pewnym trudem wyrwaliśmy z pokładu drugi blok linowy i przywiązaliśmy go wraz z poprzednim do nóg Petersa. Chciał on jeszcze raz popróbować, czy nie uda się dotrzeć do drzwi kajuty, mieszczącej zapasy. Przypuszczał, że potrafi je otworzyć przemocą, jeżeli tylko dość szybko do nich dojdzie. Ponieważ tułów statku wyprostował się dzisiaj znacznie bardziej, Peters żywił nadzieję, że szczęście będzie mu lepiej sprzyjać.
Istotnie, niebawem zdołał dotrzeć do drzwi. Odwiązał jeden z ciężarów od nóg i próbował rozbić drzwi z jego pomocą. Usiłowania jego były jednak nadaremne, drzwi bowiem jak się okazało, były nieporównanie mocniejsze, aniżeli przypuszczał. Dłuższy pobyt pod wodą wyczerpał całkowicie jego siły; okazało się bezwarunkowo koniecznem, by ktoś inny z nas go zastąpił.
Parker z całą gotowością ofiarował niezwłocznie swoje usługi, ale chociaż trzykrotnie dał nurka, nie zdołał ani raz dotrzeć do drzwi.
August, wskutek osłabienia, spowodowanego raną ramienia, nie mógł w żadnym wypadku podjąć tej próby, albowiem, gdyby nawet dotarł szczęśliwie do śpiżarni, nie potrafiłby wyważyć zamkniętych drzwi. Wobec tego przyszła na mnie kolej, by wytężyć siły dla wspólnego ocalenia.
Peters pozostawił poprzednio jeden z ciężarów w wąskim krużganku, wiodącym do śpiżarni. Ponieważ, niezwłocznie po zanurzeniu się w wodę, wyczułem, że nie jestem dostatecznie obciążony, by utrzymać potrzebną równowagę, postanowiłem przedewszystkiem zająć się odszukaniem zgubionego balastu. Macałem nogami po podłodze korytarzyka i uczułem nagle pod stopami jakiś twardy przedmiot. Nie zastanawiając się nad jego kształtem i istotą, uchwyciłem go szybko i dałem znak towarzyszom, by wyciągnęli mnie zpowrotem na powierzchnię.
Któż zdoła sobie wyobrazić naszą radość, gdy okazało się, że znalazłem pełną flaszę wina Porto. Z całego serca podziękowaliśmy Bogu za tę cenną i niespodziewaną pomoc, wyciągnęliśmy korek przy pomocy scyzoryka, a potem każdy z nas wypił mały łyk wina. Pokrzepiło nas to nadzwyczajnie, poczuliśmy przypływ ciepła i nowej energji do organizmu. Troskliwie zakorkowaliśmy flaszę zpowrotem, owinęliśmy ją chustką do nosa i przywiązaliśmy mocno, aby zabezpieczyć ją przed upadkiem lub stłuczeniem.
Odpocząłem przez chwilę po tem szczęsliwem odkryciu, później zaś zanurzyłem się zpowrotem w wodę, odnalazłem ciężarek i wypłynąłem znowu na powierzchnię. Przywiązawszy mocno balast do nóg, zapuściłem się po raz trzeci w zalane wodą wnętrze statku, niebawem jednak uświadomiłem sobie, że nie potrafię w żadnym wypadku dotrzeć do drzwi śpiżarni i otworzyć ich. Zrozpaczony powróciłem do towarzyszy.
Nie ulegało niemal wątpliwości, że nie ma już ani cienia nadziei. Spoglądając na twarze towarzyszy, zrozumiałem, że i oni także są bezwarunkowo przeświadczeni o naszej zgubie.
Poza tem nawet ten mały łyk wina doprowadził ich widocznie do stanu pijaństwa, przed czem mnie osobiście zabezpieczyła prawdopodobnie zimna kąpiel w wodzie. Wygadywali ustawicznie niedorzeczności, zadawali pytania, nie mające żadnego związku z naszą obecną sytuacją.
Tak, naprzykład, Peters wypytywał się z uporem o moje rodzinne miasto Nantucket. August zaś, co przypominam sobie dokładnie, podszedł ku mnie z bardzo poważnym wyrazem twarzy i prosił mnie, abym pożyczył mu kieszonkowy grzebyczek, dowodząc, że ma we włosach mnóstwo rybich łusek i że chce je wyczesać przedtem, zanim wylądujemy. Jedynie Parker wydawał się spokojniejszy, aniżeli inni, błagał mnie tylko, abym jeszcze raz zanurzył się w wodę, dotarł do kajuty i przyniósł pierwszy lepszy przedmiot, który zdołam uchwycić ręką. Zgodziłem się zaspokoić jego żądanie i przebywszy całą minutę w zatopionej kajucie, wydobyłem małą skórzaną torebkę, która była własnością kapitana Barnarda.
Otworzyliśmy ją pośpiesznie, spodziewając się, wbrew możliwości, że jednak znajdziemy wewnątrz coś, coby nadawało się do jedzenia lub picia. Niestety, nie znaleźliśmy nic, oprócz pudełka z przyborami do golenia i dwóch lnianych koszul.
Jeszcze raz przedsięwziąłem pracę nurka i powróciłem na pokład z próżnemi rękoma.
W chwili, gdy wynurzałem głowę z pod wody, usłyszałem brzęk tłukącego się szkła. Kiedy przyjrzałem się dokładniej temu, co się stało, stwierdziłem, że towarzysze wykorzystali nieuczciwie czas mojej nieobecności i wypili resztę wina, chcąc zaś ułożyć flaszę zpowrotem w dawnem miejscu, zanim bym to dostrzegł, stłukli ją. Zwróciłem im uwagę, że postępowanie takie dowodzi braku serca. August rozpłakał się gorącemi łzami. Natomiast tamci dwaj usiłowali się śmiać i nadać całemu zajściu humorystyczne zabarwienie, ale zdaje mi się, że tego rodzaju śmiechu nie słyszałem i nie widziałem nigdy więcej w życiu; poprostu mroził on krew w żyłach. Rysy ich twarzy wykrzywiały się tak bolesnym skruczem, że przejęła mnie groza. Najwidoczniej użycie alkoholu podziałało momentalnie niesłychanie gwałtownie na ich zupełnie puste żołądki, wszyscy ulegli, jak sądzę, całkowitemu zatruciu alkoholem. Dzięki dłuższym namowom, nakłoniłem ich, by ułożyli się do snu; niebawem zasnęli twardo, głośno chrapiąc.
Byłem teraz, mówiąc bez przesady, samotny na statku. Siedziałem, dręcząc się najbardziej beznadziejnemi i ponuremi rozmyślaniami. Nie widziałem innego wyjścia prócz powolnej, strasznej śmierci głodowej. W najpomyślniejszym wypadku mógłbym zginąć szybką śmiercią przez utonięcie, podczas najbliższej burzy, albowiem wobec wyczerpania sił nie mieliśmy żadnych widoków przetrzymania jeszcze jednego huraganu.
Dręczący mnie głód stał się wprost nie do zniesienia, byłem zdecydowany nie cofnąć się przed niczem, byleby go zaspokoić. Odciąłem nożem mały kawałek skóry z podróżnej torebki i próbowałem go zjeść, ale nie mogłem przełknąć ani odrobiny. Bądź co bądź jednak miałem wrażenie, że doznaję pewnej ulgi w moich głodowych męczarniach, gdy żuję kawałeczki skóry, a potem wypluwam.
Pod wieczór moi towarzysze niedoli zbudzili się ze snu. Trudno opisać stan osłabienia i oszołomienia, w jakim ciągle jeszcze trwali pod wpływem alkoholicznych oparów. Drżeli jak w febrze, żałośliwym, rozdzierającym serce tonem błagali o odrobinę wody. Współczułem szczerze ich cierpieniom. Ale mimo wszystko doznawałem radości, cieszyłem się szczęściem, jakie przypadło mi w udziale, mianowicie tem, że szczęśliwy traf ocalił mnie przed straszliwą udręką pragnienia, spowodowanego pijaństwem.
Zachowanie się tych nieszczęśliwców niepokoiło mnie w najwyższej mierze. Pojmowałem, że w obecnej chwili nie mogą się niczem przyczynić do poprawy naszej tragicznej sytuacji.
Nie poniechałem jeszcze ostatecznie nadziei, że jednak uda się wyłowić z pod pokładu coś, coby nadawało się do jedzenia. Nie mogłem jednak przedsięwziąć nowej próby dopóty, dopóki któryś z towarzyszy nie odzyska równowagi umysłu i sił do tego stopnia, by mógł utrzymać linę, umożliwiającą mi powrot z podwodnej wyprawy.
Wydawało się, że Parker jest bardziej przytomny, aniżeli inni; przedsięwziąłem więc wszystkie możliwe środki, by doprowadzić go do stanu zupełnej trzeźwości. Ponieważ przypuszczałem, że zimna kąpiel oddziała skutecznie na niego, przewiązałem go silną liną dookoła ciała i zaprowadziłem go ku schodom, wiodącym pod pokład. Szedł jak we śnie i pozwalał robić z sobą wszystko, co chciałem. Zepchnąłem go w wodę i zaraz wyciągnąłem zpowrotem. Wynik zabiegu przewyższył moje oczekiwania, Parker odzyskał najwidoczniej przytomność i siły, ponieważ zapytał mnie całkiem rozsądnym tonem, czemu postępuję z nim tak okrutnie.
Kiedy wyjaśniłem mu moje zamiary, podziękował mi serdecznie za usługę, jaką mu oddałem, oświadczył, że dzięki kąpieli czuje się nieporównanie lepiej, potem zaś z rozsądkiem i spokojem omawiał naszą obecną sytuację.
Postanowiliśmy zastosować tę samą metodę do naszych dwóch pozostałych towarzyszy, Augusta i Petersa. I oni, po wykąpaniu się w wodzie, doznali odrazu znacznej ulgi.
Skoro wreszcie oprzytomnieli już do tego stopnia, że mogli utrzymać koniec liny, wyprawiłem się jeszcze trzy czy czterokrotnie do kajuty, chociaż w międzyczasie zciemniło się już prawie całkiem, a łagodna, ale ustawiczna fala, idąca od północy, kołysała dość gwałtownie rozbity statek. Jako zdobycz przyniosłem dwa duże noże stołowe, dzban o pojemności trzech gallonów, jednakże próżny, wreszcie jeszcze jeden koc. Natomiast nie zdołałem znaleźć nic do jedzenia.
Ponawiałem moje usiłowania dopóty, póki nie opadłem zupełnie z sił; niestety, nie udało się znaleźć nic, czem moglibyśmy zaspokoić dręczący nas głód.
Podczas całej tej nocy Parker i Peters podejmowali naprzemian nowe próby, ale nie zdołali również wyłowić nic jadalnego. Trudno było łudzić się myślą, że nasze wysiłki zostaną uwieńczone jakimś pomyślnym rezultatem, to też wreszcie, ogarnięci rozpaczą, zaniechaliśmy dalszego nurkowania.
Resztę nocy przepędziliśmy wśród takich męczarni ciała i ducha, jakich nie podobna piórem opisać.
Kiedy zaświtał wreszcie poranek następnego dnia — był to, wedle moich obliczeń, dzień szesnasty lipca — rozglądaliśmy się badawczo we wszystkie strony świata, poszukując w śmiertelnej trwodze jakiejś drogi ocalenia. Niestety, napróżno. Morze jeszcze ciągle było spokojne, równomierny prąd od północy posuwał nas naprzód, podobnie jak poprzedniego wieczora.
Od sześciu dni nie jedliśmy już nic zgoła, nie piliśmy również nic, oprócz owej nieszczęsnej flaszki wina Porto. To też, o ile nie zdołalibyśmy szybko zdobyć jakiegoś pokarmu i napoju, godziny nasze byłyby już policzone.
Nie widziałem nigdy — a mam nadzieję, że i nie zobaczę już nigdy — dwóch tak wychudłych ludzi, jak August i Peters. Gdybym niespodziewanie spotkał ich gdzieś przypadkiem, nie przypuściłbym wcale, że kiedyśkolwiek wcześniej już ich widziałem. Wyraz ich twarzy uległ całkowitej odmianie, nie mogłem wprost uwierzyć, że są to ci sami ludzie, z którymi wypłynąłem z Nantucket.
Stan Parkera był również pożałowania godny. Zaledwie potrafił podnosić głowę, tak był osłabiony. Jednakże wydawało się, że posiada jeszcze więcej energji, aniżeli tamci dwaj. Bardzo cierpliwie znosił cierpienia, nie skarżył się, przeciwnie, usiłował wszelkimi możliwymi sposobami wpoić w nas otuchę.
Ja sam, aczkolwiek na początku podróży chorowałem ciężko i w dalszym ciągu byłem osłabiony, ku czemu przyczyniała się delikatna konstytucja mego organizmu, czułem się jednak rzeźwiejszym od nich, chociaż, coprawda, wychudłem bardzo. Ale zachowałem w całej pełni moje duchowe zdolności, podczas gdy moi towarzysze całkowicie zdziecinnieli. Raz poraz oblicza ich wykrzywiały się głupkowatym uśmiechem i grymasem idjotów, jednocześnie zaś wygadywali wszelakie niedorzeczności.
Kiedy niekiedy jednak, jak się wydawało, odzyskiwali nagle zupełną przytomność umysłu, jakgdyby błyskawicznie uświadamiali sobie sytuację. Pod wpływem nagłego przypływu energji zrywali się na równe nogi i przez krótki przeciąg czasu mówili zupełnie rozsądnie, chociaż z dziką rozpaczą o tem, co nas czeka w najbliższej przyszłości.
Nie jest jednakże bynajmniej wykluczone, że moi towarzysze, patrząc na mnie, doznawali tego samego wrażenia, jakie ja czerpałem z obserwowania ich; być może, że, nie zdając sobie z tego sprawy, popełniałem takie same niedorzeczności, jak oni. Nie potrafię obecnie wyjaśnić dostatecznie tego problemu.
Około południa Parker oświadczył, że dostrzega ląd z lewej strony burty. Jedynie z wielką trudnością udało mi się powstrzymać go, chciał bowiem skoczyć w fale morza i dopłynąć do rzekomego wybrzeża, które widział oczyma podnieconej wyobraźni. Peters i August nie zwracali niemal wcale uwagi na to, co mówił; pogrążyli się zupełnie w tępej apatji.
Kiedy spojrzałem w oznaczonym przez Parkera kierunku, nie zdołałem dostrzec nic, coby wskazywało na pobliże lądu — wiedziałem zresztą aż nazbyt dobrze, jak bardzo jesteśmy oddaleni od najbliższego wybrzeża, nawet iskra nadziei była wprost niedorzecznością. Mimo to trwało dosyć długo, zanim zdołałem przekonać Parkera, że się myli. Wtedy z oczu jego popłynął strumień łez, przez dwie czy trzy godziny płakał i łkał głośno, jak dziecko, aż wreszcie, wyczerpany z sił fizycznych i duchowych, zasnął spokojnie.
Peters i August próbowali również gryźć drobne kawałki skóry, ale nie umieli sobie poradzić. Namawiałem ich, aby żuli skórę i wypluwali ją, byli jednak nazbyt osłabieni, by posłuchać mojej rady. Ja żułem kiedy niekiedy kawałeczek, co na chwilę sprawiało mi ulgę w głodowych mękach.
Natomiast coraz dotkliwiej dręczyło mnie pragnienie. Doznawałem nieprzemożonej ochoty, by przełknąć łyk wody morskiej. Ale wspomnienie strasznych następstw, jakie morska woda powoduje w podobnych wypadkach, wstrzymywało mnie
Dzień chylił się już ku zachodowi, kiedy w pewnej chwili dojrzałem na wschodzie, od lewej burty, żagiel jakiegoś statku. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, był to żagiel wielkiego okrętu, podążającego w naszą stronę, ale oddalonego jeszcze o mniej więcej dwanaście do piętnastu mil. Żaden z moich towarzyszy nie zauważył go dotychczas. Nie mówiłem im o mojem odkryciu, obawiałem się bowiem łudzić ich próżną nadzieją, gdyby spostrzeżenie to okazało się tylko majakiem wyobraźni. Kiedy jednak statek się przybliżył, rozpoznałem wyraźnie, że kieruje się ku nam.
Nie zdołałem już dłużej zapanować nad sobą i pokazałem żagiel towarzyszom niedoli. Natychmiast zerwali się na równe nogi, wybuchnęli głośną, oszalałą radością, śmiali się i płakali, jak szaleńcy, tańczyli i tupali nogami, modlili się i przeklinali jednocześnie.
Zachowanie się ich i niemal pewna już nadzieja ocalenia podnieciła mnie do tego stopnia, że wziąłem również udział w ich wszystkich szaleństwach. Nie krępując już przejawów radości i wdzięczności dla pomyślnego losu, tarzałem się po pokładzie, klaskałem w dłonie, krzyczałem głośno i popełniałem wszelakie podobne niedorzeczności.
Aż wreszcie oprzytomniałem nagle i na nowo pogrążyłem się w smutku i rozpaczy. Zauważyłem mianowicie, że zbliżający się statek wykręcił się tyłem do nas i zaczął płynąć w odwrotnym kierunku, aniżeli pierwotnie podążał.
Trwało to dłuższy czas, zanim zdołałem przekonać o tem moich nieszczęśliwych towarzyszy, że i ta nadzieja rozpłynęła się w niwecz i że sytuacja nasza nie uległa wcale odmianie. Na wszystkie moje wywody odpowiedzieli tępemi spojrzeniami i gestami, które dowodziły, że uważają moje słowa tylko za okrutny żart. Zwłaszcza zachowanie się Augusta przejęło mnie boleścią do głębi duszy. Mimo wszystko, co mówiłem i czyniłem, August upierał się przy tem, że statek zbliża się ku nam z wielką szybkością i począł się przygotowywać, by przejść na jego pokład. Pokazał mi kilka morskich roślin, widocznych w pobliżu brygu i dowodził, że jest to łódź ratunkowa, wysłana przez statek. Chciał wskoczyć w fale morza, kiedy zaś przemocą przeszkodziłem temu, począł krzyczeć i jęczeć tonem, rozdzierającym serce.
Nakoniec uspokoiliśmy go nieco. Wpatrywaliśmy się teraz wszyscy w oddalający się statek. Niebo zachmurzyło się, lekka bryza zmarszczyła fale morza. Niebawem okręt zniknął nam z przed oczu.
Kiedy już wszelki ślad zaginął, Parker zwrócił się ku mnie nagłym ruchem. Wyraz jego oblicza przejął mnie grozą. W rysach jego twarzy malował się kamienny spokój i decyzja, jakich nie zauważyłem w nim dotychczas. Zanim jeszcze otworzył usta, serce podszepnęło mi już to, co powie.
Krótkiemi, twardemi słowami oświadczył, że jeden z nas musi się poświęcić dla ocalenia innych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Stanisław Sierosławski.