<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Przez blizko rok potém nie było o nich wieści, tylko jako kontroler Cabrit’a, Sławski przekonywał się, że czerpali z kassy heroicznie. Tysiącami leciały dukaty, i kapitał Orbeki tak się zmniejszał nagle, iż można było sądzić, że go chyba na innych bankach przemieszcza za granicą.
Szambelanic przywdział był żałobę, w towarzystwach szeptano i gwarzono przez dni kilka, Lullier ubolewała nad stratą dobréj przyjaciołki, a potém... potém jako i wszystko się zapomniało i zatarło!..
Tylko poczciwy Sławski nie zapomniał o przyjacielu, nad którego nieszczęściem ubolewał, a każdy ubytek jego majątku wyczytując w księgach bankierskich, cierpiał nad niém, bo widział w tém coraz większą przewagę zalotnicy, która swoją ofiarę nielitościwie pożérała. Nieszczęściem na tę trawiącą gorączkę nie było żadnego lekarstwa, z tak daleka.
Rok upłynął... Sławski raz powracał znużony od swéj powszedniéj pracy, do skromnego mieszkania samotnego na trzeciém piętrze, gdy mu w progu służąca z dołu, (własnego bowiem sługi Sławski mieć nie mógł) oddała karteczkę na szarym, brudnym papierku nieczytelnie napisaną. Z początku charakteru nawet rozpoznać niepotrafił, tak był dziwnie zmieniony, z podpisu imienia domyślił się, że kartka była od Orbeki, który go wzywał do siebie — do Hotelu na Krakowskiém.
Niezrozumiałem było dla Sławskiego, dla czego w hotelu stanął, mając dom własny. Z pisma domyślając się choroby, niezwłocznie pobiegł. Wskazano mu izbę na dole, dosyć niewygodną i ciemną. Orbeka leżał na łóżku, światła nie było, dźwignął się do Sławskiego, ale na nogach utrzymać nie mogąc, upadł bezsilny.. Dwaj przyjaciele uścisnęli się w milczeniu, gdy w tém służący przyniósł świécę i Sławski spojrzawszy na twarz Orbeki przestraszył się... — Był to inny człowiek, zgrzybiały, złamany, blady, osiwiały, dyszący ledwie... z oczyma dziwnie połyskującemi, w których jakby szał jakiś chwilami przelatywał.
— Co ci to jest? kiedy wróciłeś? zapytał Sławski.
— Widzisz, jestem chory, jestem sam... pokiwał głową, tak... sam... dogorywam. Przybyłem dziś rano, ale dopiéro wypocząwszy mogłem się zdobyć na napisanie słów kilku.
— Dla czegoż nie stanąłeś w domu własnym? spytał Sławski.
— Ale dom dawno sprzedany, odrzekł Orbeka, i ten i we Lwowie i wszystko, wszystko...
— Na co? dlaczego? zawołał Sławski...
— Były wydatki... długi.. cicho począł Walenty.
— Miałeś kapitał u Cabrit’a?
— Zdaje się, że tam też nic nie zostało, stłumionym głosem odpowiedział Orbeka, lub tak jak nic.
— Ha! niewiem, dawno ksiąg jego nie widziałem, a w każdym razie ty to musisz lepiéj wiedziéć.
— Tak! tak! potrząsając głową, rzekł Walenty, nic nie zostało, nic, oprócz goryczy, żalu, smutku i niepotrzebnego życia.
— A! prawda, dodał po chwili — wszakże mieć muszę jeszcze podobno tę wioseczkę moją, no! to tam wrócę zdychać...
Mówił to z obojętnością zrozpaczonego człowieka, którego już ani co ma, ani co się z nim stanie, nie obchodzi. Sławski siedząc, patrzał nań z politowaniem serdeczném.
— Ale cóż... jak... powiedz mi... jak do tego przyszło?
Walenty podniósł głowę.
— Niewiem czy potrafię, i czy warto, jestem mocno osłabiony, życie wyczerpałem tém nieszczęśliwém szczęściem.
— Dobrzeje teraz nazwałeś, przerwał Sławski, to mi daje nadzieję, że kosztem wielkich strat dusznych, serdecznych i majątkowych, opamiętałeś się i przejrzałeś... żeś uleczony.
Orbeka podniósł oczy załzawione na niego, i gorącą, spaloną dłoń położył na jego ręce.
— Przyjacielu! rzekł, ty nieznasz co namiętność, niewiesz jak ona nienasyconą jest, póki przesyconą nie będzie, jak nielogiczną. Dziś jeszcze, gdyby ona skinęła, wróciłoby mi życie, rzuciłbym się ku niéj przez przepaść, poszedłbym za nią do piekła!
Sławski żałował, że o tę strunę tak boleśnie dźwięczącą potrącił — rany były jeszcze zbyt świeże.. nieśmiał pytać więcéj, ale Orbeka odżył bólem wznowionym, potrzebował użalać się, mówić i sam przerwał milczenie.
— Wszystko ci powiem, rzekł spuszczając oczy, ty wiesz najlepiéj smutne dzieje naszego pobytu w Warszawie, sam pierwszy uwiadomiłeś mnie co się w tym nieszczęsnym domu naszym działo. Chciałem ją wyciągnąć z téj kałuży, oderwać od tych ludzi, którzy mogli jeźli nie jakieś prawa mieć do niéj, to przeszłością jéj własną przeciwko niéj się uzbrajać. Sądziłem, że zmiana kraju, miejsca, otoczenia, samotność we dwojgu, wywrą zbawienny wpływ na jéj charakter...
Nieraz nawet zdawało już mi się w ciągu podróży, że to serce, a raczéj ta głowa niepokojona marzeniami, wypogadzała się od myśli jaśniejszych... pod wpływem nowych wrażeń.. Zdawało mi się, że się czuła szczęśliwszą, że pragnęła ciszy i zaczynała ją lubić.
Ale to trwało chwilę tylko... najmniejszy wpływ przypadkowy obalał rozpoczętą budowę w gruzy; bal jakiś, wrzawa, tłok ludzi, widok stolicy, rzucały ją w ten kipiątek, w którym z nałogu była jak w swoim żywiole.. był jéj potrzebnym do życia, czuła się w nim odrodzoną.
Może być, że chciała pracować nad sobą aby się odmienić, ale wytrwała walka przechodziła jéj siły; pokonać nie mogła siebie.
Pojechaliśmy do Medyolanu najprzód, potem do Genui, zkąd powiozłem ją owym cudownym brzegiem morza, po nad przepaściami, do Pizy. Sądziłem, że widok téj majestatycznéj natury, ta poezya tworów Bożych, to morze lazurów nad głowami i pod stopami, te wielkie obrazy, wśród których człowiek maleje a serce urasta, podziałają też na jéj umysł i czucie, na wyobraźnią, oderwą od zaprzątnień płochemi, dziecinnemi zabawami. Omyliłem się — to co mnie unosiło, ją ledwie od snu powstrzymać mogło; bała się samotności, wyżyn, przepaści, rozbójników, nudziła, poziewała, czasem gniewała się na mnie, żem ją ciągnął w te cudne pustynie, nie miała miłości natury, bo sama stała się istotą sztuczną...
Przybywszy do większego miasta, ożywiała się na chwilę, przestraszała mnie odwagą, a raczéj zuchwalstwem, z jakiém zgłodniała szukała nowych znajomości, nie patrząc na wartość ludzi, trzpiotała się, ciągnąc mnie za sobą jak niewolnika na łańcuchu...
Com wycierpiał poznając bliżéj to serce, w którym zawsze szukałem tajemniczych głębin, a znajdowałam dno zimne zwierciadła odbijającego wszystko co ją otaczało... tego opijać nie potrafię.
Cóż powiesz? nikczemny, kochałem ją; po miesiącach cierpień, jednym uśmiechem pociągała mnie ku sobie, przejednywała. Zapominałem co robiła wczora, gniewałem się tylko na siebie, sobie całą przyjmując winę, mojéj niezręczności!
Z Genui, gdzie mimo piękności okolic, znudziła się prędko — choć znalazła sobie i miejscowych i podróżnych, z któremi łatwe porobiła znajomości — pojechaliśmy drogą Korniszy do Pizy. Za nami pociągnął jakiś Anglik, którego jednym uśmiechem i kilku słowami uwikłała. W Pizie smętnéj nie wytrzymała trzech dni, pojechaliśmy do Florencyi, Anglik za nami.
Niewiem już z czego tak bardzo podobała się jéj Florencya; musieliśmy nająć tu cały pałac, urządzić dwór, ekwipaże, liberyą, i przepychem naszym, zdumieliśmy nawet Anglików. Fantazye jéj były namiętnościami, mogła jutro zbrzydzić to, czego dziś pożądała gwałtownie, ale gdy zapragnęła czego, to się stać musiało. Włosi byli w zachwyceniu przed nią, zwali ją la piccola principessa, mnie zaś, mimo gniewu i oporu, nie inaczéj jak Excellenzą... prawda żeśmy honory te drogo opłacać musieli — pieniądze płynęły jak woda, a kradziono i obdzierano nas jako bogatych forestierów na każdym kroku.
Mira zaledwie się urządziwszy w pałacu, zażądała willi położonéj w dolinie nad Arno, musiałem nie nająć (bo nie cierpiała najętych mieszkań), ale znowu kupić willę, potem pustkę tę urządzać, opylać, dźwigać, bo mimo prześlicznéj architektury, ogrodu, widoku, była to ruina straszliwa. W tych Włoszech, pod których słońcem kamień się wypieka i nabiera złocistéj barwy, gdzie marmur dojrzewa wiekami, mury niszczą się prędzéj niż gdzieindziéj. Po kilku latach bluszcze, trawy, drzewa rozsadzają je, osuwają, zjadają. Nasza willa była książęcą, rysunkiem i zakrojem, ale niemal na nowo ją budować przyszło. Zrobiłem z niéj cacko, myśląc, że ją pokocha, bo w początkach mówiła, że tu na całe życie chce zamieszkać. Słałem gniazdko rozmarzony, szczęśliwy. Ale gdy już wszystko było skończone, Mira ostygła, chwaliła, unosiła się, a opuścić całkiem pałacu we Florencyi nie chciała; trzymaliśmy więc dwa dwory, spędzając po kilka dni na przemiany w mieście i willi. Oprócz naszego niepozbytego Anglika, który mi ciężył niewymownie, młodzież napływowa, panowie miejscowi, garnęli się do nas zwabieni zbytkiem domu, wystawnością życia i wdziękiem téj kobiety.. która gdy chce jest czarującą, niezwyciężoną...
Mieliśmy najpierwszy świat w domu i koło siebie. Zagranicą dosyć jest mieć wiele pieniędzy, a odrobinę pozornéj ogłady, aby się dostać z tém wszędzie. We Włoszech (naówczas, bardziéj niżeli dziś może) dostatek starczył za wszystko.
Żartem mówiąc ktoś o tém z cudzoziemców, chciał z drugim pójść w zakład, że za parę tysięcy dukatów, kupi każdemu kto zechce tytuł książęcy. Uderzyło to Mirę, głowa się jéj zapaliła, podchwyciła myśl i osnuła na niéj plan nowy. Postanowiła zmusić mnie, abym się z nią ożenił, włoskie nabył księztwo i osiedlił się w Toskańskiém.
Łzy, gniewy, przymilenia, czułości, wszystko na ten cel wyszafowaném zostało, ale — nadaremnie.. O ożenieniu mowy być nie mogło, bom dał słowo uroczyste sobie, że dopóki nieszczęśliwa, która była żoną moją, żyje — z nikim się nie zwiążę ślubem nowym.
Pogniewała się na mnie zupełnie, probowała szyderstwa, obojętności, obudzenia zazdrości, gróźb, że mnie porzuci — na tym jednym punkcie znalazła mnie nieporuszonym. Padałem jéj do nóg, przepraszałem, alem słowa złamać nie mógł, bom go w życiu nie złamał nigdy, i uczyniwszy to, uważałbym się za nieuczciwego człowieka.
Gdy nareszcie straciła nadzieję, aby mnie do tego celu doprowadzić mogła, zrzuciła wszystkie maski, stała się dziwaczną, rozdrażnioną, pogardliwą, a razem jakby naumyślnie, najszaleniéj rozrzutną. Zażądała odbyć podróż morską, musiałem ekwipować statek umyślnie dla nas.. na naszym koszcie płynął Anglik i trzech czy czterech zaproszonych cudzoziemców. Tak zwiedziliśmy Korsykę, Elbę, Neapol, Sycylią, dopłynęliśmy aż do Malty; kto wié, możebyśmy byli posunęli się ku Grecyi, gdyby gwałtowna burza dwa dni trwająca, w czasie któréj byliśmy w istotném niebezpieczeństwie, nie skłoniła ją do jak najprędszego powrotu.
Z Rzymu, gdzieśmy potem przesiedzieli kilka tygodni, powróciliśmy znowu do willi nad Arno.
Nadzwyczajne wydatki, które coraz dziwaczniejszym ulegając żądaniom, ponosić musiałem, wyczerpywały moje fundusze, tak, żem już sam rychłego ich końca się domyślał.
Przyśpieszyło ruinę, umieszczenie kilkunastu tysięcy dukatów w ręku przebiegłego Włocha, który ją obałamucił, obiecując złote góry, a we dwa miesiące zbankrutował i uciekł.
Oznajmiłem o tém Mirze, iż nadal niepodobieństwem jest podobne prowadzić życie, ale na to ruszyła ramionami tylko, nazwała mnie nieznośnym starym skąpcem i wcale nie pomyślała o żadnéj zmianie. Anglik, którego długo wodziła za sobą, zrażony czy odczarowany w czasie morskiéj podróży, znikł nam w Malcie, ale we Florencyi kilku kandydatów znalazło się zaraz na jego miejsce.
Ja uchodziłem wprawdzie wszędzie za męża dla przyzwoitości, ale to wcale swobody jéj nie krępowało, bliższym swoim sama po cichu przyznawała się, że jesteśmy tylko krewni blizcy, ale nic nas nie wiąże z sobą.
Ze wszystkich którzy się o jéj łaski dobijali, w tym czasie jakoś najwidoczniéj wabionym przez nią, już zapewne w myśli téj aby mnie zastąpił, był stary Grek, bankier florencki, niegdyś marynarz i kupiec zbogacony, człowiek bez wychowania, gburowaty, śmieszny, brzydki, ale sypiący złotem jak plewą na serdeczne fantazye. Spędziwszy znaczną część życia w najpospolitszym tłumie, spragniony przyjemności życia, które mu wyobraźnia malowała w blaskach nowych, Radipulo grał dosyć pociesznie rolę wielkiego pana. Kupił był sobie tytuł barona, dwa czy trzy ordery włoskich państewek, którym ułatwiał pożyczki, sporo na nich zarabiając, dom miał na stopie śmiesznie i błyskotliwie wystawnéj, brakło mu pięknéj i dowcipnéj żony.
Mira odgadła w nim niewolnika przyszłego, i pochwyciwszy przywiązała do swojego wozu. Radipulo stał się u nas codziennym gościem, a dla mnie ta najantypatyczniejsza istota, była nieustanną męczarnią. Uciekałem przed nim z domu.
Mira miała ulubieńszych z innych względów wielbicieli, bo bez tych nigdzie i nigdy obejść się nie mogła, ale Radipulo był dla niéj wprost spekulacyą. Śmiała się z niego za oczy, udawała go i szydziła... przyjmowała najczuléj...
Stary przywiązał się do niéj jak pies.
Zdaje się, że naówczas już obiecał się z nią ożenić. Szło o to jak zerwać ze mną, niepozbywając się tego co było moje.
Pożycie stawało się codzień przykrzejszém, kłótnie i wymówki nieustannie je zatruwały. Bywały chwile, żem mimo największéj cierpliwości, dochodził do gniewu, oburzenia i rozpaczy.. zrywałem się, już chcąc uciekać, porzucić ją... ale niemiałem na to siły. Nazajutrz kładłem znowu jarzmo i dźwigałem je bezwstydnie.
Co téj istocie dawało taką niepojętą przewagę nademną? nie wiem, może to, że umiała być jednego dnia najnielitościwiéj złośliwą, a zaraz potem czułą, łagodną, nawet pokorną. Nigdy dzień młodéj wiosny ze swą pogodą, słońcem, śniegami i deszczem, grzmotami i gradem nie był kapryśniejszym nad nią.
Dopóki chciała mnie trzymać na uwięzi do ostatka, wyczerpując mienie, zasoby, siły, życie, zdrowie, dopóty leżałem u stóp jéj związany.
Nareszcie jednego dnia, gdy zażądawszy pieniędzy, postrzegła, że ich już nie miałem i mieć nie mogłem po tylu stratach, chyba ze sprzedaży domów.. zrobiła mi scenę.. najprzykrzejszą a razem najdziwniejszą w świecie.
Począwszy od wymówek, żem ją wtrącił w położenie fałszywe, że obiecywałem z razu ożenić się z nią (co było fałszem) a dotrzymać słowa nie chciałem... żem się stał dla niéj nienawistnym i nieznośnym... żem ją zrujnował (ją!) rzucając w życie zbytku i marnotrawstwa... zaczęła potém ubolewać, płakać i prosić, abym nie stał na zawadzie do wydźwignięcia się z téj przepaści. Wyznała mi, że Radipulo chciał się z nią żenić, ale że ona mówiła mu że jest majętną... iż przez sumienie powinienem jéj willę i to co miała zostawić, a tém los na przyszłość zapewnię.
Nie mam sił, ani talentu, aby tę rozmowę naszą powtórzyć, aby wytłómaczyć ci jak się stało, iż ona wiedząc o tém żem był zrujnowany, wmówiła mi, iż opuścić ją powinienem.. wszystko oddając jéj.. sam.. choćby o żebraninie w świat idąc.. bylem szczęściu jéj nie stał na zawadzie.
Miała tę ostrożność zresztą, że willa była na jéj imie kupiona, że dom był także dla niéj skontraktowany, i wszystkie resztki w jéj rękach... Jak z łaski rzuciła mi sto kilkadziesiąt dukatów, które wedle niéj, przy mym skromnym sposobie życia, bardzo na powrót mogły być dostateczne...
Tak pozbywszy się mnie, bo zadysponowała zaraz ludziom, aby rzeczy moje do hotelu przeniesiono, w tydzień, nim opuściłem Florencyą, została baronową Radipulo.
Oszalały z namiętności, z tęsknoty, wiłem się w boleściach, włócząc pod drzwi jéj i okna, wypatrując na przechadzkach... niemogąc uspokoić się i pogodzić z mém położeniem.
Znać obawiała się mnie czy też przykrą jéj była ta postać, będąca wyrzutem sumienia, bo z jéj łaski podobno, mimo choroby, otrzymałem rozkaz wyjazdu, jako podejrzany, niewiem o co i za co, i musiałem natychmiast udać się do Bolonii, gdzie zapadłem ciężko i obległem.
Zapomniałem jeszcze dodać, że odprawiając mnie do domu, i rozkazując udać się w podróż, na którą mi łaskawie sto kilkadziesiąt dukatów raczyła przeznaczyć, włożyła na mnie obowiązek odprowadzenia do Warszawy służącéj, którą była wzięła z sobą, a znieść jéj nie mogła i tęskniącéj, pozbyć się chciała. Wystaw że sobie położenie moje z tym ciężarem tak dziwnym, z tą płaczącą ubogą dziewczyną, zmuszoną wlec się za chorym, nieumiejącą języka, obawiającą się ludzi i rozpływającą we łzach nieustannych.
Mira nie widziała w tém nic ani nieprzyzwoitego, ani dziwacznego, zresztą szło jéj tylko o to, aby nie miała na oczach sieroty... Znalazła to naturalném zrzucić na mnie.
W Bolonii, ta towarzyszka podróży ocaliła mi pewnie życie, pilnując w słabości, w ciągu któréj bym był okradziony, a może nawet... przez nieumiejętnych lekarzy dobity, gdyby nie ona czuwała jak anioł przez Opatrzność zesłany nademną... Byłem też jéj potrzebny, jakżeby się bezemnie dostała do kraju i rodziny?
Ona to, gdy się wyczerpał mały zapas chorobą, napisała do baronowéj, wystawując jéj moje położenie, i domagając się zasiłku, który nadszedł, ale w takiéj kwocie, w jakiéj się daje natrętom jałmużna. W liście Mira zapewniła Anulkę, żem miał pieniądze, i dla niéj tylko, przyłączyła kilka dukatów. Musiałem czekać zadłużony, chory, aż mi tam z resztek jakichś z kraju odrobinę przysłano, powlekliśmy się do Warszawy, i oto widzisz mnie tu...
Orbeka mówić przestał... sił mu zabrakło, rzucił się na łóżko z oczyma zamkniętemi.
W téj chwili ujrzał Sławski wchodzącą pośpiesznie chromą dzieweczkę, bardzo ubogo i skromnie ubraną, bladą i wynędzniałą, która niespokojnie zakręciwszy się u proga, podbiegła, jakby przemógłszy obawę jakąś, do łóżka chorego, przyklękła przy niém, poprawiła poduszki i cicho szepnęła gościowi, aby mu dał odpocząć.
W istocie Orbeka jakby zapomniawszy o przyjacielu i złamany znużeniem, z przymkniętemi powieki zdawał się drzémać, oddech jego był ciężki, wszystko zwiastowało chorobę, wycieńczenie do ostatniego prawie posunięte kresu.
Sławski wstał, na palcach przechodząc do drugiéj izdebki, bojąc go się tak opuścić i chciał skinąć na dziewczę by za nim szło, ale spostrzegł, że sama ona już się tego domyśliła.
Jedno spojrzenie na tę twarzyczkę, podobną do świeżo rozwiniętego a zwarzonego chłodem smętnego kwiatka, dało mu poznać, że miał do czynienia z dzieckiem ludu, bojaźliwém, skromném, pobożném i poczciwém.
Z oczów chroméj Anulki patrzał smutek i miłosierdzie, niewypowiedziana jakaś czułość dla tego biednego Łazarza, którego odchodząc jeszcze jak dziecię swe zdawała wzrokiem chciéć ukoić i uśmierzyć boleść.
— A! panie! zawołała, załamując ręce, gdy weszli do drugiego pokoju i drzwi lekko zawarła za sobą Anulka — a! panie! jakież to szczęście, że jest ktoś poczciwy i dobry na świecie, co ma trochę serca braterskiego, dla tego nieszczęśliwego człowieka! Żebyś pan mógł wiedziéć co on przecierpiał, ile zniósł od téj kobiety, tego żaden język nie wypowié! I co on teraz pocznie?
Sławski westchnął, jéj łzy się potoczyły z oczów.
— Proszę pana, spytała nieśmiało — teraz, kiedyśmy już do kraju przyjechali, mnie się zdaje, ja niewiem... ale może... nie wypada, abym ja przy nim została?..
— Chciałabyś go tak chorego porzucić? spytał Sławski.
— Ja! zakrzyknęła Anulka — a! panie! chyba mnie nie zrozumiałeś, ja się tak przywiązałam do tego biednego pana... on choć mnie nie lubił, tak zawsze był dla mnie dobrym... a tak nieszczęśliwym... ale...
— Proszę cię, rzekł Sławski, moja panienko, gdyby był młodym i zdrowym, mogli by ludzie coś pomyśleć złego... ale on... dogorywa.
— A! nie! nie! chwytając go gorączkowo za rękę, przerwała Anulka, i przestraszone w niego wlepiając oczy: nie mów pan tego! on tylko potrzebuje odpoczynku, zapomnienia... Czy uwierzyłbyś pan, że jeszcze teraz zrywa się czasem nieprzytomny w gorączce, i wyciąga ręce i woła téj okrutnicy, która się naśmiewała z niego... odarła go, i nad umierającym prawie nie miała odrobiny litości...
Sławski spojrzał na nią, i dostrzegł po raz pierwszy w jéj twarzy piękności, któréj nie widział dotąd, ożywiona, oburzona, miała rysy jakby rozświecone uczuciem silniejszém... wargi jéj drgały, oczy jeszcze się kąpały we łzach, a pierś dyszała niespokojnie.
— Pan jesteś jego przyjacielem, rzekła, zniżając głos zwolna, pan wszystko wiedziéć musisz, czyż on tak do szeląga się stracił? czy już nie ma nic a nic, ani kątka gdzieby spokojnie głowę mógł przytulić, ani grosza na chorobę i potrzeby? Bo widzi pan, gdyby już tak było źle, dodała, ja mam sposób.. tylko mu nic.. nic mówić nie należy, bo by mu było przykro, ja szyję ładnie i haftuję, ja mogę w nocy pracować, a pan.. pan mi się zdajesz dobrym, nastręczyłbyś mi robotę. — O! ręczę panu, że byś się nie powstydził, u panien w klasztorze ja byłam najzręczniejszą haftarką, to sobie przypomnę...
— Zdaje mi się, że on tego jeszcze potrzebować nie może, odparł Sławski, wpatrując się w dziewczę i odgadując powoli to serce biedne... które się zataić nie umiało — jutro pójdę do jego plenipotenta. Stracił prawie wszystko, to pewna, ale pewny jestem, że mu jego wioseczka została, i może jakie okruchy z tego ogromnego majątku.
Anulka w milczeniu prawie ze smutkiem to usłyszała, czuła się mniéj potrzebną, a marzyła o cichém poświęceniu.. pragnęła prawie, aby Orbece nic nie zostało... prócz niéj!
To uczucie tak się wyraźnie na jéj twarzyczce odmalowało, że je Sławski jak z książki przeczytał.
— Mój Boże! rzekł w duchu — tak jest prawie zawsze w życiu człowieka, szczęście, przywiązanie, serce narzuca mu się ślepemu, gdy za niemożliwém wyciąga ręce! Jestem pewien, że niewié, i nie widzi nawet, iż anioła stróża ma przy sobie.
W téj chwili Orbeka się w przyległym pokoju poruszył, westchnął, a dziewczę pobiegło do niego... ale otworzywszy oczy, spytał o Sławskiego, i Anulka, na którą ani spojrzał — wróciła, wskazując Sławskiemu by szedł do niego, a sama znikła.
Po bardzo krótkiéj chwili odpoczynku, która go jednak orzeźwiła, zrzuciwszy brzemię spowiedzi z piersi.. Orbeka zdawał się spokojniejszym, ścisnął za rękę Sławskiego.
— Mój drogi, rzekł — coś z sobą zrobić potrzeba, pomóż mi, może będę miał siły dostać się do Krzywosielec, ale ja niewiem czy Krzywosielce są moje, czy co mam... i co pocznę... Zobacz mego plenipotenta, dowiedz się i nie kryj nic przedemną. Najsroższe ciosy przetrwałem, grzechy żywota jak zawsze niosły z sobą karę na barkach... reszta... spełni się jak tam najwyższa sprawiedliwość rozsądzi. Jeźli się co należy odemnie, odbierze los dług swój, jeźlim się wypłacił, skończę...
Oprócz mojego własnego losu, dodał, obchodzi mnie, przyznam ci się, i dola téj nieszczęśliwéj sieroty...
Sławski spojrzał nań, chcąc wyczytać jakieś żywsze uczucie dla Anulki, ale się zdziwił, gdy Orbeka dodał:
— Prawda, że mnie znudziła swą opieką, przesadną troskliwością, prawie pieszczotami dziecięcemi, że mam tego wszystkiego dosyć — nadto... ale niemniéj przyznać muszę, że to istota dobra, poczciwa, serdeczna. Tylko tak prostoduszna! tak czasem śmieszna ze swą pobożnością, obawami, płaczem nieustannym, łzami... a!
— Przecież to dowody poświęcenia, rzekł Sławski.
— Ale, wierz mi, tak nudne! tak nudne.. a czasem aż do zniecierpliwienia.
Sławski zdziwiony pochylił się, pytając go po cichu, w obawie, aby dosłyszanym nie był.
— Więc chciałbyś ją odprawić do domu?
Orbeka się zamyślił.
— To dziwna rzecz, rzekł powoli — tak, dziwna w istocie — sam niewiem — przywykłem jednak, i tęskno by mi było... Nero zdechł dawno, niemam prócz niéj i ciebie, żywéj duszy przyjaznéj — nie śmiéj się.
— O! nie, rzekł Sławski, dziwiłbym się i smucił, gdyby było przeciwnie.
— Tak, niecierpliwi mnie, męczy, dodał Orbeka, a jednak — są chwile, że ta twarzyczka smętna, niepiękna, jest mi do życia potrzebną. A! gdyby to była ona! gdyby...
Niedokończył, gdyż samo wspomnienie Miry uderzyło mu krwią do głowy, i odebrało głos, znowu uczuł się gorzéj.
— Słuchaj, rzekł Sławski — potrzeba ci spoczynku, twoja siostra miłosierdzia czuwać będzie nad tobą pewnie w drugim pokoju, ja pójdę. Jutro dowiem się o interesach, spiszę rezultat i przyniosę ci — co Bóg da, złe czy dobre wieści.
Podali sobie ręce, biedny chory upadł znów, zamykając oczy, na poduszki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.