Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść Artura Gordona Pyma |
Wydawca | Wyd. Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
24-y lipca. Rankiem obudziliśmy się pokrzepieni na duchu i na ciele. Wprawdzie sytuacja, w jakiej
się znajdowaliśmy, była jeszcze ciągle niezmiernie groźna: nie znaliśmy całkiem miejsca naszego pobytu, a zapewne ogromna odległość dzieliła nas jeszcze od lądu, byliśmy pozbawieni wody do picia, żeglowaliśmy, zdani na łaskę każdego powiewu wiatru i każdej fali, na najsmutniejszym rozbitku, jaki kiedykolwiek istniał na świecie. Ale po tych bezgranicznie straszliwych niedolach i niebezpieczeństwach, z których Opatrzność tak niespodzianie nas ocaliła, nawet ta obecna nasza
sytuacja wydawała się nam, bądź co bądź, złem, które można przecierpieć. Tak bardzo względne są pojęcia cierpienia i radości.
Niebawem po wschodzie słońca ponowiliśmy usiłowania wydobycia ze śpiżarni nowych zapasów żywności. Ponieważ jednak wkrótce potem zaczął padać ulewny deszcz, poniechaliśmy tę pracę, a zajęliśmy się chwytaniem wody deszczowej z pomocą płachty, która już
poprzednio służyła nam do tego celu. Rozpostarliśmy płachtę, a w środku jej położyliśmy kawałek żelaza, którym posługiwaliśmy się jako balastem przy nurkowaniu wewnątrz zalanego statku. W ten sposób utworzyło się zagłębienie, w którem zbierała się woda, przeciekając następnie przez płachtę do podstawionego dzbana.
Dzbanek był prawie pełny, gdy nagłe uderzenie wichru z północnej strony zmusiło nas do porzucenia tej pracy; pokład chybotał się tak gwałtownie, że nie mogliśmy ustać na nogach. Posunęliśmy się ku przodowi, przywiązaliśmy się — jak kilkakrotnie przedtem — do trzona kotwicznego kołowrota i oczekiwaliśmy dalszego przebiegu wypadków. Byliśmy bardziej spokojni, niżby wydawało się to możliwe w podobnych okolicznościach; sami wprost dziwiliśmy się temu.
Około południa wicher wzmógł się jeszcze na siłe, a pod wieczór wybuchnęła burza, spiętrzająca dziko fale morza. Ponieważ dawniejsze doświadczenie nauczyło nas, w jaki sposób najlepiej przywiązywać się bez narażenia się na znaczniejsze uszkodzenia ciała, przepędziliśmy noc względnie zabezpieczeni. Mimo to jednak, co chwila, budził się strach, by gwałtowne bałwany, moczące nas bez przerwy, niemal do nitki, nie zniosły nas z pokładu. Na szczęście, dzięki ciepłej pogodzie, temperatura wody była niemal przyjemna.
25-y lipca. Dzisiaj rano burza ucichła. Powiewał tylko lekki wiatr, a wzburzona powierzchnia morza
również wygładzała się powoli. Ku niezmiernej rozpaczy stwierdziliśmy, że fale porwały z pokładu dwa naczynia z oliwkami i całą szynkę, chociaż przytwierdziliśmy je mocno, z całą przezornością. Postanowiliśmy nie zabijać jeszcze żółwia, a natomiast zadowolnić się śniadaniem, złożonem z paru oliwek i kubka wody nawpół zmieszanej z winem. Ten lekko podniecający napój bardzo nas pokrzepił i wzmocnił nasze siły.
Morze było jeszcze ciągle nazbyt ruchliwe, co uniemożliwiało nam przedsięwzięcie dalszych poszukiwań w śpiżarni. Rozmaite przedmioty, które jednak w obecnej sytuacji były dla nas bezużyteczne, pływały w otworze, a fale porywały je w morze.
W ciągu dnia zauważyliśmy, że kadłub okrętu kładzie się coraz bardziej na bok; wreszcie nie mogliśmy
już ustać prosto na nogach, nie posiłkując się jakąś podporą. Spędziliśmy zatem smutnie dzień, w bardzo niewygodnej pozycji. W południe słońce świeciło niemal wprost nad naszemi głowami; trudno było powątpiewać, że wiejące prawie bez przerwy wichry z północy i z północno-zachodu zapędziły nas w pobliże równika.
Pod wieczór ujrzeliśmy kilka rekinów. Niemało zaniepokoiła nas żarłoczność, z jaką rzucał się ku nam
największy pośród nich. W pewnej chwili fala zanurzyła pokład dość głęboko pod wodę, a potwór przepłynął niemal tuż nad nami. Mniej więcej nad otworem,
wiodącym do kajut, zatrzymał się przez parę sekund, przyczem uderzył dość silnie ogonem Petersa. Wreszcie nowa większa fala cofnęła rekina na dalszą odległość. Gdyby pogoda bardziej sprzyjała, moglibyśmy złowić go bez trudności.
26-y lipca. Rano wiatr ucichł zupełnie, a morze uspokoiło się także. Wobec tego zdecydowaliśmy się
podjąć na nowo poszukiwania w śpiżarni. Pracowaliśmy bardzo ciężko przez cały dzień. Wreszcie jednak doszliśmy do przekonania, że z tego źródła nie zdołamy już wydobyć więcej korzyści. Ścianki, rozdzielające kajuty, runęły podczas nocy, a cała zawartość śpiżarni, wszystkie zapasy żywności rozproszyły się gdzieś wewnątrz kołyszącego się statku. Odkrycie to, jak łatwo pojąć, przejęło nas wielką rozpaczą.
27-y lipca. Morze jest znowu prawie całkiem gładkie, lekki wiatr powiewa z północy i z zachodu. W południe słońce prażyło bardzo mocno, skorzystaliśmy z tego i rozwiesiliśmy nasze ubrania, by je wysuszyć. Pokrzepiliśmy się także kąpielą w morzu, musielismy jednak zachowywać wielką przezorność, ponieważ w ciągu dnia kilkakrotnie rekiny uwijały się w pobliżu statku.
28-y lipca. Ciągle jeszcze piękna pogoda. Bryg przechylił się tak bardzo na bok, że ogarnęła nas obawa, by nie przewrócił się dnem do góry. Aby się ubezpieczyć na wszelki wypadek, przywiązaliśmy żółwia, dzban z wodą do picia i oba naczynia z oliwkami po
nawietrznej stronie, nazewnątrz tułowia statku. Morze w ciągu całego dnia było gładkie i spokojne.
29-y lipca. Pogoda bez zmiany. Na zranionem ramieniu Augusta pojawiły się symptomy, wskazujące, że ramię uległo gangrenie. August uskarżał się na wielkie osłabienie i na dręczące go pragnienie, poza tem jednak, jak się zdaje, nie doznawał bólu. Niewiele
mogliśmy uczynić, by przyjść mu z pomocą. Natarliśmy jedynie jego rany odrobiną oliwy, wyciśniętej z oliwek. To jednak nie przyniosło mu ulgi. O ile to było w naszej mocy, zapewniliśmy mu wszystkie wygody i powiększyliśmy trzykrotnie wydzielaną mu porcję wody do picia.
30-y lipca. Niezmiernie upalny, bezwietrzny dzień.
Olbrzymi rekin płynął przez całe przedpołudnie w ślad za szczątkami naszego rozbitego statku. Kilkakrotnie próbowaliśmy złowić go na pętlę, ale nadaremnie.
Stan zdrowia Augusta pogarsza się. Zarówno wskutek braku odpowiedniego pożywienia, jak i wskutek
rany osłabienie wzrasta.
Dzisiaj wieczorem zjedliśmy ostatnie oliwki. Woda w dzbanie tak się popsuła, że bez przymieszki wina wogóle nie można jej przełknąć. Wobec tego zapadło postanowienie, że jutro rano zabijemy żółwia.
31-y lipca. Po nocy, którą spędziliśmy wśród ciągłego lęku i wielkiego znużenia, ponieważ przechylenie się statku było coraz groźniejsze, zabraliśmy się do zabicia i poćwiartowania żółwia. Był on znacznie mniejszy, aniżeli się to poprzednio z pozorów wydawało; — nadające się do jedzenia mięso ważyło nie więcej, niż dziesięć funtów. Zamierzając zachować część mięsa możliwie najdłużej, pokrajaliśmy je na
drobniutkie kawałki, napełniliśmy niemi trzy puste naczynia z oliwek i flaszkę z wina (opróżnioną już całkiem), zalewając mięso resztkami oliwy. W ten
sposób odłożyliśmy na zapas około trzech funtów i poprzysięgliśmy sobie, że nie naruszymy ich wcześniej, póki nie wyczerpiemy ostatnich posiadanych zapasów. Potem postanowiliśmy ograniczyć codzienne kąski do czterech uncji dziennie, tak by cały zapas mięsa mógł nam starczyć na trzynaście dni.
O zmierzchu spadł ulewny deszcz wśród burzy z błyskawicami i piorunami. Trwał on jednak tak krótko, że nie zdołaliśmy zebrać ponad pół kwaterki wody. Przeznaczyliśmy tę wodę dla Augusta, którego stan ciągle się pogarszał. Wypił ją wprost z płachty, którą trzymaliśmy nad nim w ten sposób, że krople kapały mu do ust. Nie posiadaliśmy bowiem żadnego próżnego
naczynia.
Napój nie przyniósł choremu wcale ulgi, jak się wydawało. Zranione ramię jest zupełnie czarne od przegubu do łopatki; nogi skostniałe i zimne jak lód. Oczekiwaliśmy, że umrze lada chwila. Wychudł straszliwie. Kiedy wypływaliśmy z Nantucket, ważył, jak sobie przypominam, sto dwadzieścia siedem funtów, obecnie nie waży więcej niż czterdzieści, co najwięcej pięćdziesiąt funtów. Oczy utonęły w oczodołach i są
ledwie widoczne, skóra na policzkach obwisła i zwiotczała. Chory z największym trudem tylko żuje kawalątka mięsa, a nawet płyny przełyka z wysiłkiem.
1-y sierpnia. Pogoda jest w dalszym ciągu piękna, słońce przypieka bardzo mocno. Znosiliśmy niewymowne cierpienia wskutek pragnienia, albowiem woda w dzbanie uległa już całkowicie zepsuciu i roi się robactwem. Mimo wszystko przełknęliśmy parę kropli wody, zmieszanej z winem, co jednak nie zaspokoiło bynajmniej pragnienia. Nieco ulgi przyniosła nam kąpiel w morzu, aczkolwiek mogliśmy zanurzać się w wodzie tylko w dłuższych odstępach czasu i z wielką ostrożnością, ponieważ rekiny kręcą się ustawicznie w pobliżu statku.
Teraz jasno już zdajemy sobie sprawę, że Augusta nie da się uratować i że niewątpliwie umrze. Nie mogliśmy też ani odrobinę złagodzić jego cierpień, chociaż było widoczne, że cierpi strasznie.
Około południa August wyzionął ducha, wstrząsany gwałtownemi konwulsjami. Już od wielu godzin nie
przemówił ani słowa. Śmierć jego obudziła w nas najczarniejsze przeczucia na przyszłość i przygnębiła nas do tego stopnia, że przez cały dzień siedzieliśmy przy jego zwłokach, pogrążeni w najgłębszem milczeniu.
Dopiero gdy noc zapadła, zbudziliśmy w sobie nieco energji, by podnieść zwłoki i wyrzucić za burtę. Trup rozkładał się z przerażającą szybkością. Gdy Peters usiłował go podnieść w górę, cała jedna noga oderwała się i pozostała w jego ręku. Gdy rozkładająca się masa zsunęła się wzdłuż ściany statku w morze, dostrzegliśmy przy fosforycznym blasku, jakim migotała zgnilizna, siedem czy osiem rekinów, rzucających się na łup. Zęby ich, któremi rozszarpywały ciało, zgrzytały niesamowicie głośno, tak że szczęk ten można było zdaleka dosłyszeć. A ten straszliwy odgłos przeniknął nas dreszczem przerażenia.
2-i sierpnia. Pogoda bez zmiany; upiorna cisza i duszący żar. Gdy przebudziliśmy się rano, odczuwaliśmy pożałowania godne przygnębienie i całkowite fizyczne wyczerpanie. Woda w dzbanie zmieniła się w gęstą, zamuloną masę, ohydną mieszaninę robactwa i szlamu. Wylaliśmy tę wstrętną ciecz, oczyściliśmy porządnie dzban wodą morską i złożyliśmy w nim resztki żółwiowego mięsa.
Pragnienie dręczyło nas wprost nieznośnie. Nadaremnie próbowaliśmy ugasić je winem; trunek oszołomił nas tylko. Wobec tego usiłowaliśmy złagodzić nasze cierpienie, pijąc mieszaninę wina z wodą morską, ale ten napój wywołał niezwłocznie tak przykre następstwa, że nie odważyliśmy się już ponowić próby.
W ciągu całego dnia oczekiwaliśmy z utęsknieniem chwili, kiedy moglibyśmy się wykąpać. Niestety — nadaremnie. Statek nasz był dosłownie oblężony ze wszystkich stron przez rekiny. Były to zapewne tesame potwory, które poprzedniego wieczora rozszarpały
zwłoki naszego biednego towarzysza, a teraz wyczekiwały każdej chwili na nową podobną ucztę. Widok ten budził w nas gorzki ból i niepokojące przeczucia.
Kąpiel, jakiej zażywaliśmy niejednokrotnie przedtem, sprawiała nam tak niewysłowioną przyjemność i przynosiła tyle ulgi, że myśl wyrzeczenia się tej drobnej pociechy, rabowanej nam tak brutalnie przez los, wydawała się wprost nie do zniesienia. Przecież i tak groziło nam bez przerwy niebezpieczeństwo. Lekkie
zakołysanie się rozbitego statku mogło oddać nas na pastwę żarłocznym rybom. Ani nasze krzyki, ani nasze poruszenia nie odstraszały ich zupełnie, jak się wydawało. Zwłaszcza jeden z największych rekinów, którego Peters dosięgnął ciosem siekiery, zadając mu poważną ranę, nie odstępował nas ani na chwilę, lecz ciągle podążał naszym śladem.
Na widnokręgu pojawiła się chmura. Ale zawiodła nasze oczekiwania, przepłynęła po niebie, bez kropli deszczu. Trudno wprost wyobrazić sobie, jak straszne męki znosiliśmy skutkiem dręczącego nas pragnienia; to nieustające cierpienie i obawa przed rekinami nie pozwoliły nam zmrużyć oka ani na chwilę w ciągu całej nocy.
3-i sierpnia. Ciągle jeszcze nic nie rokuje polepszenia sytuacji. Bryg przechyla się coraz bardziej i bardziej, tak że nie możemy już utrzymać się na pokładzie w stojącej pozycji. Zajęliśmy się zabezpieczeniem w miarę możności resztek wina i żółwiowego mięsa, obawialiśmy się bowiem, że moglibyśmy je postradać, gdyby statek przewrócił się dnem do góry. Wbiliśmy zatem dwa mocne gwoździe w kadłub statku w pobliżu dzióba i przymocowaliśmy do nich prowjant w nadziei, że będzie tam lepiej ochroniony przed grożącem niebezpieczeństwem, aniżeli w miejscu, gdzie umieściliśmy go poprzednio.
Straszne pragnienie dręczy nas ustawicznie. Nie mieliśmy możności wykąpać się, ponieważ rekiny nie opuszczają nas ani na chwilę. Nikt z nas nie może zasnąć.
4-y sierpnia. Tuż przed świtem zauważyliśmy, że statek odwraca się całkiem kilem do góry. Musieliśmy zachowywać wszelkie środki ostrożności, by ruch ten nie zmiótł nas z pokładu. Zrazu obrót dokonywał się powoli i stopniowo, tak że bez trudu mogliśmy wdrapywać się ku górze, zwłaszcza dzięki temu, że końce lin, któremi przymocowaliśmy do gwoździ nasze zapasy, zwisały swobodnie i dawały nam punkt oparcia. Ale nie potrafiliśmy dokładnie obliczyć szybkości wznoszenia się. W pewnej chwili statek poruszył się tak gwałtownie, że, zanim zdołaliśmy nadążyć temu obrotowi, rzut odśrodkowy cisnął nas z ogromną siłą w fale morza. Zanurzyliśmy się na parę sążni w głąb wody; kil wznosił się wprost ponad naszemi głowami.
Kiedy wpadałem w wodę, wypuściłem z rąk linę, która dotychczas była dla mnie podporą. Statek nakrył mnie całkowicie, a ponieważ siły moje były zupełnie wyczerpane, więc nie czyniłem już prawie usiłowań, by ocalić życie i z rezygnacją poddałem się zrządzeniom losu.
Nie wziąłem jednakże w rachubę naturalnego odporu wodnego wiru, który został wywołany odwróceniem się statku. Potężny ten malstrom poderwał mnie do góry z większą szybkością, aniżeli wpadłem w wodę. Gdy wynurzyłem się znowu na powierzchnię fal, znajdowałem się mniej więcej w odległości dwudziestu łokci od rozbitego statku. Bryg leżał na fali do góry kilem, kołysał się gwałtownie w tę i tamtą stronę, morze naokół burzyło się wysokiemi falami i gwałtownemi wirami. Peters zniknął bez śladu. W odległości paru kroków ode mnie pływała beczułka z olejem; kilka innych przedmiotów, wyrzuconych ze statku, rozproszonych dokoła, kołysało się na wodzie.
Największym strachem przejmowała mnie myśl o rekinach, wiedziałem bowiem, że krążą w pobliżu. Aby, w miarę możności, zabezpieczyć się przed ich atakiem, uderzałem z całych sił w wodę rękami i nogami, otaczając się w ten sposób gęstym zwałem pian. Jednocześnie starałem się podpłynąć ku kilowi statku.
Nie wątpię, że jedynie temu prymitywnemu środkowi ratunkowemu zawdzięczam ocalenie. Albowiem tuż przedtem, zanim bryg odwrocił się dnem do góry, morze roiło się poprostu temi potworami, a więc, wpadłszy do wody, musiałbym bezwarunkowo spotkać się z nimi. Dzięki memu szczęśliwemu pomysłowi i sprzyjającemu zbiegowi okoliczności, dotarłem bez szkody do okrętu. Byłem jednak tak wyczerpany gwałtownemi wysiłkami, że nie zdołałbym w żadnym wypadku wdrapać się na rozbite szczątki, gdyby nie to, że niespodziewanie Peters pośpieszył mi z pomocą. W tej krytycznej chwili ukazał się on znowu na widowni — wdrapał się bowiem na kil z przeciwnej strony statku — i rzucił mi linę, którą przytwierdziliśmy do gwoździa.
Zaledwie ocaleliśmy z tego niebezpieczeństwa, myśli nasze i uwaga zwróciły się ku innemu niebezpieczeństwu, niemniej straszliwemu. — Groziła nam śmierć głodowa. Wszystkie nasze zapasy żywności zostały porwane przez fale w chwili katastrofy; nie pomogła nic przezorność, z jaką staraliśmy się je zabezpieczyć. Nie widząc już możności utrzymania życia, popadliśmy w rozpacz, szlochaliśmy głośno, jak dzieci, żaden z nas nie pomyślał o tem, by pocieszyć towarzysza.
Można z pewnym wysiłkiem przezwyciężyć każdą słabość ducha, chociażby wydawało się to nieprawdopodobnem człowiekowi, który nie przeżył nigdy podobnej sytuacji. Ale nie należy zapominać, że nasze umysły były całkowicie rozstrojone wskutek długiej niedoli i wiszącej nad nami ustawicznie grozy, nie mogliśmy więc postępować tak, jak w chwilach jasnego, racjonalnego myślenia. Później w przyszłości znosiłem równie wielkie, a może i większe niebezpieczeństwa bardzo dzielnie i panując całkowicie nad
sytuacją, a Peters — jak się to okaże — okazywał filozoficzny stoicyzm, o jaki nie możnaby go posądzać, patrząc w tej chwili na jego dziecięcą wprost bezradność i niedołęstwo. Przyczyny takiego czy innego zachowania się należy szukać w duchowym nastroju danej chwili.
Dokładniejsze rozejrzenie się w sytuacji, przyniosło jednak nową otuchę. To, że bryg przewrócił się dnem
do góry i że w następstwie tego utraciliśmy resztkę wina i żółwiowego mięsa, nie pogorszyło właściwie naszego położenia, pomijając jedynie stratę płachty, z pomocą której chwytaliśmy wodę deszczową i dzbana, w którym ją przechowywaliśmy. Albowiem okazało się, że całe dno statku na dużej powierzchni jest pokryte grubą ławicą wielkich ostryg, mogących zapewnić nam znakomite, obfite i posilne pożywienie. Katastrofa więc z dwojakiego punktu widzenia przyniosła nam raczej korzyść, aniżeli szkodę: otwarła nam śpiżarnię zapasów żywności, które przy umiarkowanem używaniu mogły starczyć conajmniej na miesiąc, pozatem zaś, zmieniając pozycję szczątków rozbitego statku, zapewniła nam wygodniejsze poruszanie się i ogromnie
zmniejszyła grożące nam poprzednio z tego powodu niebezpieczeństwo.
Jednakże trudność zdobycia wody do picia tak nas zaślepiała, że nie docenialiśmy dobrodziejstwa zmiany
pozycji statku. Aby wyzyskać możliwie najlepiej jakąśkolwiek najbliższą ulewę, zdjęliśmy płócienne koszule, zamierzając posłużyć się niemi, niby płachtą. Oczywiście, trudno było przypuścić, że przy najbardziej sprzyjających warunkach zdołamy w ten sposob zebrać więcej, niż ósemkę miary na raz. Ale w ciągu całego dnia nie ukazała się na widnokręgu najmniejsza chmurka. Pragnienie dręczyło nas coraz dotkliwiej. W nocy Peters przespał godzinę czasu bardzo niespokojnym snem; mnie nieznośne cierpienie nie pozwoliło
ani na chwilę zmrużyć oczu.
5-y sierpnia. Dzisiaj rano powiał łagodny wiatr i pędził nas poprzez ławicę wodorostów, wśród których znaleźliśmy szczęśliwie małe kraby, mogące starczyć na kilka obfitych posiłków. Ponieważ skorupy krabów były jeszcze bardzo delikatne i soczyste, jedliśmy nasz łup bez obierania, przyczem stwierdziliśmy, że ten pokarm znacznie mniej podnieca pragnienie, aniżeli ostrygi.
Ponieważ nigdzie naokół nie było widać rekinów, odważyliśmy się wykąpać i spędziliśmy w wodzie cztery do pięciu godzin. W ciągu całego tego czasu pragnienie znacznie mniej nas udręczało. Pokrzepiwszy się w ten sposób, zdołaliśmy obaj zasnąć nieco, a noc ta minęła dla nas nieporównanie przyjemniej, aniżeli poprzedzająca.
6-ty sierpnia. Ten dzień uradował nas ulewnym długotrwałym deszczem, który padał od południa aż do
wieczora. Gorzkiemi łzami opłakiwaliśmy utratę dzbana i flaszy, albowiem, mimo że nasze środki pomocnicze były bardzo niewystarczające, zdołalibyśmy niewątpliwie przynajmniej jedno z tych naczyń, a może i obydwa, napełnić wodą po brzegi. Bądź co bądź ugasiliśmy jednak dręczące nas pragnienie, rozpościerając koszule na deszczu i wyciskając z nich wodę, po zupełnem przemoczeniu, wprost do ust. Niemal cały dzień poświęciliśmy temu.
7-my sierpnia. Tuż o brzasku dnia dostrzegliśmy obaj w tejże samej chwili na wschodzie żagiel, najwidoczniej kierujący się wprost ku nam.
Powitaliśmy to zjawisko długim, radosnym okrzykiem i zaczęliśmy niezwłocznie dawać wszelkie sygnały,
jakiemi moglibyśmy zwrócić na siebie uwagę. Powiewaliśmy w powietrzu naszemi koszulami, podskakiwaliśmy tak wysoko, jak pozwalał na to osłabiony stan naszych sił fizycznych, krzyczeliśmy z całego gardła, aczkolwiek statek był jeszcze oddalony od nas conajmniej o piętnaście mil.
Przybliżał się jednak coraz bardziej ku naszemu rozbitkowi; nie ulegało wątpliwości, że — jeżeli tylko
nie zmieni kursu — musi nas stanowczo zauważyć. Po upływie godziny, odkąd dostrzegliśmy go po raz pierwszy, mogliśmy już bez trudu rozróżnić ludzi na pokładzie.
Był to długi, niski skuner z omasztowaniem, przechylonem silnie ku tyłowi; jak się wydawało, posiadał
bardzo liczną załogę.
Przeżywaliśmy chwile śmiertelnej trwogi. Wprawdzie nie mogliśmy przypuścić, aby nas nie dostrzeżono, ale natomiast obawialiśmy się, by przepływający mimo statek nie pozostawił nas własnemu losowi. Byłby to niewątpliwie barbarzyński postępek, ale — aczkolwiek wydaje się to wprost nieprawdopodobne — fakta tego rodzaju wydarzają się na morzach w dość podobnych warunkach, przynosząc zakałę rodowi ludzkiemu[1].
Tym razem jednak, dzięki Bogu, ulitowano się nad nami. Zauważyliśmy nagle poruszenie na pokładzie nieznanego statku, na maszcie powiała angielska flaga, okręt, przestawiając odpowiednio żagle, skierował kurs wprost na nas.
W pół godziny później znajdowaliśmy się już ocaleni w kajucie skunera „Jane Guy“, który płynął z Liverpoolu pod wodzą kapitana Guy, aby polować na foki i prowadzić handel zamienny na morzach południowych i Oceanie Spokojnym.
- ↑ Losy brygu „Polly“ z Bostonu są tak charakterystyczne i pod wieloma względami tak podobne do naszych losów, że nie mogę ich przy tej sposobności pominąć milczeniem. Statek ten, o pojemności stutrzydziestu ton, wypłynął z Bostonu dnia dwunastego grudnia 1811 roku pod komendą kapitana Casneau, wioząc ładunek drobnych przedmiotów zamiennych i zapasów żywności do Santa Croix. Na pokładzie było ośmiu ludzi, a mianowicie kapitan, sternik, czterech marynarzy i kucharz, dalej zaś niejaki Mr. Hunt i należąca do niego murzyńska dziewczyna.
Dnia piętnastego grudnia okręt, mijając mielizny Georges, wpadł w wir zimnego wichru z południo-wschodu i ostatecznie wywrócił się, a po zwaleniu masztu z pokładu podniósł się tyłem w górę. Rozbitkowie pozostawali w tej pozycji, bez ognia i z niewielkim tylko zapasem żywności, przez okres studziewięćdziesięciu jeden dni (od piętnastego grudnia do dwudziestego czerwca). Wtedy dopiero kapitan Casneau i Samuel Badger, którzy jedynie pozostali żywi, zostali zabrani z rozbitego statku na pokład okrętu „Fame of Hull“ pod komendą kapitana Feartherstone, mającego swą bazę w Rio Janeiro. Ponieważ statek rozbił się pod 28° północnej długości i 13° zachodniej szerokości, więc był on unoszony wiatrem i prądem na przestrzeni około dwóch tysięcy mil. Dnia dziewiątego lipca „Fame“ spotkał się z brygiem „Dromeo“ pod wodzą kapitana Perkinsa, który wysadził rozbitków na ląd w Kennebeck.
Opowieść, z której czerpiemy te szczegóły, kończy się następującemi słowy:
„Przedewszystkiem nasuwa się oczywiście pytanie, jak się to stało, że rozbitkowie przepłynęli tak olbrzymią przestrzeń najbardziej uczęszczanej części Atlantyku, nie napotkawszy nigdzie pomocy. Otóż minęli oni w swej drodze przeszło tuzin statków żaglowych. Jeden z nich przepłynął tak blisko, że rozróżniali wyraźnie ludzi na pokładzie i marynarzy, przyglądających się im z masztów. Ale ku nieopisanej rozpaczy przymierających z głodu i zimna rozbitków, załoga statku przytłumiła w sobie uczucia litości, rozwinęła żagle i z okrucieństwem porzuciła nieszczęsnych na pastwę losu.“