<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

We dwa dni po opisanych wypadkach, hrabia odzyskał przytomność zupełną. Alfred i Misia nie odstępowali od jego łóżka — obaczył ich i wyciągnął rękę, jakby się z długiego snu budził, z długiej powracał podróży.
— Winienem ci życie — rzekł do Alfreda.
— Stryju kochany, nie mnie je winieneś, innemu.
Znak Misi, która lękała się, żeby imie nienawistnego człowieka nie wzruszyło ojca zbytecznie, przerwał Alfredowi.
— Któż tu był? — spytał hrabia.
— Lekarz — odpowiedziała Misia.
— I tyś mi przecie powróciła! — z wymówką zawołał stary — gdybym nie zachorował, nie byłabyś sobie przypomniała ojca.
— Papo, kochany papo, winnam, nie wymawiaj mi — zostaw to na później, gdy będziesz zdrowszym.
Lękając się znużenia, nie dano długo mówić hrabiemu. Szybko przychodzić zaczął do zdrowia, silny w sobie, nie wycieńczony ani myślami, (których nie nadużył) ani żadnym zbytkiem, prędzej niż drudzy odzyskiwał dawne siły. Ostap nie pokazał się więcej we dworze, u łóżka chorego, ale codziennie wzywany przez Michalinę, z nią i Alfredem spędzał część wieczora.
Choroba straszliwa, dziesiątkująca w okolicach niektórych wsie i największe osady, powoli ustawać poczynała; liczba chorych i umierających zmniejszała się; a pobożny lud przypisywał cudowny skutek wystawionym na drogach krzyżom.
Alfred przenikliwie poglądając na Eustachego i siostrę, lękał się nowego ich zbliżenia; Misia codzień mniej ukrywała namiętne przywiązanie, utaić się już niczyim oczom nie mogące, dla człowieka, który z uszanowaniem, bojaźnią, smutkiem zbliżał się tylko do niej. Zdaje się, że udana czy prawdziwa obojętność Eustachego, jątrzyła jeszcze Misię. Nie tając się przed Alfredem, okazywała jawnie, przerażająco — że go kochała. Często odchodziła wieczorem we łzach cała, bo on jej rozumieć nie chciał. Napróżno pani des Roches przelękniona jak Alfred postępem przywiązania tak dziwnego, bez przyszłości i nadziei, starała się wszelkiemi sposoby sprzeciwiać się, przeszkadzać schadzkom wieczornym. Misia samowolna, rozkazująca, niepokonana, zawsze potrafiła postawić na swojem.
Jednego wieczora zostawszy sama z Alfredem, tak niespokojnie chodzić poczęła od okna do drzwi, zaglądać, podsłuchiwać obiecanego przybycia i utyskiwać głośno, że brat nareszcie, postanowił nie tając dłużej podchwyconej tajemnicy, oświecić ją o przyszłości.
— Kochana Misiu — rzekł — możesz mi wierzyć, że kocham Eustachego, jednakże jakkolwiek wiele mu winni jesteśmy, jakkolwiek go szacuję i przywiązany jestem do niego — twój niepokój o niego, twoja wdzięczność przechodzą może granice.
— Granice czego? — spytała Misia urażona.
— Na Boga, nie gniewaj się siostrzyczko! mnie się zdaje — ja się może mylę.
— Powiedz-że całą, całą myśl twoją Alfredzie — dodała spokojnie.
— Ty go kochasz chyba! — zawołał nie wiedząc jak inaczej to wyrazić.
Michalina stanęła, spojrzała, podała mu rękę i spytała cicho.
— Bracie — a gdyby tak było?
Gdyby tak było, Misiu — znaczy — że tak jest! Nieszczęśliwa jesteś i boleję nad tobą. Jest to miłość bez jutra i nadziei.
— O! wiem przecie o tem! — odpowiedziała siadając w krześle i zakrywając oczy — dawno wiem o tem. Ale możnaż, powiedz mi rozkazać sercu, żeby nie biło, kiedy się raz poruszy? Wszak-że nie wywoływałam tego przywiązania; opierałam się mu — ale mój los, i kto wie — Bóg zapewne chciał tego. Stało się — bracie — możesz się litować nademną, ale nadto pojmujesz czem jest uczucie, żebyś miał dziwną myśl zagaszenia tlejącego we mnie. Kocham Alfredzie — kocham go — i powiedz mi, jest-że to niczem już nieusprawiedliwionem, tak dziwnem, tak bezprzykładnem?
— Twój ojciec.
— O! wiem o tem, ale po cóż mi go wspominasz. Każdeż przywiązanie ma się koniecznie zamknąć żelazną kłódką małżeństwa? moje wiatr rozwieje i godziny długie z sobą gdzieś uniosą. Wiem, że nie mam jutra, dla tego dziś tak mi jest drogie, dla tego tak niespokojnie wyglądam go, oczekuję, pragnę. Śmiej się ze mnie, jeśli ci się podoba.
— Płakaćbym powinien raczej.
— Daj mi pokój! Ty zawsze żartujesz! wiesz moją tajemnicę, niech przy tobie zostanie.
— Twoja tajemnica droga Misiu, nie jest wcale tajemnicą, jak ci się zdaje.
— Jakto? — zrywając się zawołała Michalina — on miałby wiedzieć o tem?
— On — nie wiem, ale wszyscy, co cię otaczają, szemrzą, ciotka, pani des Roches, domyślają się. Zlituj się, staraj nie okazywać po sobie.
— Alboż to tak widoczna? — naiwnie spytała Michalina.
Alfred ruszył ramionami i nic nie odpowiedział, ona na chwilę rozmyśliła się smutnie, potem dumnie podniosła czoło i rzekła: — Niech wiedzą, niech mówią — co mi to szkodzi?
— A jeśli kto usłużny, doniesie twojemu ojcu? wiesz że ty, możesz-że wyrachować skutki? To śmierć dla niego.
— Ale to być nie może! któżby śmiał?
— O! — rzekł Alfred — nie rozumiem jak dotąd ukryć się przed nim to mogło — później.
— Cóż poradzić? — spytała Misia — mów, pomóż mi — ja nie wiem.
— Droga siostrzyczko — z uśmiechem rzekł Alfred — posłuchaj mnie trochę. Z wszelkiem namiętnem przywiązaniem, dwojako człowiek postąpić sobie może — poddać mu się, lub walczyć. Dwojaką tę drogę masz przed sobą, a ja, gdybyś mnie posłuchać chciała, wskazałbym ci walkę. Sama wyznajesz, że miłość twoja jest bez nadziei, po cóż się jej poddawać? Niech on odjedzie — ty zapomnisz.
— Zapomnisz! O jak łatwa i piękna rada! Widać Alfredzie, żeś nigdy nie kochał! zapomnieć! możnaż zapomnieć? zapomnienie, to śmierć, to zabójstwo. I wiesz-że jaką boleścią okupuje się zapomnienie? ilą łez i rozpaczy przykrywa się ten grób?
Na te słowa żywo wymówione, pobladł i ciężko westchnął Alfred.
— Misio! jak ty mnie nie znasz?
Spojrzeli na siebie może raz pierwszy oko w oko, długo, aż się zrozumieli. Alfred z kolei upadł w krzesło i zakrył twarz ręką.
Michalina milczała.
— Bracie — odezwała się z cicha — radzisz mi lekarstwo, które jak widać, tobie samemu nie wiele pomogło, ty cierpisz?
— Bom się skazał na ciche milczenie. Nie mogąc być kochanym, litości nawet nie mogąc wyprosić, walczę z sobą, cierpię — czekam. Michalina jeszcze udała, że nie zrozumiała.
— Niech jedzie — rzekła — niech jedzie — wszak to chciałeś mi radzić? Prawda — potrzeba tego, ale dla czegoż nie mam korzystać z chwil ostatnich, być z nim. Jeszcze godzin kilka, a potem wspomnienie tylko, nie to wspomnienie łzawe co pociesza i łagodzi boleść, ale wspomnienie straszne, jak zgryzota i dolegające jak rana.
Pani des Roches weszła — zamilkli.
Eustachy smutny i poważny jak zawsze przyszedł w pół godziny potem. Rozmowa wieczorna, w której Alfred poświęcił się na towarzysza francuzce, opowiadając jej szeroko i długo o Paryżu i Francji, cicha, tajemna toczyła się między Misią a Ostapem, nieprzerywanie wieczór cały. Gdy wychodzili, Alfred pod pozorem pilnej sprawy, wziął przyjaciela pod rękę i uprowadził z sobą do swego mieszkania. Czuł on potrzebę rozmówienia się z nim otwarcie i stanowczo o przyszłości, zamiarach i myślach jego.
Nie wyjawiając przed nim, że widzi coś nadzwyczajnego, grożącego, chciał go pozorem własnego dobra, do odjazdu nakłonić.
— Hrabia codzień się ma lepiej — rzekł po chwilce — pomimo wdzięczności jaką ci winien, nie wiem czy należy ci wyglądać niejako, aż będzie w stanie ją objawić.
— Wdzięczności! ale nie chcę żadnej — odparł dumnie Ostap.
— Dłuższy twój pobyt, mógłby tę myśl nastręczyć.
— Więc wyjeżdżam natychmiast.
— Jeśli niespokojny jesteś o swoich — jedź do Skały, ale nie baw tu dłużej.
Ostatnie słowa Alfred wyrzekł tak skłopotany, niepewnym głosem, bez przekonania, że Ostap zastanowił się i spojrzał mu w oczy. Nawykły do czytania na jego twarzy, poznał, że co innego mówił, a myślał co innego; Alfred odkrył znowu wątpliwość rodzącą się jawnie w rysach twarzy przyjaciela; oba pomięszani, zarumienieni stanęli.
— Gdybym cię mniej znał — rzekł Eustachy — posądziłbym, że całej swej myśli mi nie odkrywasz.
— Eustachy! wierzysz w moją przyjaźń?
— O! możesz-że wątpić?
— Uwierz więc, że wszelka moja rada, czy jej powody całkiem, czy na w pół ci tylko odkrywam, pochodzi z przyjaznej o ciebie troskliwości.
— Wierzę i słucham. Jedziesz do Skały? ja z tobą.
— Jutro rano — hrabia nie potrzebuje już naszej pomocy, twoi krewni?
— Także! — odpowiedział Eustachy z westchnieniem.
— Możemy więc jechać.
— Pojedziemy.
Na tem skończyła się rozmowa.
Nazajutrz jednak rano nim wyruszyć mogli, Michalina wyszła ich prosić do siebie. Całą noc przebyła ona we łzach, walcząc z sobą, i nic prócz boleści nie mogąc wywalczyć. Jedno tylko religijne wychowanie, uczące tłumić namiętność wszelką, i bojować z nią w początku samym — może dać siły potrzebne na pokonanie jej. Misia wcale go nie miała — przywykła czynić tylko swoją wolę, dogadzać wszelkiej przelotnej fantazji, w pierwszych chwilach oddała się uczuciu powstającemu z całą żywością swego charakteru. Wszystko spikało się na wzrost tej nieszczęśliwej miłości. Niepodobieństwo samo, miało pewien pociąg dla takiej jak ona kobiety; wyjątkowe położenie Eustachego, jego głęboki smutek, prześladowanie, którego krótko wprawdzie, doznał, wzbudziły litość, zajęcie, nareszcie pociąg i przywiązanie.
Szlachetny charakter i cierpliwe męztwo, uporne wreszcie milczenie ust, gdy oczy mimowolnie zdradzały, co się w duszy działo; mówiły za nim. Powolnie rosła i wzmagała się miłość, ale nareszcie doszła do tego stopnia natężenia, kiedy człowiek przytomność od niej traci, gorączki dostaje, schnie i umiera.
Całą noc przepłakała, przedumała Misia. Chciała przed sobą rozjaśnić przyszłość jakąkolwiek nadzieją — napróżno. Zewsząd wznosiły się niepokonane trudności — niepodobieństwa — kłamała przed sobą i po chwili sama w swe kłamstwo nie wierząc, płakała. Zaczęło świtać i powiedziała sobie — widziałam go raz ostatni!
Wiecie może co za wrażenie robi na człowieku, ten wyraz — ostatni! — opisać go niepodobna — głowa pęka, serce się rozdziera, życie uchodzić się zdaje. Musiemy być przeznaczeni do nieśmiertelności, gdy nas wszelka zapora w życiu, wszelkie nieodwrotne jego zamknienie tak silnie wstrząsa i oburza.
Na tę myśl szał opanowywa — a wtenczas, kto nie oszalał, ocalał. Wielu jednak szaleje, wielu na resztę żywota, z tej chwili wypija truciznę, od której potem śmierć powolna nadchodzi. Misia płakała ze dniem wschodzącym, a niemogąc przemódz wrażenia jakie na niej czyniła myśl — widziałam go raz ostatni, posłała prosić Alfreda i Eustachego do siebie.
Alfred przyjął tę prośbę z przykrością widoczną, ale odmówić jej nie śmiał. Mieli siadać do powozu, milczący zwrócił się ku pałacowi.
— Chwilkę tylko zabawim — rzekł wchodząc na ganek — czas nam w drogę.
Eustachy nic nie odpowiedział. Jego twarz zwykle piętno spokojnej rezygnacji nosząca, była blada, a oczy jaśniały gorączkowo, usta miał sine; wyraz fizjonomji niezwyczajny. Dostrzegł tego Alfred — wewnętrzna męka jadła go w duszy; i nie wyszła na jaw; aż się wpiła w organa życia, które je zewnątrz zaświadczyły.
— Co ci jest? — spytał widząc Eustachego chwytającego się za kolumnę.
— Nic — tak, znużenie — odpowiedział doktor. Michalina czekała ich w progu swojego pokoju, także do niepoznania zmieniona, blada, pomięszana.
— Chciałam — odezwała się — zapomniałam — przepraszam — ale nie spytałam panów, jak mam postępować z przychodzącym do zdrowia ojcem. Dla tego to musiałam prosić go jeszcze.
Pretekst był wynaleziony, ale niezręcznie, bo Eustachy zostawił przepis szczegółowy. Nic jednak nie odpowiedział, bo tak był pomięszany, że zapomniał o tem co zrobił. Michalina spojrzała mu w twarz i zadrżała widząc jej zmianę.
— Co to jest? Pan chory? — spytała troskliwie.
— Ja? nie — odparł Eustachy dobywając zmuszonego uśmiechu — nigdym się owszem lepiej nie czuł.
Wchodzący służący, wyprosił Alfreda do hrabiego; zostali sam na sam.
Eustachy tak był nieprzytomny, że nie wiedział co mówić, rzucał oczyma po pokoju, chciał się uśmiechać, udawał wesołego, a padał prawie z boleści.
— Kiedy się znowu zobaczym? — spytała Michalina cicho.
— Pani, mogęż wiedzieć — na twój rozkaz jestem zawsze do śmierci.
— Jak teraz — przerwała Michalina — ocaliłeś życie mojemu ojcu. A! nie umiem panu wyrazić jaką w mem sercu zostawiasz pamiątkę, pamiątkę, której nic nie wygładzi — dodała z zapałem — wieczną — a przynajmniej trwałą jak życie.
Eustachy miał łzy w oczach.
— O! mnie to — zawołał — mnie być wdzięcznym, mnie czcić was zawsze — mnie, któregoście wyciągnęli z błota, któremuście dali więcej niż życie, bo uczucia i myśli godne człowieka. Nie! na to nie ma słów w języku. — I pochwycił się za serce.
— Ale kiedy, powiedz mi pan, kiedy się zobaczym znowu?
— Moje życie nie pewne jutra, ale wszędzie gdzie będę, modlić się i pamiętać i czcić was nie przestanę. Ty pani i Alfred jesteście na zawsze w biednem sercu z którego nic was nie wyruguje; bo któżby więcej z taką anielską dobrocią chciał się zbliżyć do człowieka odepchnionego przez towarzystwo, skazanego na poniżenie.
— Gorzkie masz pan wyobrażenie o świecie — ale jest-że dziś kto, coby śmiał cenić człowieka z czego innego, jak z niego samego?
— Cóżem ja wart! — łamiąc ręce rzekł Eustachy. — Czyżem zasłużył sam na co więcej nad litość?
— O! z mojej strony — żywo przerwała Misia — daleko więcej, bo na wdzięczność, bo na — na ustach już miała straszne i niewyrachowanych skutków wyznanie, gdy Alfred, który odszedłszy niepokoił się o tych, których sam na sam zostawił, wpadł pospiesznie do pokoju. Rzutem oka po obu twarzach wyczytał, że rozmowa nie musiała być obojętną, ale poznać nie mógł, na czem się przerwała.
— Jedziemy — zawołał wesoło niby. — Bądź zdrowa kochana kuzynko — jedziemy do Skały — dobry mój Eustachy, obiecał mi tam kilka dni, może dłużej zabawić. Czekają na mnie moi chorzy, wczoraj odebrałem wiadomość, że w jednej z wiosek pokazała się cholera. Nasz obowiązek spieszyć na ratunek, to ci tłómaczy mój pospiech — pożegnanie było prawie obojętne, tak wszyscy nieprzytomni. Zaledwie drzwi się zamknęły za niemi, Misia wypadła do pokojów, z pokojów w ogród i skryła się w zarosłych ulicach. Pani des Roches każdy krok jej śledząca, pospieszyła za nią. Tymczasem dzwonki pocztowe oddalające się coraz, mierzyły odległość, którą powóz Alfreda na pocztowej drodze ubiegał.
Michalina otworzyła z bijącem sercem furtkę na trakt wychodzącą — jeszcze raz chciała go zobaczyć — jeszcze raz. Ale jak cień przemknęły się przed nią rozpuszczone konie i niczyjej nawet nie dostrzegła twarzy, bo Eustachy w głębi wozu wciśnięty, udawał snem znużonego. Alfred tylko dojrzał sukni u furtki, i rzekł w sobie z westchnieniem: — Jest to więc szał niepokonany. Biedna Misia.
Wieczorem Eustachy leżał nieprzytomny na łóżku, a Alfred czuwał nad nim. Gwałtowna gorączka wzmagająca się z każdą wieczorną godziną, nie dająca się niczem przerwać i wstrzymać w postępie, olbrzymiemi kroki szła, wyrywając siły, zmysły, rozum — pamięć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.