Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dwunasty.
Noc.

Sydney Carton zatrzymał się na ulicy niezupełnie zdecydowany dokąd iść. „W banku Tellsona o dziewiątej“, powiedział w zamyśleniu. „Czy dobrze będzie, jeżeli się pokażę w międzyczasie? Zdaje mi się, że tak. Najlepiej, by ludzie widzieli, że jest taki jak ja. Tak każe ostrożność, a nawet potrzebny jest taki środek przygotowawczy. Ale uwaga! Uwaga! Uwaga! Przemyślmy to“.
Hamując nieco kroki, które zaczęły go już nieść w jakimś kierunku, Sydney skręcił w ciemniejące już ulice i w myślach przetrawiał konsekwencje swego czynu. Pierwsze jego wrażenie umocniło się. „Najlepiej będzie“, powiedział, „jeżeli ci ludzie przekonają się, że jest tutaj taki“. I zawrócił w kierunku Świętego Antoniego.
Defarge mówił o sobie tego dnia, że posiada winiarnię na przedmieściu Świętego Antoniego. Nie było rzeczą trudną dla człowieka dobrze znającego miasto znaleźć dom, nie pytając o nic przechodniów. Ustaliwszy jego położenie, Carton znów wynurzył się z ciasnych uliczek, zjadł obiad w jadłodajni i zapadł w ciężki sen poobiedni. Po raz pierwszy od wielu lat nie upił się. Od wczorajszego wieczoru nie pił nic z wyjątkiem odrobiny lekkiego, cienkiego wina, a dzień przedtem szklankę wódki wylał na kominek pana Lorry gestem człowieka, który raz na zawsze z tem skończył.
Było już koło siódmej, gdy się zbudził i odświeżony wyszedł znowu na ulicę. Idąc w kierunku Świętego Antoniego, zatrzymał się przed lustrem jakiejś winiarni, starannie poprawił luźno zawiązany krawat, kołnierz przy koszuli i swobodnie spadające włosy. Uczyniwszy to, udał się wprost do winiarni Defarge’a.
Zdarzyło się, że oprócz Jakóba Trzeciego, posiadacza ruchliwych palców i skrzeczącego głosu, nie było gości w izbie. Człowiek ten, którego widział w Sądzie, stał popijając przy małej ladzie i rozmawiał z Defarge’ami, mężem i żoną. Zemsta brała udział w rozmowie, jako stały członek tej instytucji.
Wszedłszy do winiarni, Carton zajął miejsce i poprosił (bardzo szczególną francuszczyzną) o małą szklankę wina; pani Defarge rzuciła mu obojętne spojrzenie, poczem spojrzała uważniej i jeszcze uważniej, a potem zbliżyła się i zapytała, czego sobie życzy?
Powtórzył, co już powiedział przedtem.
„Anglik?“ rzuciła pani Defarge, pytająco podnosząc ciemne brwi.
Przypatrzywszy się jej badawczo, jak gdyby nawet ten prosty wyraz trudno mu było wymówić po francusku, powiedział poprzednim, silnie cudzoziemskim akcentem: „Tak, madame, tak, Anglik“.
Pani Defarge wróciła do lady by nalać wino. Carton wziął do rąk dziennik jakobiński i udając, że próbuje wyrozumieć, co tam napisano, słyszał jak madame mówiła: „Przysięgam wam, wykapany Evrémonde!“
Defarge przyniósł wino i powiedział dobry wieczór.
„Jak?“
„Dobry wieczór!“
„A! Dobry wieczór, obywatelu!“ rzekł, napełniając szklankę. „A! Dobre wino! Piję za Republikę!“
Defarge wrócił za ladę i powiedział: „Tak, trochę podobny!“ Madame uparcie twierdziła: „Powiadam wam, jedna i ta sama twarz!“ Jakób Trzeci rzucił pojednawczo: „Bo madame ciągle ma go w myślach!“ Uprzejma Zemsta dodała z uśmiechem: „Tak, jakem żywa! I z taką przyjemnością myślisz, że jutro go znów zobaczysz!“
Carton wodził po gazecie palcem wolno, z twarzą zamyśloną i zajętą. Wszyscy czworo oparli się łokciami o ladę i rozmawiali przyciszonemi głosami. Po kilkuminutowem milczeniu, podczas którego wszyscy patrzyli badawczo na badacza jakobińskiego wydawnictwa — nie zwracając zresztą na siebie jego uwagi — zaczęli rozmowę.
„To słuszne, co mówiła madame“, powiedział Jakób Trzeci. „Dlaczego mamy się zatrzymać?! Wszystko idzie z wielkim rozpędem. Poco się zatrzymywać?“
„Dobrze, dobrze“, rezonował Defarge, „ale kiedyś trzeba się wreszcie na czemś zatrzymać. Ciągle powstaje pytanie — gdzie?“
„Na eksterminacji!“ powiedziała madame.
„Wspaniale!“ zakrakał Jakób Trzeci. Zemsta również wyraziła swe uznanie.
„Eksterminacja, to dobra doktryna, moja żono“, powiedział Defarge nieco zaniepokojony. „Naogół biorąc, nie mam nic przeciwko niej. Ale ten doktór cierpiał bardzo. Widzieliście go dzisiaj. Obserwowaliście jego twarz podczas czytania papieru“.
„Obserwowałam jego twarz“, powiedziała madame pogardliwie i gniewnie. „Tak! Obserwowałam jego twarz! Obserwowałam jego twarz i wiem, że nie jest to twarz szczerego przyjaciela Republiki. Niech uważa na swoją twarz!“
„A czy zauważyłaś, żono“, mówił Defarge błagalnym głosem, „cierpienie jego córki, które musi być strasznem cierpieniem i dla niego?“
„Tak, obserwowałam jego córkę więcej niż raz. Obserwowałam ją dzisiaj i obserwowałam innym razem. Obserwowałam ją w sądzie i obserwowałam ją na ulicy przed więzieniem. Wystarczy mi spuścić palec...“ musiała podnieść palec (Carton nie odrywał oczu od gazety), bo spuściła go z trzaskiem na listwę stołu, jak gdyby spuściła topór.
„Obywatelka jest wspaniała!“ zawołał Jakób Trzeci.
„To anioł!“ zawołała Zemsta i uściskała ją.
„A co do ciebie“, powiedziała madame zwracając się do męża, „gdyby zależało od ciebie — ale na szczęście nie zależy — tybyś uratował jeszcze i dzisiaj tego człowieka“.
„Nie“, zaprotestował Defarge, „gdyby nawet trzeba było tylko tyle, by podnieść tę oto szklankę! Ale zatrzymałbym się na tem. Mówię — dość!“
„Posłuchaj no, Jakóbie“, gniewnie mówiła madame, „posłuchaj i ty, moja mała Zemsto! Posłuchajcie oboje! Za inne winy — nietylko za tyraństwo i gnębienie ludu — oddawna wciągnęłam ten ród do mego rejestru, skazując go na zagładę i eksterminację! Zapytaj męża, czy tak nie jest?“
„Tak jest“, powiedział Defarge, niepytany.
„Kiedy się zaczęły owe wielkie dni, kiedy padła Bastylja, mąż mój znalazł ten papier, który dziś czytano, i przyniósł go do domu. I o północy, kiedy winiarnia ciemna jest i pusta, czytaliśmy go na tem oto miejscu, przy tej oto lampie. Spytajcie go, czy nie tak było“.
„Tak było“, przyznał Defarge.
„Tej nocy powiedziałam mu, kiedy papier już przeczytaliśmy, kiedy lampa się wypaliła, a dzień przeświecał między okienicami i temi oto żelaznemi kratami — powiedziałam mu, że mam mu wyznać tajemnicę. Spytajcie go, czy nie tak było?!“
„Tak było“, znów przyznał Defarge.
„Wyznałam mu tajemnicę. Uderzyłam się w te oto piersi tak, jak uderzam się w piersi teraz, i powiedziałam mu: — Defarge! To ja wychowałam się między rybakami nad morzem, a ta rodzina, tak skrzywdzona przez braci Evrémonde, jak to głosi papier znaleziony w Bastylji, to moja rodzina. Defarge, siostra chłopca śmiertelnie rannego, który umarł na wiązce słomy, to moja siostra, jej mąż — to mąż mojej siostry, to nienarodzone dziecko — to dziecko mojej siostry, ten brat — to mój brat: ten ojciec — to mój ojciec! Wszyscy ci umarli — to są moi umarli i to ja mam się upomnieć o ich krzywdy! — Spytajcie go, czy nie tak było“.
„Tak było“, znów powtórzył Defarge.
„Więc powiedzcie, niech ogień i wiatr się zatrzymają“, mówiła madame, „ale nie mówcie tego mnie!“
Śmiertelna mściwość madame Defarge napełniła niebywałą radością oboje słuchaczy. — Carton, nie patrząc na panią Defarge, widział, jak musi być blada — Defarge, słaba mniejszość, z którą się nie liczono, wtrącił kilka słów na obronę miłosiernej żony markiza. Ale za całą odpowiedź madame rzuciła: „Powiedz, niech ogień i wiatr się zatrzymają, nie ja!“
Weszli goście i towarzystwo rozpierzchło się. Anglik zapłacił za wino, z zatroskaną miną przeliczył resztę i zapytał z cudzoziemska, którędy idzie się do Pałacu Narodowego. Madame Defarge zaprowadziła go do drzwi i biorąc go za rękę, wskazała, którędy ma iść. Anglikowi przyszła myśl, że dobrzeby było schwycić tę rękę, podnieść do góry i uderzyć nią mocno i z rozmachem.
Ale poszedł swoją drogą i wkrótce pochłonął go cień rzucany przez ściany więzienia. W oznaczonej porze wyłonił się z cienia i stawił się znów w mieszkaniu pana Lorry. Zastał staruszka przechadzającego się niespokojnie po pokoju. Pan Lorry powiedział, że aż dotąd był z Łucją i że opuścił ją tylko na kilka minut, by stawić się o umówionej porze. Ojciec jej się nie pokazał odkąd wyszedł z banku, koło godziny czwartej. Łucja miała trochę nadziei, że wstawiennictwo jego w sprawie Karola odniesie skutek — ale nadzieja ta była bardzo, bardzo słaba. Wyszedł przeszło przed pięcioma godzinami — gdzie mógł być tak długo?
Pan Lorry czekał do dziesiątej. Ponieważ, pan Manette nie wrócił, a pan Lorry nie chciał dłużej zostawiać Łucji samą, umówili się, że wróci do niej i przyjdzie do banku koło północy. Tymczasem Carton sam będzie czekał na doktora przed kominkiem.
Czekał i czekał, aż zegar wybił dwunastą. Ale doktór Manette nie wracał. Pan Lorry przyszedł znów, ale zastał wszystko po dawnemu i żadnych wiadomości nie przyniósł. Gdzie mógł być doktór?
Rozmawiali o tej sprawie i budowali nawet pewne nadzieje na tej jego długiej nieobecności, kiedy usłyszeli kroki doktora na schodach. W chwili, gdy wszedł do pokoju, zrozumieli, że wszystko stracone.
Czy rzeczywiście był u kogoś, czy przespacerował cały ten czas po ulicach — nigdy się nie dowiedziano. Gdy stał, patrząc na nich, nie zadawali mu już żadnych pytań, wszystko bowiem wyczytali wyraźnie w jego twarzy.
„Nie mogę go znaleźć“, powiedział, „a muszę go koniecznie mieć. Gdzie jest?“
Głowę i szyję miał obnażoną, a gdy mówił, patrząc dokoła bezradnym wzrokiem, zdjął kurtkę i rzucił ją na podłogę.
„Gdzie mój warsztat? Szukałem wszędzie warsztatu i nie mogę go nigdzie znaleźć! Co oni zrobili z moją robotą? Czas nagli: muszę skończyć te buty!“
Spojrzeli na siebie. Serce w nich zamarło.
„Pozwólcie mi wrócić do mojej pracy“, mówił błagalnym głosem. „Oddajcie mi moją robotę!“
Nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął wyrywać sobie włosy z głowy i tupać nogami jak skrzywdzone i zirytowane dziecko.
„Nie męczcie mnie, biedaka“, błagał strasznie krzycząc. „Oddajcie mi moją robotę! Co się z nami stanie, jeżeli nie skończę tych butów dzisiaj?!“
Zgubiony! Nazawsze zgubiony!
Było rzeczą tak beznadziejną przemawiać do jego rozsądku, próbować pocieszyć go, że, jakby za uprzednią zgodą, obaj położyli mu dłoń na ramieniu i uspakajając go prosili, by usiadł przed kominkiem, a natychmiast otrzyma swoją robotę. Opadł na fotel, patrzał w ogień i płakał. Pan Lorry widział, że przybiera ten sam wygląd i postawę, jak wtedy, gdy go wziął do siebie Defarge — jak gdyby to wszystko, co go dzieliło od owego życia na poddaszu winiarni — było snem.
Chociaż obaj poruszeni byli i zgnębieni do głębi widokiem tej ruiny człowieka, nie mieli czasu oddawać się smutkowi. Jego samotna córka, pozbawiona ostatniej nadziei i pociechy, zajmowała ich obu zbyt silnie. Znów jak gdyby na umówiony znak, spojrzeli na siebie z tym samym wyrazem twarzy. Carton przemówił pierwszy:
„Ostatnia nadzieja zawiodła. Nie była wielka. Tak. Lepiej odprowadzić go do niej. Ale, zanim pan pójdzie, czy nie zechciałby pan wysłuchać uważnie, co mam panu do powiedzenia? Niech pan nie pyta, w jakim celu robię te zastrzeżenia, i dlaczego proszę pana o obietnicę, o którą mam zamiar prosić. Mam powody — ważne“.
„Nie wątpię“, powiedział pan Lorry. „Niechże pan mówi“.
Postać, siedząca miedzy nimi na fotelu przez cały ten czas jęcząc kiwała się melancholijnie. Mówili takim tonem, jak gdyby siedzieli obaj przy łożu chorego.
Carton podniósł surdut, który leżał zgnieciony na podłodze. Gdy to czynił, z kieszeni wypadło małe pudełeczko, w którem doktór miał zwyczaj nosić ważniejsze papiery do załatwienia. Carton podniósł je i wyciągnął papier. „Czy mamy zobaczyć, co to takiego?“ Pan Lorry pokiwał głową potwierdzająco. Carton rozłożył papier i zawołał: „Dzięki Bogu!“
„Co to takiego?“ zapytał niecierpliwie pan Lorry.
„Chwileczkę! Pomówimy o tem we właściwym czasie. Po pierwsze“, włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej jakiś dokument. „Oto certyfikat, który pozwala mi wyjechać z miasta. Niech pan spojrzy — widzi pan? Sydney Carton, Anglik“.
Pan Lorry trzymał papier w ręku i patrzał w poważne oblicze Cartona.
„Niech pan go zatrzyma do jutra. Jutro mam się z nim zobaczyć i wolę nie mieć tego przy sobie w więzieniu“.
„Dlaczego?“
„Nie wiem: ale wolę. A teraz weź pan papier, który doktór Manette miał przy sobie. To podobny certyfikat, pozwolenie dla niego, córki i wnuczki na przejazd przez rogatkę i granicę o każdej porze. Widzi pan?“
„Tak!“
„Może zaopatrzył się w ten dokument wczoraj, uważając to za ostateczną i konieczną ostrożność. Kiedy datowany? Mniejsza o to! Nie traćmy czasu! Niech go pan schowa starannie — razem z moim dokumentem i ze swoim. Teraz niech pan zechce posłuchać, co powiem. Nigdy nie wątpiłem, z wyjątkiem jednej lub dwóch ostatnich godzin, że on ma, albo może mieć taki dokument. Papier jest ważny aż do odwołania. Ale pewny jestem, że zostanie odwołany — i mam powody przypuszczać, że nastąpi to wkrótce“.
„Nie grozi im chyba niebezpieczeństwo?“
„Grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Grozi im niebezpieczeństwo denuncjacji przez madame Defarge. Wiem to z jej własnych ust. Podsłuchałem, co ta kobieta mówiła dziś w nocy, i słowa jej przedstawiły mi całą okropność niebezpieczeństwa, jakie im grozi. Nie traciłem czasu i widziałem się już z moim szpiegiem. Potwierdził moje przypuszczenia. Wie, że pewien drwal, mieszkający obok więzienia, jest na usługach Defarge‘ów, i że podobno mówił pani Defarge, iż ona (Carton ani razu nie wspomniał jej imienia) dawała znaki więźniom. Łatwo przewidzieć, że oskarżenie będzie niebylejakie, że oskarżą ją o sprzysiężenie w wiezieniu, i że to grozi życiu jej, a może życiu jej dziecka, może nawet życiu jej ojca, gdyż ich oboje widziano pod murem. Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. Pan ich wszystkich uratuje!“
„Bóg mi świadkiem, że pragnę tego! Ale w jaki sposób?“
„Zaraz panu powiem. Wszystko zależy od pana a los nie mógł oddać ich życia w lepsze ręce. Ta nowa denuncjacja prawdopodobnie nie nastąpi prędzej jak pojutrze. Może za dwa lub trzy dni. Może za tydzień. Pan wie, że to straszliwa zbrodnia żałować ofiary Gilotyny albo sympatyzować z nią. Ona i jej ojciec prawdopodobnie dopuszczą się tej zbrodni a ta niewiasta (trudno opisać upór, z jakim postanowiła ich prześladować) zechce zaczekać, by zdobyć jeszcze dowody przeciw nim i upewnić się w dwójnasób. Słucha mię pan?“
„Tak uważnie i z taką wiarą w to, co pan mówi, że na chwilę zapomniałem“, powiedział pan Lorry wskazując na krzesło doktora, „nawet o tem nieszczęściu!“
„Ma pan pieniądze, może pan przygotować wszystko do podróży i zrobić tak, by w jak najkrótszym czasie przedostać się do morza. Pańskie przygotowania do powrotu do Londynu są na ukończeniu. Niech pan postara się jutro raniutko o konie, by móc wyjechać o drugiej popołudniu“
„Będzie jak pan chce!“
W głosie Cartona tyle było energii i zapału, że płomień ten objął pana Lorry, który nabrał młodzieńczego żaru.
„Szlachetne ma pan serce. Czyż nie powiedziałem, że życie ich nie mogłoby zależeć od lepszego człowieka? Niech pan jej dzisiaj wytłumaczy, jakie niebezpieczeństwo grozi jej i dziecku. Niech pan napiera na wyjazd, ponieważ z radością złożyłaby swoją piękną główkę obok głowy męża“. Umilkł na chwilę, poczem mówił jak wyżej. „Wytłumacz jej pan, że dla dobra ojca i dziecka musi opuścić Paryż z panem o tej właśnie godzinie. Powiedz jej pan, że to ostatnia prośba jej męża. Powiedz jej pan, że od jej decyzji zależy więcej niż ona przypuszcza lub śmie się spodziewać. Czy pan sądzi, że ojciec, w tym stanie w jakim jest, podda się jej woli?“
„Jestem tego pewny“.
„I ja tak myślałem. Jednem słowem, niech pan wszystko przygotuje na swoim dziedzińcu, aż do tego nawet, by zająć miejsca w karecie. Jak tylko się zjawię, zabierzcie mię i jedźcie co koń wyskoczy!“
„Więc, o ile dobrze zrozumiałem, mam czekać na pana bez względu na okoliczności?“
„Pan będzie miał w rękach mój dokument podróży, jak panu wiadomo, i zechce pan przeto zatrzymać dla mnie miejsce. Czekajcie tylko na mnie i — co koń wyskoczy do Anglji“
„Ależ dlaczego w takim razie“, powiedział pan Lorry chwytając niecierpliwą, ale mocną dłoń Cartona, „dlaczego wszystko ma polegać na starym człowieku? Przecież będę miał do pomocy młodego?“
„Będziesz go pan miał — z pomocą Bożą! Niech mi pan obieca uroczyście, że nic nie zmusi pana do zmienienia planu, który umówiliśmy i ułożyliśmy obaj?“
„Nic, Cartonie!“
„Pamiętaj pan te słowa jutro: zmienicie cośkolwiek lub odłożycie dla jakichkolwiek powodów — a nietylko nie uratujecie żadnego życia, ale wiele żywotów będzie musiało być poświęconych!“
„Będę pamiętał. Mam nadzieję, że rzetelnie spełnię swoją powinność“.
„A ja mam nadzieję, że spełnię swoje. A teraz, żegnam pana!“
Chociaż powiedział te słowa bardzo poważnie i chociaż przyłożył rękę staruszka do warg, nie rozstał się z nim wtedy. Pomógł mu postawić na nogi drżącą postać, kiwającą się przed umierającym płomieniem, pomógł włożyć jej kapelusz i surdut, i zmusił do pójścia obietnicą, że idą szukać warsztatu, o który nieszczęśliwy wciąż się dopominał. Szedł po drugiej stronie doktora i odprowadził go aż na dziedziniec domu, w którym zbolałe serce — tak szczęśliwe w owych czasach, gdy otwierał przed niem własne swoje serce — czuwało w ową straszną noc. Wszedł na dziedziniec i pozostał tam kilka chwil sam, patrząc w oświetlone okna jej pokoju. Zanim wyszedł, z ust jego wyrwało się błogosławieństwo i ciche: „Żegnaj!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.