Opowieść o dwóch miastach/Księga pierwsza/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział szósty
Szewc.

„Dzień dobry!“ powiedział pan Defarge, patrząc na białą głowę pochyloną nad zaczętym butem.
Głowa podniosła się na chwilę, a głos, słaby, jakby z wielkiego oddalenia, odpowiedział:
„Dzień dobry!“
„Ciągle przy pracy?“
Po długiej chwili głowa podniosła się znów, a głos odezwał się „Tak... pracuję!“ Tym razem para błędnych oczu spojrzała na pytającego zanim twarz pochyliła się znowu nad warsztatem.
Słabość tego głosu była okropna i budziła litość. Nie była to słabość wynikająca z choroby lub wycieńczenia, chociaż ciemność i zła strawa zrobiły, oczywiście, swoje. Najboleśniejsze było w nim to, że była to słabość wywołana samotnością i odzwyczajeniem od mówienia. Było to ostatnie, słabe echo tonu, który zadźwięczał przed wielu, wielu laty. Utracił on do tego stopnia żywość i dźwięczność głosu ludzkiego, że robił wrażenie wspaniałej barwy dawno już spłowiałej. Był głęboki i stłumiony, jakby wydobywał się z lochów więziennych, a tak wymowny w swojej beznadziejności i smutku, że umierający z głodu wędrowiec, zmęczony błądzeniem po wertepach, na jego dźwięk wspomniałby przed śmiercią dom i rodzinę.
Przez chwilę starzec pracował w milczeniu, poczem błędne oczy podniosły się znowu: nie z ciekawością lub zainteresowaniem, ale odruchowo, czując, że miejsce, na którem stał rozmawiający z nim człowiek, wciąż jeszcze jest zajęte.
„Chciałem“, powiedział Defarge, nie odrywając oczu od szewca, „chciałem wpuścić tu trochę światła. Czy może pan znieść trochę silniejsze światło?“
Szewc przerwał robotę i rozejrzał się po ziemi, nadsłuchując, skąd idzie głos. Spojrzał w jedną stronę, potem w drugą, potem na mówiącego.
„Co pan powiedział?“
„Może pan znieść silniejsze światło?“
„Muszę, jeżeli pan tego chce!“, rzekł z pewnego rodzaju słabym naciskiem na drugiem słowie.
Defarge odchylił nieco drugie skrzydło drzwi i przytrzymał je. Promień słońca wpadł na strych i oświetlił szewca, siedzącego z niedokończonym trzewikiem na kolanach. Starzec przerwał na chwilę robotę. Obok, na podłodze i na ławce, leżały gwoździe i okrawki skóry. Miał siwą brodę, nierówno przyciętą, ale niezbyt długą, zapadłe policzki i bardzo błyszczące oczy. Gdyby oczy nie były rzeczywiście wielkie, to pod krzaczastemi, siwemi brwiami i szopą siwych włosów robiłyby wrażenie wielkich. Ale oczy te były z natury wielkie, a teraz miały wygląd nienaturalnie wielki. Strzępy pożółkłej koszuli wisiały mu dokoła szyi, ukazując ciało zwiędłe i zniszczone. Cała postać, zarówno jak stara płócienna kurtka, podarte pończochy i reszta odzienia, od długiego przebywania w zatęchłem powietrzu i ciemności miały jednolitą barwę żółtego pergaminu, tak że trudno było odróżnić ciało od łachmanów.
Przezroczystemi palcami przesłonił oczy od światła. Siedział, patrząc bezmyślnie, i na chwilę przerwał robotę. Ani razu nie spojrzał na postać, stojącą przed nim, nie obejrzawszy się wprzód na wszystkie strony, jak gdyby miał zwyczaj łączyć dźwięki z miejscem, skąd pochodziły. Nie mówił też, zanim się nie obejrzał, a wtenczas często zapominał, co chciał powiedzieć.
„Skończy pan dziś te trzewiki?“ spytał Defarge, dając znak panu Lorry, żeby się zbliżył.
„Co pan powiedział?“
„Czy chce pan skończyć dziś jeszcze te trzewiki?“
„Nie wiem. Przypuszczam. Nie mogę powiedzieć!“
Ale to pytanie przypomniało mu przerwaną prace, pochylił się więc nad trzewikiem.
Pan Lorry zbliżył się ostrożnie, kazawszy wprzód córce czekać przy drzwiach. Stał już dobrą chwilę obok pana Defarge, kiedy szewc podniósł wreszcie oczy. Nie okazał najmniejszego zdziwienia na widok drugiej postaci, ale podniósł palce jednej ręki do ust, (usta jego i paznogcie były równie bezbarwne), poczem ręka ta opadła z powrotem a szewc pochylił się nad trzewikiem. Spojrzenie i ów ruch trwały tylko chwilę.
„Ma pan gościa, jak pan widzi!“ powiedział Defarge.
„Co pan powiedział?“
„Przyszedł gość!“
Szewc spojrzał jak poprzednio, ale tym razem nie oderwał się od roboty.
„Ten pan zna się na dobrej robocie!“ powiedział pan Defarge. „Odrazu pozna, ile jest warta! Niech mu pan pokaże swój trzewik. Proszę, niech pan spojrzy, monsieur“.
Pan Lorry wziął trzewik do rąk.
„Niech pan powie gościowi, co to za trzewiki i jak się nazywa szewc“.
Nastąpiła jeszcze dłuższa pauza, poczem szewc odparł.
„Zapomniałem, o co pan pytał. Co pan powiedział?“
„Pytałem, czy nie zechciałby pan objaśnić temu panu, co to za trzewiki?“
„To damskie trzewiki. Spacerowe trzewiki dla młodej damy. Najnowsza moda. Nigdy nie widziałem takiej mody. Ale miałem wzór w rękach“. Spojrzał na trzewik z odcieniem dumy.
„Jak się nazywa szewc?“ spytał Defarge.
Teraz, gdy nie miał w rękach roboty, włożył palce lewej ręki w zagłębienie prawej, potem palce prawej w zagłębienie lewej, potem zaś zaczął gładzić brodę, to jedną ręką, to drugą, tak na zmianę i bez przerwy. Sposób w jaki trzeba go było budzić z zapamiętania, w które wpadał, powiedziawszy parę słów, przypominał doprowadzanie do przytomności kogoś, kto zemdlał, lub usiłowanie utrzymania przy życiu człowieka umierającego.
„Pan pytał o moje nazwisko?“
„Naturalnie!“
„Sto pięć. Wieża Północna“.
„To wszystko?“
„Sto pięć. Wieża Północna“.
Powiedział to ni to z jękiem, ni z westchnieniem, i znów siedział pochylony nad robotą, aż do chwili, gdy przerwano milczenie.
„Czy jest pan szewcem z zawodu?“ spytał pan Lorry, patrząc na niego badawczo.
Błędne oczy spojrzały bezradnie na Defarge’a, jakby z prośbą, by odpowiedział za niego na to pytanie. Ponieważ jednak stamtąd nie przyszła pomoc, zaczęły błądzić po ziemi i wreszcie podniosły się na pytającego.
„Czy jestem szewcem z zawodu? Nie, nie byłem z zawodu szewcem. Nauczyłem się szewctwa... tutaj. Sam się nauczyłem, prosiłem o pozwolenie...“
Znowu zapadł w bezmyślną zadumę i poruszał rękami jak poprzednio. Po jakimś czasie oczy jego spoczęły na twarzy, od której się oderwały. Teraz odezwał się głosem człowieka, który, przebudziwszy się nagle, podejmuje temat rozmowy, przerwanej poprzedniego wieczora.
„Prosiłem by mi pozwolono nauczyć się szewctwa... pozwolono mi z wielkim trudem... nie odrazu... I odtąd ciągle szyję trzewiki“.
Gdy wyciągnął rękę po trzewik, który mu zabrano, pan Lorry odezwał się, patrząc mu badawczo w twarz:
„Panie Manette! Czy pan mię sobie przypomina?“
Trzewik upadł na podłogę a szewc spojrzał uważnie na mówiącego.
„Panie Manette!“, ciągnął Lorry, kładąc rękę na ramieniu Defarge’a, „czy i tego człowieka nie przypomina pan sobie? Niech pan spojrzy na niego! Niech pan spojrzy na mnie! Bankier — dawne czasy — interesy — stary sługa — czy nic pan nie pamięta, panie Manette?!“
Długoletni wiezień siedział nieruchomo, patrząc to na pana Lorry, to na Defarge’a. Sieć zmarszczek pokryła jego czoło, pod którem zaczęła się widocznie natężona praca myśli, od tak dawna tonących w mroku. Widać było, jak te myśli wzmagają się, słabną, uchodzą — znów powracają. Te same zmienne wrażenia odbijały się na pięknem, młodem obliczu dziewczyny, która, trzymając się ściany, stanęła tak, by móc patrzeć na niego. Ręce, które z początku podniosła z lękiem i przerażeniem, jakby chciała zakryć oczy przed jego widokiem, a nawet odsunąć go od siebie — teraz wyciągały się ku niemu niecierpliwie, spragnione przytulić tę upiorną twarz do swego młodego łona. Kochać! Wrócić go miłości i życiu! Tak wyraźnie odbijała się zmiana w jego twarzy na jej twarzyczce (może jeszcze wyraźniej nawet), iż zdawało się, że jakieś światło od niej bije na niego.
Znów objął go mrok. Patrzył na obu mężczyzn coraz mniej przytomnie, a oczy jego wędrowały błędnie jak dawniej po podłodze. Wreszcie westchnął głęboko i wziął się do trzewika.
„Poznał go pan?“ szeptem zapytał Defarge.
„Tak... na chwilę... Z początku myślałem, że to beznadziejne... ale zobaczyłem przez jeden krótki moment twarz, którą kiedyś tak dobrze znałem. Cs! Usuńmy się! Cs!“
Panna Manette oderwała się od ściany i stanęła bliziutko, tuż przy ławce, na której siedział szewc. Było coś niesamowitego w tem jego nie zdawaniu sobie sprawy z obecności osoby, której wystarczało wyciągnąć rękę, by go dotknąć.
Nie padło ani jedno słowo, nie zabrzmiał ani jeden szmer... Stała przy nim, nieruchomo jak duch, a on siedział pochylony nad robotą.
Wkońcu musiał zmienić narzędzie, które trzymał w ręku, na nóż szewcki. Nóż leżał nie z tej strony, z której stała córka. Wziął go więc do rąk i znów wrócił do pracy, gdy nagle dojrzał rąbek sukienki... Podniósł głowę i ujrzał pannę Manette. Dwaj mężczyźni chcieli się zbliżyć, ale zatrzymała ich ruchem dłoni. Nie bała się, że pchnie ją nożem, czego bali się oni.
Wpatrzył się w nią z lękiem a wargi jego musiały szeptać jakieś wyrazy, chociaż żaden dźwięk się z nich nie wydobywał. Powoli, oddychając ciężko, wyszeptał:
„Co to jest? Co to?!“
Z oczu jej płynęły łzy. Przytknęła dłonie do ust i posłała mu pocałunek. Potem położyła je na piersi, jakby chciała przytulić jego skołataną głowę.
„Czy jesteś córką dozorcy więziennego?“
„Nie!“
„Kim jesteś?!“
Nie dowierzając jeszcze, czy potrafi zapanować nad głosem, usiadła obok niego na ławce. Usunął się, ale położyła mu rękę na dłoni; dziwny dreszcz wstrząsnął nim i przeszedł po całem jego ciele. Odłożył nóż i nie odrywał od niej oczu.
Złote włosy, które nosiła w długich lokach, odgarnięte z czoła, spadały jej na ramię. Ostrożnie, przysunąwszy rękę, wziął je i obejrzał. Gdy czynił to, nagle wzrok jego zmętniał; z głębokiem westchnieniem znów zabrał się do pracy.
Ale nie na długo. Zdjęła rękę z jego dłoni i dotknęła ramienia. Dwa czy trzy razy spojrzał niedowierzająco, jakby chciał się upewnić, czy to rzeczywiście ona, potem odłożył trzewik, podniósł rękę do szyi i zdjął zczerniałą tasiemkę, do której był przymocowany kawałek szmatki. Rozwinął go ostrożnie i położył na kolanie. W szmatce było zawiniętych kilka włosów — niewiele, może jeden, a może dwa długie, złote włosy, które kiedyś, dawno temu owinął był sobie koło palca.
Ponownie wziął jej złote loki i przyjrzał im się uważnie.
„Takie same! Jak to być może! Kiedy to było?! Jak to było?!“
Znów wrócił mu na czoło wyraz skupienia. Miało się wrażenie, że zdaje sobie sprawę, co się dzieje w duszy dziewczyny. Odwrócił jej twarz do światła i mówił:
„Położyła mi główkę na ramieniu... tego wieczora, kiedy mię wezwano... bała się, że pójdę tam... ja nie... a kiedy wsadzono mię do Wieży Północnej, znalazłem te włosy... „Czy pozwolicie mi je zachować?“ zapytałem. „Nie ułatwią mi przecież ucieczki ciałem, ale może ułatwią ucieczkę duchem!“ Tak im powiedziałem. Dobrze to pamiętam...“
Kilkakrotnie musiał poruszyć wargami, by zdobyć się na wymówienie tych słów. Ale gdy już zdobył się na to, wymawiał je wyraźnie, chociaż powoli.
„Jak to było? Czy to ty byłaś?!“
Dwaj świadkowie znów podeszli bliżej, przerażeni gwałtownością, z jaką się do niej zwrócił. Ale ona siedziała nieruchomo i nie próbując wyzwolić się z jego uścisku, powiedziała cicho:
„Proszę was, moi panowie! Nie podchodźcie! Nie mówcie! Zostawcie nas samych!“
„Boże!“ zawołał. „Czyj to głos?!“
Oderwał od niej ręce i chwycił się za swoją siwą głowę, rwąc włosy. Po chwili wzruszenie w nim zamarło, jak wogóle zamierało w nim wszystko, z wyjątkiem pasji szewctwa. Zawinął włosy w szmatkę i usiłował ukryć je na piersi. Ale nie odwracał od niej oczu i ponuro potrząsał głową.
„Nie! Nie! Za młoda jesteś, za młoda! Popatrz, co się stało z więźnia! To nie te ręce, które ona znała! Nie ta twarz, którą ona znała! Nie ten głos, który ona znała! Nie, nie! Ona żyła... i on żył... zanim go wtrącono do Wieży Północnej... przed wielu, wielu laty... Jak się nazywasz, mój aniele?“
Wzruszona głosem i gestem ojca, dziewczyna rzuciła się przed nim na kolana, przyciskając ręce do jego serca.
„Panie! Kiedyindziej dowiesz się mego imienia... i kim była moja matka... i kim był mój ojciec... i że nigdy, nigdy nie wiedziałam, jak okrutnie doświadczył ich Los! Ale nie mogę panu powiedzieć tego teraz i nie mogę powiedzieć tego tutaj! Teraz błagam pana o jedno: dotknij mię i pobłogosław! Pocałuj mię! Pocałuj! Och, drogi mój... drogi!“
Zimno jego śnieżnych włosów mieszało się z ciepłem jej złotych loków, które otaczały jego głowę jak aureola Wolności.
„Jeżeli w głosie moim — nie wiem, czy tak jest, ale mam nadzieję, że tak — jeżeli w moim głosie usłyszysz brzmienie podobne do głosu, który niegdyś dźwięczał w twoich uszach jak słodka muzyka — płacz, płacz! Jeśli, głaszcząc moje włosy, dostrzeżesz podobieństwo do ukochanej głowy, która tuliła się do twoich piersi, gdyś był młody i wolny — płacz, płacz! Jeżeli, mówiąc ci o domu, który nas czeka, w którym otoczę cię opieką i miłością, zdołam wywołać wspomnienie domu oddawna opuszczonego, do którego tęskniło biedne twoje serce — płacz! płacz!“
Objęła go mocniej i przytuliła do piersi jak małe dziecko.
„Jeżeli powiem ci, najdroższy, że męczarnie twoje skończyły się, że przyjechałam tutaj, by cie zabrać, że pojedziemy do Anglji, gdzie czeka cię spokojne i ciche życie — jeżeli wtedy pomyślisz, że zmarnowano twe życie, i że nasza ojczyzna Francja tak źle się z tobą obeszła — płacz, płacz! A jeżeli powiem ci moje imię, i imię mego ojca, który żyje, i imię matki, która umarła, jeżeli dowiesz się, że klęczę przed moim ojcem czcigodnym i błagam go o przebaczenie, że nie walczyłam o niego przez całe dnie, i nie opłakiwałam go przez całe noce, gdyż miłość matki oszczędziła mi tej największej tortury — płacz, płacz! Płacz za nią i za mnie! Och, panowie! Bóg nas wysłuchał! Czuję jego święte łzy na moich policzkach a serce moje słyszy jego szloch! Bogu dzięki! Bogu dzięki!“
Opadł jej w ramiona, twarz ukrył na jej piersiach: obraz ten był tak wzruszający, a zarazem taką tchnął grozą, gdy się pomyślało o krzywdzie i cierpieniu, jakie go poprzedziły, że obaj mężczyźni zakryli twarze rękoma.
Gdy od dłuższej już chwili panowała na poddaszu cisza, a znękane serce i umęczone ciało znalazło wreszcie ukojenie w spokoju, jaki zwykle następuje po burzy — obaj podeszli, by podnieść ojca i córkę. Ojciec osunął się na podłogę i leżał, wyczerpany, jak w katalepsji. Ona klęczała przy nim i położyła jego głowę na swoich piersiach, a złote jej włosy rozpostarte były nad jego głową, niby zasłona.
„Czy moglibyśmy“, zwróciła się panna Manette do pana Lorry, który stał obok niej i kilkakrotnie już głośno otarł nos, „czy moglibyśmy natychmiast opuścić Paryż i wywieźć go wprost z tego domu?
„Proszę się zastanowić, czy potrafi znieść taką podróż?“
„Sądzę, że łatwiej będzie mu znieść taką podróż, niż zostać w tem mieście, z którem łączą go tak straszne wspomnienia!“
„Ma pani słuszność“ powiedział Defarge, który również nachylił się nad starcem. „Powiem więcej: z rozmaitych powodów pan Manette nie powinien zostawać we Francji. Czy mam się postarać o karetę i konie pocztowe?“
„Zwykły interes“, powiedział pan Lorry, który opamiętał się szybko i odzyskał swoje dawne maniery. „A jeżeli jest do załatwienia interes, wolę go sam załatwić“.
„Więc niech pan będzie łaskaw zostawić nas tutaj. Widzicie, jaki jest spokojny — nie potrzebujecie się obawiać, że zostanę z nim sama! Dlaczego mielibyście się bać? Jeżeli wolicie zamknąć drzwi, by uchronić nas od nieproszonych gości, jestem pewna, że gdy wrócicie, będzie tak spokojny, jak jest teraz. W każdym razie zaopiekuję się nim do powrotu panów, a potem odrazu zabierzemy go stąd“.

Zarówno pan Lorry, jak pan Defarge nie byli zadowoleni z tego układu i woleli, by jeden z nich przynajmniej został. Ale ponieważ trzeba było nietylko wynająć konie i karetę, ale i postarać się o dokumenty podróży, a czas naglił, gdyż dzień miał się ku końcowi, skończyło się na tem, że umówili się miedzy sobą, co który z nich ma do zrobienia, i wyszli na miasto.

A gdy zmrok zapadł, córka położyła głowę na twardej podłodze, obok ojca, by móc nad nim czuwać. Mrok stawał się coraz głębszy a oni oboje leżeli nieruchomo, póki światło latarki nie mignęło przez szparę w ścianie.
Pan Lorry i pan Defarge przygotowali wszystko, co potrzeba było do drogi, a prócz odzieży podróżnej i okryć, przynieśli ze sobą, chleb, mięso, wino i gorącą kawę. Pan Defarge umieścił te zapasy i latarkę na ławce przed warsztatem szewskim (na strychu, prócz warsztatu, stało tylko zwyczajne łóżko), poczem przy pomocy pana Lorry podniósł więźnia i pomagał mu jeść.
Z przestrachu i zdumienia, jakie malowało się na twarzy nieszczęśliwego, żadna istota ludzka nie potrafiłaby odczytać, co się działo w jego duszy. Czy zdawał sobie sprawę z tego, co się stało? Czy pamiętał, co mu powiedziano? Czy wiedział, że jest wolny? — oto pytania, których najbardziej wnikliwy umysł nie potrafiłby był rozstrzygnąć. Próbowali zadawać mu pytania, ale tak był niemi zmieszany i z takim trudem odpowiadał, że przestraszyli się jego zdumienia, i zgodnie postanowili nie męczyć go tymczasem. Nabrał jakichś nowych odruchów: chował teraz głowę w obie dłonie. Lecz dźwięk głosu córki sprawiał mu widoczną przyjemność; odwracał się za każdym razem, gdy zaczynała mówić.
Przywykły ulegać przez wiele lat cudzej woli, jadł i pił, co mu dawali do jedzenia i do picia; włożył też płaszcz i resztę ubrania, które mu podali. Z przyjemnością przyjął ramię córki i w obu dłoniach trzymał jej rękę.
Zaczęli schodzić. Najpierw pan Defarge z lampą. Pan Lorry zamykał ten mały pochód. Zaledwie przeszli parę stopni, starzec zatrzymał się i spojrzał na dach i na mury.
„Przypominasz sobie to miejsce, ojcze? Pamiętasz, jakeś tu wszedł?
„Co powiedziałaś?!“
Ale nim zdążył powtórzyć pytanie, mruknął w odpowiedzi:
„Czy pamiętam? Nie, nie pamiętam! To było tak dawno!“
Że nie pamiętał, jak go przenieśli z więzienia do tego domu — to było jasne. Słyszeli, jak szeptał: „Sto pięć! Wieża Północna!“ a jeżeli się oglądał, szukał niewątpliwie murów twierdzy, które więziły go tak długo. Gdy doszli do podwórza, zatrzymał się, jakby czekał na zwodzony most. A kiedy, nie doczekawszy się go, ujrzał karetę, puścił rękę córki i chwycił się za głowę.
Na ulicy nie było ludzi. Nikt nie wyglądał oknem. Nie było widać nawet żadnego przechodnia. Panowało tu nienaturalne milczenie i cisza. Jedna jedyna dusza była obecna, madame Defarge, która stała przy drzwiach, robiła pończochę i nic nie widziała.
Więzień wsiadł do karety, za nim córka. Pan Lorry był już na stopniu, kiedy nieszczęśliwy starzec zatrzymał go, prosząc o zabranie narzędzi szewskich i niedokończonych trzewików. Madame Defarge krzyknęła natychmiast mężowi, że zaraz je przyniesie, i nie przestając robić na drutach poszła przez podwórze. Szybko wróciła z żądanemi przedmiotami, potem stanęła we drzwiach, i znów nic nie widziała.
Defarge wskoczył na kozioł i zawołał „Do rogatki!“ Pocztyljon strzelił z bata, kareta potoczyła się w świetle słabo świecących latarni.
W blasku wiszących latarni — jaśniejszych na pierwszorzędnych ulicach, ciemniejszych w ciasnych zaułkach — obok oświetlonych magazynów, wesołych tłumów, rozjaśnionych kawiarń, obok teatrów, kareta zdążała ku jednej z bram miasta. Żołnierze z latarniami, odwach. „Papiery, panowie!“ „Panie oficerze“, rzekł Defarge, schodząc z kozła i biorąc go na stronę. „Oto papiery tamtego pana z siwemi włosami; wręczono mi je...“ Tu zniżył głos do szeptu. Zachybotały się latarnie, jakieś ramię w uniformowym rękawie oświetliło wnętrze karety, a oczy właściciela owego ramienia spojrzały na białą głowę wzrokiem, którego nie spotyka się co noc, ani codzień. „W porządku! Dalej!“ zawołał żołnierz. „Adieu!“ padło ze strony Defarge’a. I pojechali w coraz szybszem świetle porozwieszanych latarń pod niebo pełne roziskrzonych gwiazd.
Poniżej łuku świateł, nieruchomych, niezmiennych, nieśmiertelnych: tak odległych od naszej małej planety, że uczeni twierdzą, iż jest rzeczą wątpliwą, czy promienie niektórych z nich zdążyły już odnaleźć nasz glob, jako punkt w przestrzeni, gdzie się coś dzieje, gdzie ktoś cierpi — kładły się czarne, głębokie cienie nocy. Przez wszystkie te mroźne i niespokojne godziny, dzielące podróżnych od świtu, w uszach pana Jarvisa Lorry — który siedział naprzeciw pogrzebanego żywcem, a tak cudownie odratowanego człowieka i przemyśliwał, jakie władze duchowe nieszczęśliwy utracił na zawsze a jakie będzie mógł odzyskać — dźwięczało wciąż to samo pytanieL
„Spodziewam się, że chcesz żyć?“
I ta sama odpowiedź:
„Nie wiem...“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.