<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Nazajutrz, Orbeka któremu o to szło bardzo, ażeby z niesłusznych podejrzeń obmył swoje bóstwo, sam pobiegł szukać Sławskiego, ale go w domu nie znalazł. Po mieście kręcił się napróżno, los chciał, że go nie mógł spotkać, wrócił więc do domu, ale tryumfujący, wesół, i niezważając nawet, z jaką szyderską miną ludzie na niego patrzali. Chociaż świeże przebyła przesilenie tak groźne Mira, nawet na jeden dzień nie zmieniła trybu życia, miała zobowiązania wczorajsze, przyobiecane odwiedziny, przejażdżkę, obiad, wieczór, tak, że do późna nie było jéj w domu.
Wracając jednak na górę uznała słuszném, na chwilkę swą przytomnością rozjaśnić celę pustelnika. Weszła do niéj cała woniejąca, promienna, rozgrzana rozmową i wyziewami cudzéj wesołości, istna bachantka, ale czarująca i wesoła. Rzuciła się na czarny fotel Walentego, skarżąc na znużenie.
On się uśmiechnął.
— Twoja to wina, rzekł, powtarzam ci to sto razy, a ty mnie słuchać nie chcesz, roztargnione, na pozór wesołe, rzucone na łup ludziom życie, szczęścia nie daje. Każda z was gdy się znudzi próżnowaniem, sądzi, że to co świat zowie rozrywką, potrafi ją nasycić, ale ta wasza zabawa jest jak trawiący napój, który większe jeszcze obudza pragnienie... Ja siedzę zamknięty z książką, z myślą, i niczego nie pragnę.
— A! bo ty jesteś mężczyzna.
— Z tego względu, każda z was mężczyzną być może, mówił Walenty — lecz potrzeba pomyśléć i uwierzyć, że w głębi tego co się wam zdaje rozrywką, czczość tylko i próżnia, a temu właśnie dać wiary nie chcecie. Ja inaczéj pojmowałem życie, gdzieś na ustroni, w ciszy, gdzieby nas złośliwe nie dojrzało oko, język zatruty nie kąsał, życie we dwojgu ze sztuką, z książką, z naturą...
Ale ty, tybyś w tém życiu już nie wytrwała długo, masz nałogi.
— Tak przyznaję, mam złe nałogi, a wiesz jak, człowiek łatwo ich nabywa. Sama czuję, że mnie to nie bawi, nie syci. Cóż? jednak do tego pokarmu niezdrowego przywykły usta moje.
Orbeka westchnął.
— Wyjedźmy ztąd przynajmniéj, rzekł, przestaną mówić. Zadasz kłam potwarzom.
Mira która dość była wielką zwolenniczką podróży, zawahała się, ale coś ją widać w Warszawie powstrzymywało.
— A! nie teraz przynajmniéj jeszcze... nie teraz... późniéj... pojedziemy chętnie...
— Jak chcesz! rzekł posłuszny Walenty, widzisz, żem nie wymagający, a jednak, pozwól mi raz choć pochwalić się sobą — trudno przykrzejszego położenia nad moje. We własnym domu jestem jak obcym i ledwie cierpianym, coś nakształt wstydliwego sprzętu starego, który za parawan chowają. Nigdy prawie ciebie nie widuję, ludzie mi cię kradną, jesteś dla wszystkich dzień cały, dla mnie rzadką chwilę i to gdyś znużona, potrzebująca wypocznienia. Nie wolno mi się pokazywać często na górze, bo jest ten lub ów z gości, w obec którego moja obecność byłaby kompromitującą, zresztą...
Walenty zamilkł. Mira była przez chwilę zakłopotaną nieco, czuła sprawiedliwe pobudki tych wymówek, a niemogła dozwolić, aby jéj je czyniono. Mierzyła tylko siłę swą i potęgę, aby zwrot zbawienny nadać téj smętnéj rozmowie; nie chciała bowiem w żadnym razie być zwyciężoną, i odejść bez tryumfu.
Czoło jéj powoli okryło się chmurkami, zmarszczkami, smutkiem, mgłą gniewu, usta zadrżały.
— To prawda, odpowiedziała zwolna, malujesz swe położenie tak wyrazistemi barwami, że trudno im prawdy nie przyznać. To prawda. Jam tak nieznośna, że życia zmienić nie mogę, ty tak biedny, że się z nim oswoić nie potrafisz, więc dlaczegoż miałbyś być nieszczęśliwym? Ja na to nie widzę innego ratunku, tylko... rozstanie! tak! rozstanie.
Ostatni wyraz wymówiła z doskonałą grą uczucia. Walenty któremu przez myśl nie przeszło, ażeby do takiéj ostateczności kilku jego słowy, rzuconemi z otwartego serca, przywiedzioną być mogła, zdziwił się i przestraszył.
Z pod oka szalbierka mierzyła go wejrzeniem ukośném, ważąc czy się ma wycofać z niebezpiecznéj próby, czy daléj do ostatniego posuwać ją krańca.
Orbeka stał wahając się tylko jak ją przepraszać, postrzegła, że nic nie groziło i poczęła mówić daléj.
— Powiedz tylko słowo, jutro mnie tu nie będzie, jak ptak potrzęsę skrzydłami i ulecę... Jestem ci zawadą, ciężarem, ruiną, niestety! jestem samolubną, niegodziwą... dziwaczką.
To mówiąc wstała... Orbeka był coraz bardziéj zmięszany, chciał już rzucić się jéj do nóg, przebłagać, gdy Mira obrachowawszy że może przeciągnąć scenę, a potém z niéj skorzystać, wstała nagle, przykryła oczy chustką i wybiegła zatrzaskując drzwi za sobą.
O biedneś ty serce ludzkie! nieraz, a nieraz w życiu dajesz się oszukiwać czując oszukaństwo, tak ci potrzeba wiary, nadziei i miłości!! A szukać ich, gdzieindziéj jak w sercu człowieczem nie umiesz.. Sto razy zdradzone wracasz do tego wyschłego źródła po nowe męczarnie, które są nową rozkoszą... Rozum wskazuje ci ten licho przyodziany łachmanem fałsz, którego nagość świéci przez wydarte dziury zużytéj opony, a jednak... idziesz jak ptaszę na wabik nieudolnego łowca, który miłością cię łudzi.
Orbeka został zrozpaczony na dole, Mira pobiegła do siebie, mało co zaniepokojona tą historyą całą, bo była aż nadto pewna, że się ona jéj zwycięztwem skończyć musi.
Zaledwie wyszła, zapukano... była to ta natrętna Anulka, która szpiegowała boleść biednego pana, przez litość dla niego, jak mucha, która lata nad ogniskiem, gdy się w niém druga pali.
— Jakiś pan chce się widzieć...
— Jakiż to pan? spytał Walenty, i zaraz na myśl przyszedł mu Sławski — prosić go.
Drzwi się otworzyły, był to w istocie Sławski, który dowiedziawszy się w domu, że go szukał Walenty, sądząc się potrzebnym, przybył natychmiast.
Z wejrzenia nic się domyśléć nie mógł. — Ścisnęli się za ręce.
— Potrzebny ci jestem? zapytał.
— Tak — odparł gospodarz — ale z wielu powodów... wolałbym się rozmówić z tobą gdzieindziéj... nie tu.
Sławski z politowaniem nań patrzał.
— Deszcz pada, rzekł oglądając się.
— Zajdziemy, gdzie zechcesz, odpowiedział Orbeka, do pierwszéj lepszéj cukierni lub winiarni. Chodźmy... Wyszli natychmiast.
W Warszawie już wówczas upodobanie w grze bilardowéj, spowodowało zakład kilku takich miejsc, w których obok bilardu były różne napoje i przekąski. Nie zawsze, ale czasami jakimś wypadkiem zbierało się tam i nie zupełnie złe towarzystwo, choć po większéj części takie, które do wyższego świata stolicy przystępu nie miało. — Ale trafiało się różnie, bo podchmieleni panowie nie bardzo zważali potem, gdzie swych orgij dokończyć mieli. Czasem dla fantazyi szukano jak najlichszych szynków — należało to do tężyzny i dobrego tonu.
Niedaleko od pałacu Orbeki, był właśnie jeden z najporządniejszych takich zakładów, utrzymywany przez usłużnego Włocha, który — jak mówiono — różnie się młodzieży i starym umiał przypodobać, a był wielce układny... Walenty z Sławskim weszli do bocznego gabinetu nie zajętego, przytykającego do głównéj sali, w któréj było kilka dosyć ożywionych gromadek, rozprawiających i śmiejących się bardzo głośno.
Orbeka rozpoczął od wiernego powtórzenia całego wczorajszego wypadku, rozmowy z Mirą, jéj świetnego zwycięztwa. Sławski milczał na to... Późniéj przystąpił do dzisiejszéj sceny.
Dla człowieka zimnego, patrzącego na to z boku, a przekonanego o charakterze Miry, cała ta zręczna gra była odkrytą. Sławski w niéj czytał, ale miałże otwiérać oczy temu, który je dobrowolnie trzymał zawarte?
— Nic ci już nie powiem więcéj, wyrzekł po chwilce namysłu — jestem przekonany, że gdybyś zastał u niéj Szambelanica w porze nie zwykłéj, a drzwi otworem, jeszczeby ci ta kobieta potrafiła wytłómaczyć, że ona jest niewinną, a ty zbrodniarzem, ona ofiarą, ty katem, — że śpiewali kantyczki lub odmawiali koronkę...
— Więc ty niewierzysz? zapytał Orbeka.
— Nie wierzę, nie koniecznie dla tych lub innych, mniéj więcéj dających się wytłómaczyć okoliczności — rzekł Sławski, ale że znam jéj przeszłość, jéj charakter...
— Ale to były potwarze! tyś uprzedzony.
— Skończmy to, przerwał Sławski, przepraszam żem cię niepokoił, niema już mówić o czém... rzecz skończona.
Umilkli.
Los ma czasem dziwne fantazye. — Wśród téj chwili milczenia, z sali dało im się słyszéć kilka razy głośno, ze śmiechem powtórzone imię Miry, nazwisko Orbeki i Szambelanica. Walenty pobladł chwytając się za stół, Sławski chcąc mu oszczędzić nadaremnéj przykrości, począł zagadywać, ale Orbeka podbiegł do drzwi, nakazując mu milczenie.
W sali głos męzki nieco zachrypły perorował, wśród wtórujących mu śmiechów... wyrazy dochodziły uszów ich bardzo dobitnie.
— Są już na to stworzeni ludzie, mówił nieznajomy aby ich skubały nawet takie wietrznice, jak ta Mira, ubielona, umalowana, i już prawdę rzekłszy, nie tak nawet świéża i młoda, by się dla niéj po szyję w błoto léźć chciało... Ja tam tego Orbeki nie znam, ależ to idiota, głupiec, któregoby do domu waryatów wsadzić należało. Co ta kobieta z nim wyrabia! Szambelanic, który mimo zakochania, ze śmiertelnym grzechem by się wygadał, i nie może się wstrzymać, aby nie paplał, dziś już na ucho wyspowiadał przyjaciołom, że wczoraj drzwi odkryto, że je w nocy zamurowywać musiał... Śmieją się począwszy od Blachy do przedmieść wszyscy... a ten... dobra dusza... przeprasza swoją Dulcyneję, za niesłuszne podejrzenie!!.
Że toż się miłosierny człowiek nie znajdzie, coby mu oczy otworzył. Dla całego rodzaju męzkiego hańbą jest jego spodlenie..
Sławski patrzał na Walentego, który stał, słuchał i zadrżawszy rzucił się na fotel... przyszedł do niego, był na pół zemdlały.
— Ale na Boga, męztwa! zawołał — sam los podejmuje się twojego ratunku, wyrwijże się z tego piekła... miéj odwagę, miéj postanowienie — przekonywasz się przecie!...
Orbeka nic nie mówił, był jak zabity.
— Cóż mam robić? spytał drżący.
— Co? natychmiast iść, pakować się, wyjechać i nie widząc się zerwać... jeźli się z nią zobaczysz, nie oprzesz się jej; znam cię, ona ci wmówi co zechce.
— A jeźli ona jest niewinną? wybąknął po chwili Walenty, błagające rzucając na przyjaciela wejrzenie.
Sławski ruszył ramionami z politowaniem... był zarazem gniewny i rozrzewniony.
— Straciłem głowę, — począł Orbeka — niewiem już co robić — rozrządzaj mną... co chcesz każ, — spełnię.
— Idziesz ze mną, do mnie... odparł Sławski... ja jadę po twoje rzeczy i papiery, i jeźli chcesz towarzyszę ci gdzie ci się podoba... Urlop mam w kieszeni.
Walenty nic już mówić nie mógł, ale się dał pociągnąć... przesunęli się przez tłumne zgromadzenie pierwszéj sali, wyszli na próg, mieli siąść do fiakra, gdy nagle Orbeka wyrwał się, skinął ręką i uciekł — w stronę swojego domu. Sławski, który już jedną nogą był w powozie, obejrzał się... pokiwał głową i zgryziony poszedł do mieszkania.
Tym czasem zbieg, którego serce, czy niewiem jakaś namiętność ciągnęła — wprost wbiegł do siebie, na górę... na pół obłąkany. Ludzie co go wpadającym widzieli, stanęli zdumieni. Na szczęście w pokojach nie było więcéj osób prócz Lullier powiernicy i przyjaciołki... i pięknéj Miry, któréj głosik suchy, szyderski dawał się słyszeć zdala. Nie w chęci podsłuchiwania, bo się takiém szpiegostwem brzydził — ale z obawy jakiéjś Orbeka powściągnął kroku, mając wnijść do pokoiku, z którego głosy go dochodziły.
W odpowiedzi, jakby na pytanie czy użalania... Lullier mówiła do Miry.
— Wszystko to śliczne, piękne, ale to są niezwyczajne jakieś rzeczy, które groźniejszemi mnie się niż tobie wydają. Gdybyś miała do czynienia z człowiekiem naszego świata, obyczajów, wyobrażeń, życia... można by przynajmniéj przewidziéć wypadki... ale winą twoją własną wybrałaś sobie stworzenie dzikie, osamotnione, pewnie gwałtownych namiętności, zamknięte w sobie, nieznające świata... a z takiemi ludźmi on n’est jamais sur de rien. Zawsze się to kończy katastrofą. Oni to biorą na seryo...
Niewyraźnie co odpowiedziała na to Mira, Orbeka słyszał tylko suchy śmiech towarzyszący słowom i — wszedł nagle.
Mira, która leżała na kanapie, drgnęła nieco... ale obie panie nadto były w swém życiu do niespodzianek nawykłe, by wrażenia pohamować nie umiały. Spojrzały tylko na siebie...
Walenty miał odwagę wejść, i całą ją wyczerpał na ten krok ostatni. Stanął jak wryty...
— Czyś pan chory, spytała Lullier, że tak dziwnie wyglądasz?
— Ja? a tak, w istocie chory jestem... bardzo chory.
— To czemuż się pan lepiéj nie położysz, niż masz jak upiór ludzi straszyć... odezwała się z gniewem Mira.
— Właśnie postanowiwszy się leczyć, odparł ukłuty tonem tym Walenty, przychodzę panią pożegnać.
Lullier poznawszy z samego tonu na co się zanosi, wstała żywo.
— Niechcę być świadkiem tak smutnéj sceny, zawołała, i uchodzę.
Zawinęła się niezmiernie żywo, i sukni jéj szelest jedwabny powoli znikł w oddaleniu. Pozostali więc oni we dwoje, sami i przez długą chwilę, Orbeka na słowo zebrać się nie mógł. Mira, sądziła jeszcze zawsze, że to jest dalszy ciąg sceny przez nią samą wywołanéj — była więc o skutki spokojną.
— Jakkolwiek jestem dobrodusznym i do oszukiwania łatwym, odezwał się wreszcie Orbeka — nawet takiéj jak moja łatwowierności są granice...
— O cóż ci idzie? o co? o co? zniecierpliwiona rzucając mu klucz, odezwała się Mira... no, to idź i przekonaj się.
— Nie potrzebuję nawet tego, odparł Walenty, jestem już przekonany... Szambelanic po całém mieście rozniósł historyą zamurowywania drzwi w nocy... słyszałem na moje uszy w publicznéj kawiarni naśmiewających się z tego.
Mira zerwała się równemi nogami z kanapki na któréj leżała, nadto znała Szambelanica i Orbekę, aby temu nie miała uwierzyć; w głowie tylko szukała już wymówki, środka, fałszu jakiegoś, pewną będąc, że najsłabszéj gałązki uchwyci się ten nieszczęśliwy, którego głos drżący i twarz blada malowały wymownie cierpienie.
— Panie mój! zawołała... nie karz że mnie za cudze winy... posłuchaj... zastanów się... a potém uczynisz co ci się podoba... porzucisz mnie nieszczęśliwą na łup ludzkim oszczerstwom, na pastwę nędzy, na rozpacz serca, które bez ciebie nie wyżyje!!..
Tak jest, to com ci mówiła wczoraj, było prawdą, ale nie całą. Niechciałam cię niepokoić, przyznając się do wszystkiego, choć, przysięgam ci.. jestem niewinną!!! Te nieszczęsne drzwi Szambelanic kazał był odbić, słyszałam dobijanie się jednego wieczora, uciekłam, narobiłam krzyku... Kazałam je z mojéj strony zabarykadować. Cóżem winna, że ten człowiek mszcząc się na mnie, ciska na mnie teraz potwarze?
— Chcesz bym go zabił?! zawołał Orbeka, który już ochłonął, i dał się pierwszemu wyrazowi boleści dokonać.
— Czyń z nim co chcesz, zabij go sobie! zawołała, udając jęk łzawy kobieta — ale nieobwiniaj mnie. Opuść jeźli chcesz, porzuć... nie sądź wszakże i nie potępiaj... Jam niewinna, ja ci przysięgam żem niewinna!!..
Dłużéj niepotrzebowała już nawet dowodzić niewinności swojéj... Walenty sam klęczał przed nią.
— Jutro jedziemy za granicę... ja tu chwili nie pozostanę dłużéj! odrzekł z gorączką.
— Natychmiast jeźli każesz.... odpowiedziała kobieta.
Nazajutrz w istocie Sławski z odgłosu publicznego dowiedział się, że p. Walenty Orbeka i Mira wyruszyli do Włoch. Pałac był zamknięty. Wzięli tylko z sobą jednego służącego i... jakimś wypadkiem, z powodu słabości faworyty, Anulkę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.