Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Opowieść Artura Gordona Pyma
Wydawca Wyd. Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Statek „Jane Guy“ był pięknym z wyglądu skunerem, o pojemności stu osiemdziesięciu ton. Miał kształt wydłużony, kabłąkowaty; nie widziałem nigdy okrętu, któryby dorównywał mu szybkością i sprawnością ruchów podczas sprzyjającej pogody. Natomiast mniej posiadał zalet, jako statek, przeznaczony do podróży po burzliwych morzach, przedewszystkiem zaś jego zanurzenie w wodzie było nie odpowiednie celowi. Do tego szczególnego celu nadają się najlepiej duże statki, o proporcjonalnem zanurzeniu, a więc statki o pojemności od trzystu do trzystu pięćdziesięciu ton.
Okręt taki musi być doskonale wyposażony w odpowiednie urządzenia i wogóle pod każdym względem inaczej skonstruowany, aniżeli zwykłe statki, krążące po morzach południowych. Burty muszą być dostatecznie umocnione metalem i nieprzepuszczające wody, kotwice i liny powinny mieć możliwie największą wytrzymałość, czego nie przestrzega się na statkach innego rodzaju, a przedewszystkiem załoga musi być liczna i wystarczająca, a w tym wypadku, o którym mówię, powinna liczyć conajmniej pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu krzepkich marynarzy.
„Jane Guy“ posiadał załogę, złożoną z trzydziestu pięciu ludzi, coprawda, dzielnych i doświadczonych żeglarzy, ale statek nie był bynajmniej wyekwipowany w taki sposób, jakby wymagały trudności i niebezpieczeństwa, mogące mu grozić w drodze do celu. Braki te zwracały odrazu uwagę marynarza, obeznanego ze swem rzemiosłem.
Kapitan Guy był gentlemanem, nadzwyczaj dobrze wychowanym i doskonale znającym handlowe linje mórz południowych, gdzie przepędził przeważną część swego żywota. Jednakże jego energja była niewystarczająca, brakowało mu tego ducha przedsiębiorczości, który jest niezbędny w podobnych wypadkach. Był on częściowo właścicielem statku, którym dowodził i posiadał nieograniczone upoważnienie swych wspólników do krążenia po morzach południowych z ładunkiem, jakiby mógł najłatwiej zdobyć. Naładował więc na statek, jak zazwyczaj w takiej wyprawie, paciorki, lusterka, krzesiwa, siekiery, toporki, piły, przysieki, dłuta, świdry, pilniki, raszple, młoty, gwoździe, noże, nożyczki, brzytwy, igły, nici, naczynia gliniane, tkaniny perkalowe, świecidełka i inne tym podobne towary.
Skuner wypłynął z Liverpoolu dnia dwudziestego lipca, dnia dwudziestego piątego tego miesiąca przeciął zwrotnik raka pod dwudziestym stopniem zachodniej długości i dnia dwudziestego dziewiątego przybił do Sal, jednej z wysp grupy Zielonego Przylądka, gdzie zaopatrzył się w sól i inne zapasy potrzebne do dalszej podróży. Dnia trzeciego sierpnia opuścił Zielony Przylądek i kierując się ku południowemu zachodowi, oraz wymijając w niewielkiej odległości wybrzeża Brazylji, przekroczył równik między południkami dwudziestego ósmego i trzydziestego stopnia zachodniej długości.
Jest to droga, którą zazwyczaj płyną statki, podążające z Europy do przylądka Dobrej Nadziei, albo też w drodze do Indyj Wschodnich. Kierując się tym szlakiem, unikają one ciszy morskiej oraz silnych przeciwnych prądów, jakie odczuwa się bardzo silnie w pobliżu wybrzeży Gwinei. Drogę tę uznano powszechnie za najkrótszy szlak, ponieważ nie brak tu nigdy zachodnich wiatrów, ułatwiających dotarcie do Przylądka.
Kapitan Guy zamierzał po raz pierwszy zarzucić kotwicę koło wysp Kerguelskich, — nie wiem, doprawdy, z jakiego powodu.
W owym dniu, kiedy zabrano nas rozbitków na pokład, statek znajdował się na wysokości Przylądka St. Roque, pod trzydziestym pierwszym stopniem zachodniej szerokości. Tak więc, obliczając w przybliżeniu, przepłynęliśmy, unoszeni falą i wichrem, nie mniej niż dwadzieścia pięć stopni z północy ku południowi.
Na pokładzie skunera „Jane Guy“ okazywano nam najserdeczniejszą życzliwość i współczucie, jakie zresztą musiał budzić nasz pożałowania godny stan. W przeciągu czternastu dni, podczas których płynęliśmy ustawicznie w kierunku południowo-zachodnim, wyzyskując sprzyjający wiatr i ciesząc się najpiękniejszą pogodą, pokrzepiliśmy się zupełnie po przeżytem wyczerpaniu i strasznych męczarniach. Niebawem cała niedawna przeszłość wydawała się nam raczej tylko upiornym snem, z którego przebudziliśmy się szczęśliwie, aniżeli ponurem zdarzeniem, które wydarzyło się w rzeczywistości.
Niejednokrotnie później miałem sposobność zauważyć, że tego rodzaju niepamięć wynika zawsze wskutek nagłej przemiany radości w cierpienie, lub cierpienia w radość. — Siła i szybkość zapomnienia o przeszłości pozostają zawsze w stosunku do natężenia kontrastu.
W tym wypadku, o którym mówię, nie potrafiłem w całej pełni uzmysłowić sobie tej niedoli, jaką przecierpiałem w ciągu ostatnich dni na pokładzie naszego rozbitego statku. Człowiek przypomina sobie wówczas niezmiernie dokładnie wszystkie poszczególne przeżycia, nie może jednak odtworzyć w pamięci tych samych wrażeń i uczuć, jakie wywoływały w nim dane wypadki. I tylko z jednego jedynego wrażenia zdaję sobie wyraźnie sprawę. Oto w ciągu całego czasu, kiedy rozgrywały się opisywane poprzednio szczegóły, zawsze byłem święcie przekonany, że większego cierpienia ludzka natura znieśćby już nie zdołała.
Podczas następnych paru tygodni odbywaliśmy dalszą podróż, nie przeżywając nic bardziej godnego uwagi. Kiedy niekiedy spotykaliśmy statki wielorybnicze, a jeszcze częściej czarne czyli prawdziwe wieloryby, nazywane tak dla odróżnienia od potfiszów.
Dnia szesnastego września, gdyśmy się znajdowali w sąsiedztwie przylądka Dobrej Nadziei, skuner, po raz pierwszy od wyjazdu z Liverpoolu, musiał wytrzymać natarcie dość gwałtownego wichru.
W tych okolicach, zwłaszcza na południe i na wschód od przylądka (nasza droga wiodła na zachód), żeglarze bardzo często walczą z północnym huraganem, który dmie tutaj z nieposkromioną wściekłością. Powoduje on zazwyczaj bardzo silne wzburzenie morskich fal, a także, co gorzej, nagłą zmianę kierunku wiatru, co następuje najczęściej w kulminacyjnym momencie burzy. W pewnej chwili huragan sroży się z całą siłą od północy lub od północo-wschodu, w chwilę później z tej samej strony nastaje najzupełniejsza cisza, a burza wybucha nagle z nieposkromioną mocą po przeciwnej stronie, to znaczy, naprzykład, na południowym zachodzie. Objawem, zapowiadającym tę przemianę kierunku, jest nagłe wyjaśnienie się nieba w stronie, gdzie za chwilę rozszaleje burza, więc naprzykład w tym wypadku na południowym zachodzie. Dzięki temu doświadczeni żeglarze są ostrzeżeni przed grożącem niebezpieczeństwem i mają czas poczynić potrzebne przygotowania.
Około godziny szóstej rano runął na nas nagle gwałtowny wicher, chociaż niebo bynajmniej nie zachmurzyło się przedtem. O godzinie ósmej siła huraganu znacznie wzrosła; statek zakołysał się na najbardziej spiętrzonych bałwanach, jakie widziałem kiedykolwiek.
Na statku przedsięwzięto wszystkie wskazane środki ostrożności. Jednakże już wówczas okazało się, że nasz skuner jest absolutnie nieprzystosowany do przepraw tego rodzaju. Między innemi więc spadał on bardzo szybko z każdej spiętrzonej fali, a natomiast bardzo powoli dźwigał się w górę. Skutkiem tego wodne odmęty zatapiały nas wciąż nanowo.
Tuż przed samym zachodem słońca, horyzont od strony południowo-zachodniej począł się powoli przejaśniać. Oczekiwaliśmy na następujące chwile w żywem zaniepokojeniu; po upływie niedługiego czasu biedny nasz żagiel przedni przylgnął całkowicie do masztu. W dwie minuty później, mimo dokonanych przezornie manewrów, burza cisnęła nasz statek bokiem na fale, a olbrzymie masy spienionych wód przelały się poprzez nas. Na szczęście, przeskok wiatru trwał tylko krótką chwilę. Udało nam się więc przywrócić okręt do właściwego położenia, przyczem nie utraciliśmy ani kawałka drzewa z pokładu. Wzburzone morze dokuczało nam jeszcze przez parę godzin, ale wreszcie nad ranem uspokoiło się także. Statek nic nie ucierpiał, znajdował się w tym samym stanie, co przed burzą.
Kapitan Guy oświadczył głośno, że szczęście nam sprzyjało i że cudem niemal uniknęliśmy zagłady.
Dnia trzynastego października ujrzeliśmy na widnokręgu wyspę św. Edwarda pod 46° 35’ południowej szerokości i 37° 46’ wschodniej długości. W dwa dni później dotarliśmy w pobliże wyspy Possession, okrążyliśmy wyspę Crozet pod 42° 59’ południowej szerokości i 48° wschodniej długości, wreszcie dnia osiemnastego przypłynęliśmy do wyspy Kerguelen czyli Spustoszenia, położonej na południowo-indyjskim oceanie i zarzuciliśmy kotwicę w Christmas-Harbour na czterech sążniach głębokości.
Wyspa ta, czyli raczej ta grupa wysp, leży na południowy wschód od przylądka Dobrej Nadziei, w odległości mniejwięcej 800 mil morskich od niego. Odkrył ją w roku 1772 baron Kerguelen, francuski żeglarz, a uważając ją za część nieznanego, obszerniejszego lądu, zdał w tym duchu sprawę swemu rządowi o dokonanem odkryciu. Wywołało to w swoim czasie znaczne zainteresowanie. W następnym roku rząd francuski wysłał tamże ponownie barona Kerguelena celem szczegółowego zbadania tego nowo odkrytego lądu. Przy tej okazji wyjaśniła się pomyłka, rzekomy ląd okazał się grupą wysp.
W roku 1777 wylądował na tejże samej grupie wysp kapitan Cook i nadał najgłówniejszej z nich nazwę wyspy Spustoszenia. Była to nazwa bardzo trafnie dobrana.
Jednakże w chwili, gdy żeglarz podpływa z dala ku wyspie, sprawia ona zgoła inne wrażenie, albowiem w czasie od września do marca pagórkowaty jej teren pokryty jest bardzo żywą zielenią. Złudny ten wygląd bogatej roślinności nadaje wyspie drobna roślinka, rosnąca tutaj w dużej obfitości, podobna poniekąd do tak zwanego łomikamienia. Tworzy ona duże płaty zieleni na pewnym gatunku mchu. Oprócz niej nie ma prawie na wyspie innej roślinności, jedynie w pobliżu portu znaleźć można trochę chudej trawy, mchów oraz niskie krzaczki, przypominające wyglądem przerośniętą kapustę, o smaku cierpkim i gorzkim.
Teren wyspy jest górzysty, a raczej pagórkowaty. Szczyty wzgórz pokrywa zawsze wieczny śnieg. Portów jest kilka, najdogodniejszym z nich jest port Christmas. Jest on pierwszym z brzegu, gdy się podpływa ku wyspie od strony przylądku Franciszka. Ma kształt niezwykle oryginalny, na jednym z jego krańców wznosi się wysoka skała, wydrążona przez przyrodę w ten sposób, że tworzy arkadę.
Wejście do portu znajduje się pod 48° 40’ południowej szerokości, a 69° 6’ wschodniej długości. Po wpłynięciu do wnętrza, można bardzo dogodnie zarzucić kotwicę; położenie portu jest zaciszne i doskonale osłonięte przed wschodniemi wiatrami. Nieco dalej na wschód znajduje się Wasp Bay, mała zatoczka, zamknięta prawie całkowicie otaczającym ją lądem, mająca głębokość czterech sążni i dno gliniaste i dość twarde, dzięki czemu można tutaj również bardzo korzystnie umocować statek na kotwicy. W tem schronieniu okręt może zupełnie bezpiecznie przebywać niemal przez ciąg całego roku. Po stronie zachodniej w pobliżu Wasp Bay płynie strumień słodkiej wody, do którego przystęp jest bardzo łatwy.
Na wyspie Kerguelen żyją cielęta morskie i foki różnego rodzaju a także słonie morskie. Wielka jest obfitość ptactwa. Pingwinów napotyka się tutaj aż cztery gatunki. Największym z nich jest pingwin królewski, nazywany tak z powodu swej wielkości i pysznego upierzenia. Górną część tułowia ma popielatą o liljowym odcieniu, dolną zupełnie białą, niepokalanej czystości. Głowa i nogi kruczo-czarne, połyskliwie upierzone. Szczególną cechą upierzenia są dwa złociste pasy, które biegną od głowy aż do piersi. Dziób długi, różowy lub jaskrawo szkarłatny. Ptaki te kroczą powoli, majestatycznie, podnosząc wysoko łeb i opuszczając skrzydła nakształt ramion, oraz wciskając ogon niemal do równej linji z udami, co wszystko, razem wzięte, nadaje im pewne podobieństwo do ludzkiej figury, tak że zwłaszcza wieczorem o zmroku można się istotnie pomylić i sądzić, że to jakiś człowiek przechadza się poważnym krokiem po wybrzeżu. Królewskie pingwiny, jakie widywaliśmy w kraju Kerguelena, były znacznie większe aniżeli gęsi.
Z innych gatunków przebywają na wyspie pingwiny maccaroni, jackass i rookery. Są one znacznie mniejsze, niż królewskie, mniej pięknie upierzone, różnią się też i pod innym względem od królewskich.
Oprócz pingwinów można tu napotkać liczne inne ptaki, jak petrele, cyranki, kaczki, kury z Port Egmont, kruki morskie, kormorany, gołębie przylądkowe, jaskółki morskie, wielkie głuptaki i wreszcie albatrosy.
Wielki głuptak jest tak duży, jak albatros, a przytem mięsożerny. Często nazywają go również głuptakiem łamikościem. Nie jest on bynajmniej płochliwy; mięso jego, należycie przyprawione, jest bardzo smaczne. Niekiedy lata zupełnie nisko ponad powierzchnią wody, przyczem sztywnie rozpościera skrzydła; sprawia to wrażenie, jakgdyby wcale nie posługiwał się skrzydłami, lecz jakgdyby ślizgał się po fali.
Albatros jest największym i najszybszym ptakiem mórz południowych. Należy on do gatunku wielkich mew i swój łup chwyta w locie; na lądzie przebywa tylko tyle czasu, ile wymaga wylęg i pielęgnowanie młodych. Między albatrosami i pingwinami trwa szczególna przyjaźń. Gniazda swoje budują one w bardzo podobny sposób i grupują je na tymsamym terenie, jakgdyby w myśl jakiejś wzajemnej umowy. Gniazdo albatrosa znajduje się zawsze w środku małego czworoboku, utworzonego z gniazd czterech pingwinów. Marynarze nazywają te grupy gniazd określeniem rookery.
O tych „rookery“ pisano już niejednokrotnie, ale ponieważ może nie wszyscy z moich czytelników znają te opisy i ponieważ niejednokrotnie jeszcze w ciągu mego opowiadania będę wspominał o pingwinach i albatrosach, korzystam ze sposobności, by powiedzieć parę słów o budowie gniazd i o trybie życia tych ptaków.
Kiedy nadchodzi okres wylęgania, ptaki łączą się w duże gromady i, jakby się mogło wydawać, przez kilka dni, prowadzą narady nad tem, co należy czynić. Potem przystępują do działania. Wybierają jakąś miejscowość równą i dość obszerną, wielkości mniej więcej trzech lub czterech akrów, niezbyt odległą od morza. Dbają również o to, aby to miejsce było możliwie dobrze ochronione przed wichrem i falami. Najchętniej wyszukują płaszczyznę, niezbyt pokrytą kamieniami.
Gdy już powezmą postanowienie, przystępują do pracy, jakby na podstawie wspólnej myśli i wspólnego planu i z matematyczną niemal dokładnością wykreślają kwadrat lub inną jakąś geometryczną figurę, zależnie od układu terenu. Zajęta przestrzeń wystarcza dokładnie na pomieszczenie całego stada. Nigdy jednak nie obejmują zbyt obszernego terenu, jakgdyby w obawie, że mógłby się do nich przyplątać jakiś obcy włóczęga. Jeden bok zajętej przestrzeni, zazwyczaj równoległy z brzegiem morza, pozostaje jakby otwartą bramą, przez którą ptaki wchodzą i wychodzą.
Oznaczywszy w ten sposób granice swego osiedla, ptaki oczyszczają starannie wybrany plac, wynosząc w dziobach kamienie i gruzy poza obwód gniazd i układając je w pobliżu, dzięki czemu powstaje naokół z trzech stron niby mur, ogradzający ich siedzibę. Wzdłuż tego muru od wewnątrz urządzają jakby wspólną aleję do przechadzek, szerokości sześciu do ośmiu stóp, równą i wygładzoną łapami.
Następnie całą ogrodzoną przestrzeń dzielą na małe kwadraciki, zupełnie sobie równe. Poszczególne gniazda są rozmieszczone w ten sposób, że na każdem przecięciu tych ścieżek, ograniczających kwadrat, znajduje się gniazdo albatrosa, w pośrodku zaś każdego kwadratu gniazdo pingwina. Tak więc każdy pingwin jest otoczony czterema albatrosami i odwrotnie każdy albatros sąsiaduje z czterema pingwinami. Gniazdem pingwina jest jamka, wykopana w ziemi, mogąca pomieścić tylko jedno jedyne jajo, jakie składa samica. Gniazdo albatrosa ma bardziej skomplikowaną budowę, mianowicie ptak ten usypuje wzgórek ziemny, wysokości jednej stopy, a szerokości dwóch stóp, wyrównywuje jego ściany, obkłada je wodorostami i muszlami, a dopiero na szczycie tego wzgórka ściele sobie gniazdo.
W okresie wysiadywania jaj, ptaki niezmiernie czujnie strzegą swoich gniazd i ani na chwilę nie oddalają się od nich; taką samą czujność zachowują, gdy pisklęta już się wyklują, lecz jeszcze nie są zdolne do samodzielnego życia. Gdy samiec leci nad morze, aby zdobyć pożywienie, samica nie opuszcza gniazda ani na chwilę, a dopiero po jego powrocie i odstąpieniu mu swego miejsca, odbywa niewielkie wycieczki poza gniazdo. Czujność ta jest poniekąd niezbędna, ptaki bowiem przejawiają złodziejskie skłonności i przy nadarzającej się sposobności kradną sobie wzajemnie jaja.
Nie wszystkie osiedla ptasie są zaludnione wyłącznie pingwinami i albatrosami. Bardzo często spotkać można wśród nich także gniazda innych morskich ptaków, które korzystają tu, możnaby powiedzieć, z praw obywatelstwa. Ci mieszkańcy osiedla zakładają sobie tu i ówdzie swoje siedziby wśród pracowitych obywateli, jednakże nigdy nie przywłaszczają sobie ważniejszych punktów, wytyczonych planem dla tamtych.
Widok takiego osiedla ptasiego przedstawia się z oddali niezwykle oryginalnie. Krąży ustawicznie ponad niem niezliczona ćma albatrosów i innych ptaków, bądź odlatujących nad ocean, bądź też powracających stamtąd. Po ścieżynach „rookery“ i po głównej alei wzdłuż granicy przechadzają się gromady pingwinów charakterystycznym, majestatycznym krokiem.
Jednem słowem inteligencja i logiczne postępowanie tych skrzydlatych stworzeń są wprost zdumiewające; każdy myślący człowiek obserwuje ich tryb życia z najwyższem i zrozumiałem zainteresowaniem.
Tego samego dnia, kiedy zawinęliśmy do Christmas-Harbour, starszy majtek Mr Patterson kazał spuścić szalupy, zamierzając udać się na połów cieląt morskich, (chociaż pora była jeszcze trochę zawczesna). Kapitan wraz z jednym marynarzem, swoim młodym krewniakiem, pozostał na zachodniem wybrzeżu wyspy, aby załatwić tam jakieś interesy, o których nie wiedziałem nic bardziej szczegółowo. Kapitan Guy zabrał z sobą zapieczętowaną flaszę, zawierającą wewnątrz jakieś pismo, i udał się na szczyt najwyższego nadbrzeżnego pagórka, chcąc prawdopodobnie złożyć tam ów list dla okrętu, który w późniejszej porze miał nadpłynąć ku wyspie. Peters i ja towarzyszyliśmy Mr Pattersonowi i wyruszyliśmy wzdłuż brzegu wyspy, poszukując legowiska morskich cieląt.
Trzy tygodnie spędziliśmy na tych poszukiwaniach, zwiedzając i przepatrując drobiazgowo nietylko wszystkie kątki i zakątki wyspy Kerguelen, ale również wysp sąsiednich. Łup nasz jednak nie był obfity. Po niesłychanych wysiłkach zdobyliśmy zaledwie trzysta pięćdziesiąt skór. Napotykaliśmy, coprawda, mnóstwo fok, ale były one nazbyt płochliwe.
Słoniów morskich było również dużo na wschodniem wybrzeżu wyspy, ale zdołaliśmy zabić zaledwie dwadzieścia sztuk, i to po przezwyciężeniu ogromnych trudności. Na małych wysepkach widzieliśmy bardzo wiele rudych fok, ale wobec niewielkiej wartości ich skór, nie napastowaliśmy ich wcale.
Dnia jedenastego listopada powróciliśmy na pokład skunera. Kapitan ze swym siostrzeńcem oczekiwali już na nas. To, co opowiadali o wnętrzu wyspy, nie było wcale zachęcające. Podobno była to najbardziej ponura i nieurodzajna okolica pod słońcem. Dwie noce musieli spędzić pod gołem niebem, ponieważ nie porozumieli się należycie ze sternikiem i wskutek tego łódź, mająca odwieźć ich zpowrotem, spóźniła się na oznaczone miejsce spotkania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Stanisław Sierosławski.