Ostap Bondarczuk/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ostap Bondarczuk | |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta | |
Data wyd. | 1875 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Zbiór powieści
J. I. Kraszewskiego.
Wydanie nowe, przejrzane, poprawione i uporządkowane przez Autora.
Ogólnego zbioru tom siedmdziesiąty czwarty.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Było to świeżo po owym roku klęsk, roku pamiętnym w dziejach świata — 1812 — w naszym kraju także na długo zostawiał on ślady po sobie; na ziemi gruzem, popiołem i mogiłami, na duszach nie jednym zawodem, nie jedną stratą bolesną. Po wielkiem przesileniu była chwilka ciszy, odrętwienia, spoczynku przed nowemi burzami.
Wojska nowego Aleksandra, nowego Cezara przelały się w serce północy, i odpłynęły nazad w pół zmarzłe, w pół na duszy zrozpaczone; a kędy przesunęła się wojna, gdzie przeszli z orężem w ręku ludzie gnani wolą zdobywcy, pozostały po nich drogi, jak po burzy lub szarańczy. Drogi zgliszcz, skieletów, mogił i ruin.
Pustkami smutnemi stały wielkie części kraju. Wieśniacy odbiegli swoich sadyb, panowie swych pałaców, każdy się tulił pod mury miejskie lub w głąb lasów szukając bezpieczeństwa. Nie jedna wieś stała pustką lub zgliszczem, nie jeden dom szlachecki świecił wybitemi okny, nie jedno pole stratowane obozowiskiem, odłogowało nie zasiane.
Straszna to klęska wojna! W lat tysiąc, gdy porozumnieją ludzie i godność swą ocenić potrafią, gdy pojmą nareszcie, jak dziwnie zwierzęcem rozwiązaniem wszelkiego sporu, jest uciekanie się do siły pięści, do walki ciał, boje naszych czasów służyć tylko będą poetom za temata do strasznych, a niepojętych już wnukom i prawnukom obrazów. Nie jeden czytając opisy krwawych bojów całych narodów, przeciw całym narodom, zawoła w duchu: o, cóż to za dzikie, barbarzyńskie były czasy!
I przez Wołyń nasz, ciągnęły części potężnej Napoleona armii, i tu ślady przechodu pozostały po nich.
Spojrzyjmy na tę wioskę w dolinie, między dwoma pagórkami leżącą.
Jeden z wzgórzów okryty dębowym laskiem, co się jeszcze nie rozwinął, drugi nagi i pokrajany w zarosłe już trawą skiby, lekko schodzą oba ku zielonej łące, co się pozłociła kwitnącą łotocią. Po nad rozlaną jeszcze na mnogie kałuże rzeczułką, przechadzają się poważnie czerwononogie bociany, polatuje czajka piskliwym odzywając się głosem, błądzą cyranki szukając zakrytego trzcinami źródliska. Po nad łąką i rzeczułką spuszczają się z przeciwległego lekko pochylonego wzgórka, płosy ogrodów wiejskich, poodgradzane płotami od siebie, gdzieniegdzie ocienione białą od kwiatu gruszą, starą lub wypruchniałą wierzbą. Ale ogrody te jeszcze nie skopane, rzadko który okrył się czarną odwróconą darniną, większą część przeszłoroczne zeschłe, pogięte zasłaniają bodiaki, bziki złamane od śniegu i łodygi kukuruzy lub powywracane kaczany kapusty. Ku górze stoją chaty, każda przeciw swego ogródka. Chata wołyńskiego chłopka, warta jest zastanowienia doprawdy. Nie dziwię się ja wcale zasadnej, z okrągłych bierwion na mech pobudowanej chacie Poleszuka, pokrytej dranicą; na tęgich podwałach, o silnych krokwiach. Tu nie wiele sztuki potrzeba było na zrobienie domku, przy dostatku wszystkiego, co ku temu potrzebne. Z trochą starania, z tegoż drzewa dałoby się coś jeszcze porządniejszego, a przynajmniej kształtniejszego stworzyć. Ale na Wołyniu, gdzie często całe wsie rózgi lasu nie mają, gdzie o materjał tak trudno, chata wieśniacza równie jest kunsztowną i ciekawą, jak lepianka w stepie Bessarabskim. A i tam, to morzem, to Dniestrem przyjdzie czasem kawał drzewa, i większa zamożność ludu, daje mu środek nabycia, i kamień wszędzie prawie zastępuje drzewo. Tu nic z tego. Chata w bezlesiu buduje się Bóg wie jak i z czego.
Osobliwsza też to zaprawdę budowa! kilka krzywych dębowych lub osikowych słupów podpierają ją po bokach. Beleczki, coby ich Poleszuk nie wziął na krokwie, beleczki brzozowe, osikowe chude, krzywe, powyginane, służą za podstawę dachu. O krokwiach nie ma co i mówić, są to z kory tylko obrane patyki osiczyny, zawieszone nieforemnie a tak dalekie od linij prostych, że dach cały, gdy słoma się zleży, jeży się pagórkami i doliny. Łatwo też na nim stać wodzie deszczowej i prędko bardzo mech z początku brunatny, potem żywej zieloności, wieńczy przegniłą lepiankę. Ściany zarzucają się najrozmaitszego drzewa polanami; i nie myśleć im wcale o foremności, ciosać nie ma z czego, ułożyć się krzywe nie da prosto, często też i najczęściej w górze się wydmie, u dołu wklęsnie cieniuchna zapora, całą rodzinę rozdzielająca od zimowych niepogód i dojmujących wichrów. Zewnątrz i wewnątrz grubo wylepiona gliną, osmarowywana co roku, ogrodzona przyźbą, ziemią lub gnojem napełnioną; przecięta maleńkiem okienkiem, nad którem wisi kawał zwiniętej maty, chatka wieśniacza trwa jednak długie lata; ale jakże smutna jej zgrzybiałość!
Nie prędko chłopek pomyśli o nowej, bo mu o nią wielce trudno. Pleciony kominek pałkami już tylko odartemi z chrustu i gliny sterczy nad nią; dach połamał się, pozapadał, zazielenił od mchu i porósł trawami i zbożem; z jednej strony pochylił się, aż go drągiem podeprzeć musiano, z drugiej zsunął aż na ściel. Nic to! Ściany wpadły głęboko w ziemię, tak że okienko siadło na przyzbie; słupy porozchodziły się na różne strony, drzwi ukosem się otwierają, przecież chata jeszcze mieszkalna. Nieraz dach runie, ściana się wywali, na jedno niby nie patrzą, drugie podeprą i tak, aby dalej, aby dalej. Ciężko bo też to pobudować chatę w bezlesiu. Cóż dopiero inne budowle, kiedy taka chata. Gumno korzysta z plecionego płotu i jedną ścianę oszczędzając, ku niemu się przyparło, — chlewek korzysta z chaty i do niej się przytulił, szopka korzysta z chlewka i tak dalej. To też kiedy iskra wyleci na dach, nie ma już ratunku, wszystko płonie. A gdy spłonie, dopiero z musu trzeba pomyśleć o nowem.
Chata, którąście widzieli zgrzybiałą już i letnią staruszką, wcale inaczej wygląda gdy nowa, a zwłaszcza kiedy gospodarz całą gębą gospodarzem; kiedy gospodyni dbała, a semja duża. Wylepiona, wybielona, omieciona, zdaje się ukrywać starannie, z czego się składa i rzekłbyś, że doprawdy, pobudowana z drzewa nie z kijów.
Po 1812. wieś nasza i jej chaty, wcale jednak inaczej wyglądały. Na wielkim położona trakcie, na wojsk przechodzie, wiedziała czego się ma spodziewać, i wieśniacy po jednemu, po dwu, potem kupami wybrali się na sąsiednie Polesie. Pan ze swego pałacu daleko wprzódy ustąpił.
Wieś, pałac, zabudowania, pola, smutny teraz przedstawiały obraz, kilka chat z brzegów całkiem rozebranych, sterczały niewyrwanemi słupy i rumowiskiem pieców czarnych. Płoty leżały na ziemi, ogrody okrywały chwasty i pokrzywy przeszłoroczne. Niektóre budowy niedogorzałe ze zwisłemi dachy, z wyłamanemi ścianami, zgasłe tylko zawierały ogniska. Stratowana ziemia, świadczyła o koniach, które w pobliżu stały. Szczątki kości walały się po drodze, krucy obrywali reszty ścierwa ze skieletów koni.
Głuche milczenie przerywane krakaniem ich, panowało na wiosce. Mało jeszcze włościan popowracali, i z rzadkiej chaty kurzyło się, rzadka postać ludzka przesuwała się przez szeroką drogę środkiem wsi wijącą, której część trawą i burzanami zarosła.
W końcu osady był dawniej pałac pański. Zwał się on pałacem, boć ten, co w nim mieszkał, zwał się grafem. Był to budynek piątrowy żółty, ze czterma kolumnami z frontu, z dwiema oficynami po bokach. Ode drogi oddzielały go sztachety w murowanych słupach i brama murowana wyniosła, z dwoma glinianemi wazony na wierzchu. Teraz wojna wyłamała sztachety, słupy z tynków opadły i jedna część bramy runęła. I pałac w nielepszym był stanie.
Większej części okien brakło szyb, a nawet ram, niektóre zamykały się okiennicami, inne zabite były dylami, inne stały otworem dla wróbli i jaskółek. Jedna z oficyn widocznie służyć musiała za stajnię, bo kupy przez okna wyrzucanego gnoju, dobitnie o tem świadczyły; druga w połowie pusta, w połowie zajęta przez rządcę, nieco w lepszym była stanie.
Na froncie pałacowym, nie wiem jakim trafem, kula armatnia wybiła dziurę po nad samym spłókanym herbem dziedzica. Jaskółki ulepiły gniazdo w tej pamiątce wojny. Zniszczenie choć im posłużyło na coś.
Wewnątrz smutno wnijść było. Dach połamany przepuszczał deszcz i tający śnieg, które strugami brudnej wody, płynęły na powybijane i powyrywane posadzki, na sztukaterje gipsowe, na malowane i mozajkowane ściany. Pałac sam opowiadał swoją historję. W sieniach postrzelane ściany, ruszona podłoga, zrąbane drzwi. W pokojach kupy popiołu i węgla, krzesła walały się bez nóg, stoły leżały na ziemi, kominki czerwonemi nagiemi świeciły cegłami. W jednej sali kilka familijnych obrazów posiekanych, pokiereszowanych, postrzelanych, bez nosów, bez oczu wisiały nieforemnie lub leżały na podłodze. Wielki bilard odarty z sukna zarzucony był słomą; do zielonego sznura na którym wisiał pająk, uczepiono postronek urządzony na stryczek i widocznie używany, bo pod nim kałuża czarna, zaschła, dowodziła barbarzyńskiego pastwienia, nad kimś może niewinnym. Wszędzie pełno kości, zdartych papierów, zgasłych kłaków od naboju, ułamków mebli i sukien. Na białych ścianach czarnym węglem zapisali żołdacy różnych narodów plugastwa szkaradne.
W gabinecie fortepian pocięty był szablami, a na posadzce walały się białe klawisze, arfa strzaskana wisiała na kołku, puste ramy obrazów, zaciągnął już pająk pracowity.
W biblioteczce stały szafy puste, kilka tylko tomów rozstrzępionych, rozplasły się na ziemi, kilka kart wyrwanych bielały po kątach; splugawiona rycina ulepiła się na ścianie.
I wszędzie tak, wszędzie.
Nie poszanowano kaplicy, nie oszczędzono świętości. A ludy, co się pastwiły tak nad strzechą nieznanego, nie byli to barbarzyńce! O! nie! przyszli z ucywilizowanego zachodu, ale wojna rozbestwia. Wojna każąc człowiekowi nastawiać życia, pozwala mu wyrzec się też wszelkiego uczucia. Żołnierzowi wolno jest wszystko, bo jutro nie jego, a zapał się podobno podsyca swawolą.
Krucyfiks kapliczny rozpłatany był na dwoje, i podziurawiony kulami; na ołtarzu zrobiono żłób, w konfesjonale walała się reszta plewy.
W ogrodzie powycinane największe drzewa, zrąbane mosty, zrzucone altany, i gdzieniegdzie tylko twarz bez nosa, rękę bez palców wyciągał z gałęzi i chwastu, stary posąg kamienny. Sadzawki zielona pleśń pokryła.
W oficynie pana rządcy, świeżo jako tako wyporządzonej, parę pokoików zajmował pan Mrzozowski, który jak skoro się uspokoiło, ucichło, porzuciwszy żonę i dzieci w Łucku, sam do obowiązków powrócił.
Mógł jednak wybornie odpocząć, bo nie było ani czego pilnować, ani co, ani kim robić. Ludzie wprawdzie powracali, ale musieli iść na zarobki, bo w domu nie było co jeść, nie było czem zasiewać, nie było czem orać i nie było im co dać. Ani chudoby, ani pługa, ani ziarna. Ci, co się zwlekli z końmi i wołami, musieli je sprzedać, aby żyć. Obowiązki więc pana Mrzozowskiego ograniczały się na wzdychaniu, rozpytywaniu, kurzeniu fajki i przechadzkach po wsi. Ozimina nie zasiana, a jarzyny nie było czem i jak zasiać. Jednakże trzeba mu oddać sprawiedliwość, że o tem myślał.
Codziennie regularnie Mrzozowski zapaliwszy fajkę na krótkim cybuszku, włożywszy czapkę na głowę, chodził po pałacu.
Zniszczenie panujące tu, nie mogło mu się w głowie pomieścić, ciągnął go ten widok okropnością swoją. Wszedłszy w sieni stawał, patrzał, ramiony ruszał, kręcił głową i tak postępował dalej, wszędzie się zatrzymując i medytując. Obszedłszy cały pałac najskrupulatniej, powracał do swojej izdebki, siadał na kuferku a mając podostatkiem połamanych krzesełek, raczył się obfitym ogniem na kominie.
Medytacje rządcy, codziennie jedne, codzień się powtarzające, przedłużały się nieco modyfikując do późnego wieczora.
Po obiedzie uwarzonym przez starą babę niegdy dworską gospodynię u kominka, Mrzozowski wychodził na wioskę, na puste łany, rozprawiał z wieśniakami, których napotykał, wstępował do arendarza Lejby, który już objął w posiadanie austerją traktową i wypiwszy kieliszek wódki, nakiwawszy głową, powracał siedzieć na pustym kuferku. W dnie świąteczne jeździł do żony do Łucka, lecz w poniedziałek po niedzieli i nazajutrz po święcie, powracał na stanowisko.
Zwyczajnym wątkiem medytacji pana Mrzozowskiego było:
— Jak też to oni nic nie poszanowali!
I — co to graf powie gdy powróci? Wprawdzie pisał pan Mrzozowski do grafa, ale nie otrzymawszy odpowiedzi, nie był pewien, czy list jego doszedł.
Jednego poranku, gdy właśnie ukończył przegląd pałacowych pustek, i już miał z sieni wychodzić, posłyszał rządca trąbkę pocztarską, plaskanie z bata i turkot powozu, spuszczającego się w jar ku dworowi. Mrowie po nim przebiegło.
— Dalipan ktoś jedzie — rzekł w sobie, a gdy się przybliżało:
— Doprawdy że jedzie — powtórzył.
Trąbka grała coraz to głośniej.
— Jak Boga kocham! ktoś jedzie! — zawołał i wyskoczył zaczerwieniony.
A właśnie w gruzy wrót wtaczała się żółta bombiasta landara sześcią koni zaprzężona, za nią koczyk, za koczykiem bryka.
— Jak żonę i dzieci kocham, to graf! co ja tu nieszczęśliwy pocznę! łamiąc ręce przeraźliwie zaskowytał pan rządca. Landara zajeżdżała przed ganek.
Z okna wysunęła się ziewająca głowa pana grafa z rumianem obliczem, obwisłą wargą i siwemi zaspanemi oczyma.
Spojrzał i zakrzyknął.
Mrzozowski stał drżący, czapkę wziąwszy pod pachę, skulony, z miną zbiednioną.
— Co to jest! — zawołał graf.
Hrabina wychyliła się, spojrzała, zakryła oczy rękami i krzyknęła boleśnie.
— Ach! ach!
— Co to jest! pustka! — powtórzył dziedzic.
— Jak zwyczajnie po wojnie — szepnął zginając się rządca.
— Ale, to chyba u nas tylko, nigdzie nic podobnego nie widziałem!
— Po trakcie JW. grafie, tak wszędzie.
— Więc wszystko.
— Wszystko zniszczono — rzekł Mrzozowski.
— A wieś?
— Jak wszystko.
— A ludzie?
— Połowy ich nie ma.
— A pola?
— Nie zasiane.
— To ruina, okropna ruina.
— Ruina JW. panie.
— Nieszczęście!
— Nieszczęście! — powtórzył z westchnieniem Mrzozowski.
— Cóżeś waść robił?
— A cóżem miał robić przeciw wojsku.
— A przecież, prosić, starać się, u generałów, u starszyzny, skarżyć wreszcie.
— Jeden generał niemiecki kazał mnie, upiwszy się, powiesić w wielkiej sali, ledwie mnie oficerowie przez litość odcięli. Gadać nawet nie dali. Żonę i dzieci musiałem skryć w mieście: sam z niebezpieczeństwem życia dobra JW. pana pilnowałem.
— Cóżeś waść upilnował?
— A cóż? jak JW. graf widzi.
— Pustki?
— Kazałem okna pozabijać.
— A gospodarstwo?
— Nie ma kim orać, czem orać i co siać.
— Nie siano?
— Nie siano JW. panie, ale Lejba obiecuje.
— Ale cóż tu poczniemy, przerwała hrabina, pałac w ruinach, pustki, ludzi nawet nie mamy, mieszkać tu niepodobna. Graf poskrobał się po czole, Mrzozowski stał w milczeniu.
— Gdzież waść mieszkasz? — spytał.
— W oficynie, dwie izdebki.
— Jechać do oficyny!
Powozy ruszyły z przed ganku i potoczyły do oficyn. Tu graf i grafini i mała ich córeczka Misia, i niańki i sługi i cały dwór wysiadł. Ale nie było gwaru, na wszystkich zniszczenie to wielkie uczyniło wrażenie, szeptano tylko cicho, poglądano, a niektórzy pobiegli do pałacu.
JW. graf z żoną poszedł także.
Surowo, smutno przeszedł pokoje milczący, z wargą zaciętą. Żona płakała wieszając się na jego ramieniu; stawała co chwilę i łamała ręce na widok swych ulubionych sprzętów zniszczonych, swych pokoi splugawionych przez hałastrę. Ludzie idący za państwem cicho, jakby przerażeni wskazywali sobie w milczeniu to strzały, to szczątki ognisk, to zdarte szmat jakichś ostatki. Mrzozowski z tyłu stąpał milczący także.
Przeszedłszy pałac cały, hrabia wystąpił na ganek ku ogrodowi wiodący. Mrzozowski czegoś się zarumienił, ale nikt tego nie postrzegł.
Po złamanych wschodkach wyszli na trawnik zieleniejący, potem w prawo grabową ulicą. Rządca za niemi, słudzy za niemi milczący; Mrzozowski chrząkał niespokojnie i kręcił się jak w ukropie.
Uliczką ciemną zbliżyli się ku kamiennej ławce, pod starym dębem, nad sadzawką stojącej. Graf spojrzał na rządcę.
— Ludzi z rydlami, rzekł lakonicznie.
Ten potarł ręką po czole.
— JW. panie — wyjąknął, nie ma po co.
— Co? jakto? Zkąd waść wiesz dla czego ich potrzebuję?
— Nie dla czego panie, tylko dla dobycia kufra, — którego nie ma.
— Jak to nie ma! — zawołał hrabia. — Zkąd wiedziałeś że był?
— Jak tu przyszli Austrjacy, mówił mięszając się Mrzozowski, zaraz szukali pieniędzy, bili w ściany, wydzierali podłogi; potem nie znalazłszy poszli kopać do ogrodu i — znaleźli.
— Znaleźli! — powtórzyło kilka głosów.
— Znaleźli, podzielili się i zabrali.
Graf z dziwną krwią zimną zawrócił się, cicho coś szepnął płaczącej żonie i poszedł nazad. Mrzozowski czerwony i niespokojny potoczył się za niemi.
Słudzy pobiegli sprawdzić na miejscu powieść o dobytym kufrze, jakoż w istocie kufer snać odkopany został, bo nie zasypana jama około ławki, już trochę porosła, czerniała jeszcze.
— Straciliśmy wiele, — rzekł graf do żony, — ale nie wszystko. Nie płacz, moja Anno — inni stracili więcej — nam jeszcze pozostało czem zniszczenie to zatrzeć. A la guerre comme à la guerre. Mrzozowskiego mam w podejrzeniu. To się jednak odkryć musi. Tymczasem do oficyn, a jutro zajmiemy się ładem i restauracją. Wystarczy nam to, cośmy w Warszawie pożyczyli, a jeśli będzie potrzeba — nie trap się tylko moja Anno — dodał — ludzie naszej kondycji powinni być wyżsi nad te drobnostki. Le desespoir est canaille.
Byłby mówił dalej, ale w tej chwili odarty dzieciak wyrwał się z gęstwiny i począł uciekać.
Ze łzami spojrzała na dziecko hrabina. Było to dziecię wieśniacze, nędzne, żółte, wybladłe, sześć lub siedm lat mieć mogące, a tak odarte, że połowa ciała przez łachmany poczepiane świeciła. Siermiężka jego zlepiona z najróżniejszych szczętów, ledwie piersi i biodra okrywała; nogi bose, ręce nagie, głowa nie okryta była; a na bladej twarzy, pomimo przestrachu, cierpienia, śladów schorowania i wyniszczenia głębokiego, ujmujący wyraz łagodności panował. Siwe oczy we łzach pływały, a ściśnięte usta, kształtne, wązkie, choć sine, choć we wpadłych policzkach, nie śmiejąc wzywać litości, zarysowały przymuszony uśmiech, uśmiech biednych co za obowiązek sobie mają, pokrywać nim cierpienie i prosić miłosierdzia.
Pomimo odarcia i przerażającej nędzy, bladości, wyschnienia, dziecię jeszcze było piękne, tą smętną pięknością zeschłych kwiatów, co się rozkwitną na gałązce rośliny zwarzonej jesienią.
Twarz uciekającego dziecięcia uderzyła hrabinę i tak już rozczuloną widokiem zniszczenia, myślą u sobie i swojem dziecięciu.
Chłopiec poskoczył ulicą, obejrzał się i zaszył w poblizkie krzaki.
— Co to za dziecię? spytała pani.
— Mości Mrzozowski, co to za dziecię? powtórzył hrabia.
— To JW. panie, sierota z tutejszej wsi. Cała chata wymarła z gorączki — ono się tu tuliło przy pałacu żebrząc — syn Bondarczuka, zowią go Ostapkiem.
— Jak to! nie ma nikogo krewnego blizkiego?
— Nikogo JW. panie, krewni Bondarczuków najpierwsi się ze wsi wynieśli i dotąd nie powrócili.
— Jakże żył?
— Jak robaczki i ptaszęta JW. panie.
— W zimie?
— I w zimie.
— Nie odchodził przez cały czas nigdzie?
— Nie, ciągle był przy pałacu.
— Czemże żył?
— Nie wiem. — We dnie nigdy się prawie nie pokazywał. W nocy widywano go po pustych chatach, grzejącego się u tlejących głowien. Ja mu czasem kazałem dać łyżkę strawy, boć to pańskie dobro. — Nawet Niemcy i inne nacje co tu stały, z litości go czasem podkarmiali i dawali mu (co sam widziałem) swoje kociołki do wylizywania.
— Biedna dziecina! — smętnie odezwała się pani. — Hrabia pod ciężarem jakiejś uprzykrzonej myśli, westchnął także, ale widocznie z innej przyczyny.
Potem chwilkę milczeli. — Chłopak przypatrywał się z za krzaku państwu, schylony wpół, z oczyma wytrzeszczonemi, widocznie gotów do odwrotu nakształt dzikiego zwierzątka.
Zbliżywszy się hrabina, zawołała go do siebie.
— Chodź tu moje dziecko! chodź.
Chłopiec się zawahał, obejrzał.
— A idźże do JW. pani — krzyknął Mrzozowski podnosząc kija — Ostap na widok tej groźby już miał pierzchnąć, gdy powtóre zawołany przez panią, zebrawszy się na odwagę, wystąpił rzuciwszy okiem na rządcę. Tu dopiero w całym swym majestacie objawiła się oczom przytomnych, nędza sieroty.
Hrabinie ciągle oczy we łzach pływały.
— O! prawda — zawołała — nie godzi się skarżyć i narzekać na siebie wobec takiej nędzy.
— To całkiem co innego, — odmruknął mąż poglądając posępnie. — Oni stworzeni są do tego.
— Mężu! — przerwała Anna.
— Inaczej Bóg by tego nie ścierpiał, z najzimniejszą krwią dokończył graf.
Hrabina rozpytywać go poczęła; ośmielony sierota odpowiadał coraz wyraźniej.
— Byłeś tu przez cały czas?
— Byłem.
— Cóżeś widział?
— A cóż, to co i wy widzicie teraz. Palili, łamali, popalili, połamali i poszli.
Nagle graf jakby się ocucił.
— Możeś i to widział, jak tam dobywali kufra pod ławką nad wodą.
Mrzozowski straszliwie pobladł.
— A widziałem — odparło chłopię.
— Doprawdy! — zawołali wszyscy — widziałeś jak Niemcy...
Rządca stał jak pod pręgierzem, dusił się, bladł, czerwienił, kołysał na nogach.
— Ale nie Niemcy — rzekł chłopiec.
— A któż?
— Pan rządca z jakimiś ludźmi, nocką przyszli, wykopali, wzięli na wóz i...
W tej chwili Mrzozowski zniknął, rzucił się w głąb ogrodu, w gąszcze. Słudzy popędzili za nim.
— Możeś widział gdzie zawieźli — dodała hrabina.
— A jakże, bo przez ciekawość poszedłem za nimi. Bali się widać wieźć daleko, to ono tylko zajechali pod gruszę na łan i tam dziurę wykopawszy...
— Prędzej, prędzej, — zakrzyczał tracąc zimną krew hrabia. — Pod gruszę — pod gruszę! — Chłopcze z nami.
I w oka mgnieniu graf z ludźmi poleciał, zabrawszy z sobą Ostapka, na łan. — Pod starą gruszą, pomimo ubitej starannie darni, znać jednak było niedawno poruszoną ziemię, po wklęsłości nie wielkiej.
— Tu — rzekł Ostapek.
Ludzie wzięli się do kijów i rydlów i z niewymowną radością postrzegli wkrótce żelazny kufer, którego wierzch zardzewiały, dźwięknął pod uderzeniem rydla. Dobrano się do zamka, zamek był nienaruszony. Hrabia, rozkazawszy wieźć odzyskane mienie do pałacu, pospieszył oznajmić o tem żonie. O Ostapku zapomniano zupełnie i sierota poszła powoli ku łące, gdzie kilkoro dzieci pasły chudą trzodkę siedząc u nanieconego ogniska.
Byłby może hrabia na zawsze o dziecięciu zapomniał, bo radość z odzyskania sreber, klejnotów i ważnych papierów, całkiem nim owładła; ale żona podbudziła go do wdzięczności.
— A ten chłopiec? — spytała wieczorem.
— Jaki chłopiec?
— Sierota co ci pokazał gruszę.
— A prawda! zapomniałem, trzebaby dać mu przynajmniej jeść.
— Jeść! mężu! — odezwała się dziwnym głosem Anna. Ktoby cię nie znał, wziąłby za niewdzięcznego lub nieczułego, kamiennego człowieka.
— Mogęż mu co uczynić więcej? — spytał graf.
— Mnie się zdaje — odpowiedziała żona — że możesz go uwolnić, wychować przyzwoicie i lepszy mu los zabezpieczyć. Mnie się zdaje, żeśmy nawet obowiązani do tego.
— Doprawdy? może! może to być! Rób jak chcesz!
Po tej rozmowie, hrabina posłała po Ostapka, którego ledwie wynaleziono, ukrytego w ogrodowej budzie. Nazajutrz odziany, nakarmiony, przyjęty między dworskich, odżył już biedaczek.
W rok potem hrabina odsyłała go do szkół; i ot jak opuszczony sierota, dziwnym trafem wychodził na człowieka.
Mrzozowski zabrawszy żonę i dzieci, pojechał na Podole, gdzie wziął majątek spustoszony w dzierżawę. Hrabia nigdy nawet o nim nie wspomniał.
Na berlińskiej publicznej przechadzce, którą Pod Lipami zowią, stanowiącej najpiękniejszą może i najbardziej ludną, przynajmniej w pewnych dniach, porach część miasta, gdzie świat fashionable zwykł uczęszczać, jak w Wiedniu na Prater, w Medjolanie ku Porta Orientale, w Florencji na Casciny, na Corso w Rzymie, w Neapolu na wzgórza Pauzylippu; — dniem wiosennym a raczej wieczorem, wśród tłumu powozów, ludzi i jezdnych, dwóch młodych ludzi, szło ustronnie, powoli, jakby nie patrząc na to co ich otaczało.
Po jasnych włosach, a więcej jeszcze po charakterystycznych rysach, poznać było łatwo, że słowiańska krew płynęła w ich żyłach, że wśród germańskiego świata, byli przybyszami i gośćmi. Lecz należąc do jednego plemienia, dwaj młodzi widocznie, nie pochodzili z jednej narodu klasy.
Przypatrzmy się im siedzącym na ławce i wśród gwaru, w smutnem poglądającym milczeniu, na to co ich otacza, nie przenikając. Obojętnemi oczyma wodzą po powozach, po pieszych parach, po jeźdźcach popisujących się z końmi, i paniach uśmiechających się z błyszczących świeżością karet i landar.
Starszy, na pierwszy rzut oka, zastanawia tą szlachetnością delikatnych rysów, którą pospolicie przypisują wyłącznie arystokracji. I dla czegożby kilka pokoleń swobodnego, wesołego, próżnego żywota, nie miało wpływać na wyidealizowanie rysów i postawy? Tak nawet jest; ale potomkowie wielkich rodzin, które przypadkiem, rachubą, ukradkiem, nie podsyciły się mniej szlachetną, a bujniejszą krwią ludu, przy wielkiej delikatności rysów, mają też właściwą sobie ich zdrobniałość. Nasz młody chłopiec, także miał rysy posągowe, oko wypukłe i kształtnie powieką ociągnięte, nos prześlicznych linij, czoło gładkie i wzniosłe, rączkę maleńką, nogę drobną jak kobieca. Ale wdziękowi i szlachetności kształtów, ujmował brak siły, jakieś wycieńczenie, znużenie, skarłowacenie, które łatwo postrzegłeś.
Zdało się, jakbyś nań patrzał przez szkło zmniejszające, tak wszystko w nim zdrobniało, zmalało. — Życie nie płynęło falami po wzdętych jego żyłach, ale toczyło się powolnie, mozolnie, ciężko, a może nudno. Czarny lśniący włos, wcześniej niż należało, począł uciekać ze skroni i odsłaniać bardziej jeszcze czoło; barwa różowa zeszła z policzków młodych jeszcze, a już bladych i zmatowanych. Oparty na lasce, z założonemi na krzyż rękami, człowiek ten w zadumie pogardliwej, poglądał nie widząc przed siebie.
Drugi, obok siedzący, barczystszy, słuszniejszy, biały, rumiany, zbudowany na olbrzyma, rozrosły jak dąb na dobrej ziemi, z długim włosem blond i niebieskiem okiem, z malinowemi usty; tęskno także, choć wcale inaczej patrzał. Jego milczenie więcej daleko mówiło. Zrzucony kapelusz, rozpierzchłe włosy, zdarta rękawiczka, zgięty kij w ręku silnem, dowodziły gry namiętnej wewnątrz. Oczy błądziły po przechadzce, a każde odebrane wrażenie pisało się wyraźnie, jasno, na niezastygłem jeszcze obliczu. Co uczuł, to wyrażał w tejże chwili, całym sobą.
Trudno było na pierwsze spojrzenie powiedzieć, jaki stosunek łączył tych dwóch tak wielce różnych, tak z daleka zapewne zbliżonych ludzi. Nierówność stanu, nietylko rysy twarzy, pochodzenie zdradzające, ale ubior nawet i postawa, objawiały. Pierwszy miał w rękach batystową cieniuchną chusteczkę, cienki złoty łańcuszek wenecki trzymał jego lornetkę w złoto oprawną smakownie; laska z gałką przepysznie wyrzezaną, pochodziła widocznie, od sławnego Verdier z Paryża. Suknie jego musiały być pracowicie u Humanna stworzone, a koszulę szył wynalazca tej specjalności, z całem staraniem, jakie się tej części stroju należy. Słowem strój pierwszego był smakowny i kosztowny choć wcale pozornie, nie błyszczący.
Drugi, przeciwnie zaniedbanem ubraniem, przypominał Bursza, dość gruba, białości śnieżnej koszula, buchasto, dobywała się z pod długiej czarnej, niedbale spiętej kamizelki; chustka à la Colin, ledwie z lekka obwijała szyję żylastej i muskularnej struktury. Ręce, z których jedna obnażona była, nie nosiły na sobie śladów tego pieszczonego starania, z jakiem ludzie wyższego świata, zwykli się z niemi obchodzić. Były to ręce potężne, kształtne ale wielkie, pracowitego człowieka; dłoń namulona, palce nie w jednem miejscu odarte.
Gdy pierwszy pochylał się na lasce sparty, drugi w tył do drzewa się przysunął; oczy ich zdawały się unikać. Głębokie, długie milczenie trwało, pół może godziny. Nareszcie pierwszy, owa postać arystokratyczna, z uśmiechem obrócił się ku towarzyszowi i rzekł:
— Eustachy! o czem myślisz? miałżebyś się gniewać?
Tamten się zerwał, bystro rzucił okiem, uśmiechnął także, ale gorżko — i odparł z westchnieniem:
— A! panie hrabio! godziż się tak żartować? Mogęż się ja gniewać?
— Znowu wpadasz w swoją zwykłą przesadę?
— Być może, panie hrabio!
Te, panie hrabio, wymawiane było z takim przyciskiem, że widocznie stanowiło przymówkę, szyderstwo może.
— Mój Eustachy, dajże mi pokój z tem hrabiostwem! — rzekł z flegmą drugi. — Wiem dobrze co to znaczy w twoich ustach.
— I cóżby innego, nad głęboki mój szacunek znaczyć mogło?
— Wiesz, kochany Eustachy, że mnie nie łatwo omamić, podaj mi rękę i zgoda.
To mówiąc wyciągnął swoją ku Eustachemu, ale tamten, bojaźliwie, powoli, pochylony, dając swoją, odezwał się.
— Mógłżebyś pan dotknąć ręki tak prostego jak ja człowieka?
— Znowu przymówki i żarty? Jeszcześ mi nie darował tych kilku słów wyrzeczonych nieuważnie, które cię do głębi ranić musiały. Zaręczam ci, że to raz ostatni, proszę o przebaczenie. Ale wolałżebyś, bym nieustannie mając się na baczności, nigdy ci serca nie wynurzył, z bojaźni, żeby jakie poufałe zwierzenie, nie ubodło cię w czemkolwiek? Znasz mnie dobrze, wiesz sam najlepiej, że nie podzielam zdań tych, co jednej klasie wszystko chcą oddać, drugim odjąć wszystko, a słówko jedno!...
— A! słówko boleśne! westchnął Eustachy.
— No, zapomnij mi go, wszakciż nie pamiętam i ja, coś mi na nie odpowiedział, chociaż miałbym równe prawo może, dąsać się za twoją odpowiedź.
— Szczerze, zgoda, kochany Eustachy?
Tamten spojrzał, łzy mu się pokręciły w oczach, podał rękę — mógłżebym się gniewać? powtórzył. Jam ci winien tyle! Ja! na ciebie! Daruj ty mnie, że twojem obejściem wyprowadzony z szranków, na chwilę zapomniałem o tem, co nas dzieli od siebie! Napróżno! napróżno chcielibyśmy się zbliżyć, jedno słowo rozpycha nas. — Przepraszam, zgoda i koniec.
Tu porwał się Eustachy, ciężko westchnął, spojrzał na Alfreda, który zimno, ale łagodnie, obejmował go wzrokiem.
— Siadaj, — rzekł Alfred — siadaj, uspokój się, nie gniewaj, i nie mówmy już o tem!
— Nie mówić! niepodobna! Jedno słowo przypomniało mi wszystko; a blizki powrót do kraju, poczyna dręczyć niepokojem. Ciągle mi się z głębi duszy odzywa głos powtarzający kto jestem!
— Mój przyjaciel!
— Wasz poddany!
— Mon cher! dajże temu pokój!
— A! hrabio! Alfredzie! serce mnie tam ciągnie, a boję się, drżę, ziębnę! Wiele wam winienem, ale wiele i cierpię przez was; na coście mnie wzięli sierotę i wyrzucili z właściwego stanowiska?
— Rozumiem, kochany Eustachy; ale nic łatwiejszego, jak zupełnie się zaprzeć tego pochodzenia, które ci tak srogo dojmuje. Tysiące z twojego stanu wyszło podobnie na porządnych ludzi.
— Ja! zagrzmiał piorunowym głosem Eustachy i odskoczył, tak że idący flegmatycznie z ręką założoną na frak Niemiec uderzony zatoczył się i djabłem go poczęstował. — Ja! ja zaprzeć się pochodzenia! ja kłamać, ja chcieć się weprzeć tam, gdzie nie mam miejsca, przywłaszczać sobie co nie moje! Ale ja jestem dumny mojem chłopstwem! ja nie dałbym za hrabiowską waszą mitrę wspomnienia pracowitych wieśniaków co mi dali życie!
— Dla czegoż skarżysz się? spytał Alfred.
— Bo cierpię.
— Czem cierpisz?
— Bom Parja między wami! Ani wychowanie, ani talent (gdybym go miał), ani cnota, ani nic w świecie nie zastąpi dla was urodzenia. Widzisz moje położenie wśród was i pojmiesz co mnie czeka. Wrócić między swoich — o jak chciałbym, ale mi niepodobna. Świat ducha i myśli rozgranicza nas od siebie; przesąd, czy jak go tam chcesz nazwij sobie — oddala mnie od was, pozostaję więc sam jeden, wyjątkowo, na stanowisku osamotnionem, wyłącznem, boleśnem.
— Mógłbyś nie powracać do kraju!
— O! lekko-że to powiedzieć, mój Alfredzie, rzekł z mokremi oczyma Eustachy. Wam, panom, wszędzie jest jeden świat, mnie ciągnie ziemia moja, wioska nasza, chata stara obalona, smętarz wiejski; wszystko! Ja tu żyję jak igła magnesowa sercem wciąż zwrócony na północ! a gdybym nawet potrafił zaprzeć się na wieki rodzinnej ziemi mojej, nie mamże obowiązku powrócić, gdy mnie stryj twój a mój dobroczyńca woła?
Alfred milczał zamyślony; wstali z ławki i powolnie ulicą lipową szli dalej a dalej. Rozmowa rozwiązała się dumaniem. Pod staremi dębami zwierzyńca (Thiergarten) zatrzymali się znowu; spojrzeli sobie w oczy.
— Wiesz Eustachy, rzekł Alfred, stare te dęby przypominają mi moje lasy Nadstyrowe, mój kraj — wkrótce tam będziemy!
— Cieszysz się?
— Cieszę? — nie wiem. — Bije mi serce, ale z uczucia sprawy sobie zdać nie umiem. A ty?
— Cieszę się, smucę i lękam, wszystko razem.
— Lękasz, czego?
— Tobież to mówić potrzeba?
Alfred ścisnął go za rękę z uczuciem.
— Będę z tobą.
— O! gdyby też nie to! rzekł Eustachy. — Pomimo mego tęsknego przywiązania do kraju — nie wiem czybym powrócił, nie wiem jakbym potrafił wymódz na sobie odwagę. — Moje położenie...
— Zawsze wracasz do tej kwestji boleśnej.
— Muszę.
Eustachy znowu wpadł w roztargnienie i niespokojne dumanie.
— Wszelkie bolejące nas pytanie, przerwał mu Alfred, powinno się wyczerpnąć do dna i o ile możności wyjaśnić. — Sprobujmy, zdaje mi się, że cię uspokoję.
— Sprobójmy, — z łagodnym uśmiechem powtórzył drugi; quid tentare nocebit? Pozwól mi naprzód położyć ci zadanie, jakiem ono jest z mojego punktu widzenia. W 1812. roku — stryj twój hrabia — powraca do swojej wioski, znajduje ją zrujnowaną, zniszczoną i w dodatku kosztowności, które zakopał był, chroniąc od rabunku spodziewanego, zabrane. Odarte dziecię wiejskie wskazuje mu miejsce, gdzie niewierny rządca ukrył przywłaszczone dobro pańskie. Tym sierotą ja jestem; sierotą ze wsi, poddanym, chłopem. Przypadkowi winienem, że mnie wydźwigniono z nędzy, do której się urodziłem, oddano na naukę, w ostatku pozwolono z tobą Alfredzie jechać do uniwersytetu Berlińskiego dla wydoskonalenia w medycynie. Kilka lat razem przebytych zatarło nieco wspomnienia wielkiego przedziału, jaki między mną a tobą los wyznaczył. Przyjaźń prawdziwie młodzieńcza, bez względów na stan i położenie, na towarzyskie nasze stanowiska, łączy biednego sierotę z znakomitym młodzieńcem. Pozwalasz mi zwać się imieniem przyjaciela, wyciągasz mi rękę jak bratu! A! Bóg ci to nagrodzi! Tyś dla mnie był wielkim dobroczyńcą, kto wie, nie większym li tylko od pierwszego? Ale wyjątkowo jedno serce, co się ku mnie skłoniło, nie zaślepia mnie na przyszłość. Z powrotem do kraju wracam w poddaństwo do pierwszego stanu, jestem wystawiony na tysiąc nieprzewidzianych upokorzeń. Ci, co są mojemi braćmi ze krwi, nie mają moich myśli i zbracić się ze mną nie mogą nigdy; ci, co są braćmi z myśli i ducha, odepchną, bom dla nich nieledwie coś niższego od człowieka, krewny Eskimosów i małpy.
— Dla czego?
— Bom się urodził poddanym, chłopem.
— Domysły zawczesne i próżne.
— Nie, kochany Alfredzie — w naszym kraju skutkiem kilkusetletnich nałogowych już wyobrażeń, szlachcic tylko jest człowiekiem, reszta ludzi rozgranicza go tylko od małpy. Kto nie jest szlachcicem, czyni się nim, podrabia nazwisko, wszywa się do herbu i kłamie sobie krew rycerską.
— Zrób więc i ty tak.
— Na Boga, nie powtarzaj tego! Ja! ja jestem dumny, mówiłem ci i mówię, z mojego pochodzenia — byłem i jestem chłopem, synem chłopskim nic więcej. Zważ teraz co wyniknąć może z tej nierówności stanu mojego z wyobrażeniami i wychowaniem?
— Co może wyniknąć, — rzekł Alfred zginając laskę w ręku niecierpliwie. — Ja nic nie widzę, nie rój sobie mar próżnych. Wychowanie da ci wstęp wszędzie.
— Upokarzający.
— Nie rozumiem dla czego?
— Wstęp zresztą, pozwalam, nawet grzeczne przyjęcie; ale nigdzie braterstwa, równości, związku. Zimna grzeczność, może zbyteczna i poniżająca.
— Znowu!
Alfred ruszył ramionami.
— Jestem ja czy nie arystokratą? spytał.
— Ty?
— Ja — przypatrz mi się dobrze i odpowiedz szczerze.
— Z wielu względów jesteś, z wielu — nie.
— Przyznałeś, że jestem nim z wielu względów, — uśmiechając się dorzucił Alfred — a przecież jestem przyjacielem twoim i bratem.
— O! wyjątek!
— Eustachy! w niebezpieczne wpadasz marzenia, poczekaj powodów, nim gryźć się poczniesz. Nie mówmy o tem, widzę że nie mogąc cię uspokoić, gorzej tylko rozdrażnię. Ja nie jestem wcale jak myślisz wyjątkiem, owszem należę do mego ogółu całkowicie; ze mnie mógłbyś składniej biorąc rzeczy wziąść miarę innych.
— Dajże Boże. Zresztą mój Alfredzie, szacując najwyżej twoją przyjaźń, wiem że to pierwszy i zapewne ostatni związek tego rodzaju. Potrafię stanąć na miejscu mojem i wytrwać sam jeden — nie pokuszę się o nic, zamknę się w sobie. Przeznaczeniem mojem: wspomagać, cieszyć, leczyć moich braci — resztę losu u Boga. To mówiąc wstał, ale wzruszony i zarumieniony, widać było że nie powiedział głębi swej myśli, na której dnie coś tajemnego zostało. Alfred nie pytał go więcej; wieczór nadchodził, razem więc zwrócili się ku miastu i mieszkaniu.
W drodze przyłączyli się do nich dawni uniwersyteccy towarzysze, eks-bursze, ale już przeszli na filistrów, bez atrybutów studenckich, wytwornie ubrani i weseli, upojeni życiem, jak wszyscy, co wchodzą dopiero na próg z nienadłamaną jeszcze nadzieją. Rozmowa stała się powszechną, wesołą i obojętną. Każdy opowiadał swoje zamysły w przyszłości, projekta niecierpliwe, gorące marzenia. Jeden Eustachy szedł z głową spuszczoną milczący; przez uczucie delikatności nikt go nie wyzwał do wtórowania wrzawliwemu chórowi zapaleńców. Alfred także wstrzemięźliwie na zapytania odpowiadał; dowcipnie i grzecznie żartując z otaczających, nie odkrył się ani na chwilę z tem, co sam w sobie o sobie myślał. Zbliżmy się do niego, abyśmy powody tej wczesnej niewiary w przyszłość dojrzeli.
Alfred był synem pięknego imienia i dawniej pięknego także mienia rodziców. Ale u nas częściej niż gdzieindziej się trafia, że imię ciężarem swym gniotąc, nareszcie tych, co je noszą, spycha w niedostatek, ubóstwo. Ci co odziedziczyli piękne imie po sławnych przodkach, nie umieją się w upadku z położeniem swem zgodzić, wyrywają konwulsyjnie z upośledzenia, którem mniemają ubóstwo. Nie umiejąc ani pracować, aby odzyskać straconego, ani się z położeniem nowem pogodzić; stają się ludźmi najnieszczęśliwszymi, bo skazanymi na ciągłe kłamstwo. Ich życie jest najbiedniejszą komedją! komedją tragicznie się często rozwiązującą. Muszą kłamać majątek, tracąc do reszty, kłamać szczęście w cierpieniu; kłamać państwo wśród niedostatku, kłamać spokojność, gdy ich jutro dręczy piekielnie.
Taki właśnie był los rodziców Alfreda. Znacznie nadrujnowany objąwszy majątek, omyliwszy się w ożenieniu, które było prostą rachubą, a okazało się mylną; ojciec jego nie miał odwagi, powiedzieć sobie, że był ubogi. Skutkiem tego pozostałemu synowi, zostawił imię tylko i ruiny majątku, który należąc do syna pozornie, w istocie ledwieby mógł zaspokoić wierzycieli.
Ojciec Alfreda i hrabia — na początku tej powieści widziany, byli rodzonymi braćmi, ostatniemi swego imienia potomkami. Bratu umierający polecił syna; a u łoża konającego dane słowo, zapewniało Alfredowi jaśniejszą przyszłość. Hrabia miał córkę — łatwo przewidzieć, co sobie wzajemnie przyrzeczono.
Kosztem stryja, który objął w swój zarząd majętności synowca; wychował się Alfred, z całem staraniem, na jakie mógł się zdobyć, jakie mógł wymyśleć hrabia. Wychowanie to, wcale nie nowym sposobem pomyślane, ograniczało się wczesnem nauczeniem francuskiego języka, muzyki, tańca, potem wysłaniem do uniwersytetu w Berlinie; dokąd raczej z własnej woli, niż po myśli stryja udał się Alfred. Stryj wziął to sobie za rodzaj wojażu i pozwolił na to, tem chętniej, że synowiec z Berlina w czasie feryj, zwiedził Szwajcarją, Francją i Anglią. A że tak nazwany wojaż, był dawniej ludzi wielkiego urodzenia ostatecznem ukształceniem i tradycjonalnie uważał się za konieczność, stryj mówił zawsze, że Alfred wojażuje; nie przyznawał się do uniwersytetu i nauki.
Szczęściem dla Alfreda nauczyciele, których mu traf więcej niż kto inny wybierał; dopomogli do rozwinienia niepospolitych darów, które od natury odebrał. Wcześnie postrzegł położenie swoje, sam dojrzał, jak mu potrzeba nauki, celu do życia, jak niezbędną może będzie dla niego w przyszłości praca. Wyprosił się więc do uniwersytetu i począł pracować naprzód nad sobą. Skutkiem jakiejś myśli, której nie powierzył w całości nikomu, mimo nawyknienia do wygód życia, do pieszczotliwych zbytków, co się stają później uciążliwemi nałogami; Alfred uczył się bez nich obchodzić. Tajemnie brał u rzemieślnika lekcje jednego z najpotrzebniejszych, ale najmniej wdzięcznych rękodzieł; razem z Eustachym chodził na medycynę i otrzymał stopień. Stryj o tem nic nie wiedział, a znając go Alfred, ani myślał mu o tem donosić.
Pomimo tej tak głęboko uczutej potrzeby oparcia się tylko na sobie; i odwołania do własnej pracy, Alfred powierzchownie został paniczem, w całem wyrazu tego znaczeniu.
Ubiór jego, obejście, zwyczaje, były całkiem pańskie; miał upodobania arystokratyczne, w koniach, myślistwie, wytwornym stroju i otaczaniu wszystkiem co piękne. W tym człowieku tak młodym jeszcze, było dwóch ludzi przygotowanych na dwie drogi, jakie los mógł mu zakreślić. Jeden gotów był pójść starym gościńcem przodków, drugi ciernistą drożyną dorabiających się wszystkiego przez się.
Tak przygotowany Alfred, wychodził z uniwersytetu Berlińskiego odważniej zapatrując się w przyszłość.
O ile Eustachy cały był sercem, uczuciem i na zewnątrz wylany, o tyle młody panicz zamknięty w sobie, zimny na oko i rozmyślny w każdej czynności. Z równą obadwa odwagą, używali jej całkiem odmiennie. Pierwszy rzucał się jak lew, nie mierząc przeciwności, z którą walczył, drugi rachował, myślał, szedł, łamał i wracał cicho. Eustachy serce miał na dłoni, wedle wyrażenia Francuzów, Alfred w głowie. Tamtego poznawałeś w pół godziny, tego nie nauczyłeś w pół roku.
Jak wielki wpływ, jak potężną na człowieku przewagę wywiera nauka w pewnym ciągłym kierunku nań działająca, nie potrzeba dowodzić. Alfred był tego żywym dowodem; nowe teorje, nowe pojęcia o świecie, wyczerpane z lekcji sławnych mistrzów, starego w nim człowieka zatarły. Wyobrażenia młodzieńcze spełzły zupełnie pod nowemi pojęciami, głębiej do umysłu i serca trafiającemi. Skutkiem ich Alfred, nie wierzył w to, co główny, kardynalny punkt wiary, dla jego przodków stanowiło — w szlachectwo. W szlachectwo pojęte ciasno, wyłącznie i niedorzecznie, przywilejem jednej klasy.
Alfred nie mógł nie wierzyć w to, że z dwu roślin, źwierząt, ludzi jednego rodzaju, jedna istota może być od drugiej indywidualnie szlachetniejsza — ale nie wierzył, by cały rodzaj jeden, był szlachcicem, a cały drugi nie. Jeniusz, zasługa, stanowiły dla niego szlachectwo; ród był tylko przygotowaniem, pomocniczym do osiągnienia szlachetności (szlachectwa zasady) warunkiem. Szlachta się rodzi, i szlachta się robi; ale z wieśniaka rodzić się może szlachcic, a z szlachcica i pana niedołężna i nieszlachetna istota. Słowem, jeniusz stanowi szlachectwo, a on nie jest wcale dziedziczny. Takie pojęcie szlachectwa, odebrało Alfredowi wiarę w siebie dziecinną. Za młodu uważał się czemś wybranem, istotą uprzywilejowaną, przygotowaną na losy niechybnie szczęśliwe, wyznaczoną na wyższość, na rozkazywanie, której drugie niższe istoty służyć miały. Teraz postrzegł, że ci tylko, których siłą umysłu swego podbić potrafi, służyć mu mają, że to tylko go czeka, co dla siebie wypracuje, że tem będzie, czem się sam własną pracą stanie.
Jednakże przekonania swego, które smutnie do duszy jego zajrzało, nigdy Alfred całkowicie nie objawił — wstydził się go. Ludźmi jesteśmy, często lepszymi w sercu, niż się powierzchownie zdajemy. Starego przekonania pozbyć się trudno, trudniej jeszcze przyznać otwarcie, żeśmy się zmienili. Jeden Eustachy, towarzysz nieodstępny Alfreda, wiedział, co się w sercu jego działo.
Ciągle z sobą, powierzali sobie wszystkie swe najtajemniejsze myśli. Ich przyjaźń miała tę rzadko w innych trafiającą się siłę, którą dają jedne w gruncie przekonania, a różnie przecie na pozór objawione, dla różności charakterów.
Dwie strony jednej myśli, dopełniły się w nich wzajemnie i całość stanowiły. Może sam los stawiąc ich na dwu przeciwnych szczeblach klasyfikacji towarzyskiej, przyczynił się do tego, modyfikując stanowiskiem różnem, pojęcie w gruncie jedno.
Przyjaźń ich była rzadkim związkiem nie obawiającym się przeszłości, a przechodzące chmurki, kończyły się zawsze prędką i pożądaną dla obu zgodą.
Alfred zimnej grzeczności dla innych, dla współtowarzyszy był poufałym bratem. Eustachy w tym związku całą nadzieję przyszłości lepszej budował; napastowany nieustannie myślą o powrocie do kraju i stosunkach swych z otoczyć go mającym światem, uciekał się do tej przyjaźni, jak do jedynego w przyszłości ratunku.
Nazajutrz po przywiedzionej rozmowie, koczyk Alfreda stał na jednej z ulic Kolońskiego przedmieścia, przed mieszkaniem dwóch naszych znajomych, zaprzężony pocztowemi końmi; pocztyljon flegmatycznie przechodził się około powozu, oczekując na podróżnych.
W chwili wyjazdu Eustachy ukląkł i łzy potoczyły mu się z oczu. Alfred stał nakładając rękawiczki pracowicie z uśmiechem nieodgadnionym.
— Módl się — rzekł — jeśli cię to uspokaja, wszelkie lekarstwo dobre, byle skutkowało; ale módl się prędzej, bo czas jechać.
Szybko, gwałtownie, schwycił się młody chłopiec, nacisnął kapelusz na głowę i zbiegł ze wschodów wołając:
— Jedźmy! jedźmy!
I w milczeniu potoczył się kocz po ulicach nadsprejskiej stolicy, ku północno-wschodowi.
Po wielu upłynionych latach, pałac, któryście widzieli na początku tej powieści, zniszczony, pustką zrabowaną stojący, podnosi się przed nami świeży, znowu biały, odnowiony, uśmiechnięty weselem.
Taż sama wioska, stoi prawie jak była po wojnie. Niektóre chaty podparte, inne niżej zapadłe, inne do przypalonych starych przysunione słupów, stoją jak stały, w tymże porządku, z jednym pozorem. Płoty tylko calsze, ogrody zasiane i ruchu a luda więcej, gdzie go wprzód prawie nie było. Austerja traktowa jaskrawą żółtą ścianą się świeci, obok niej powstał wielki dom pocztowy, otoczony stajniami i zabudowany dziedzińcem.
Na grobli szumi przepyszny murowany młyn i krupiarnia. W oddaleniu zielenieją łąki, majaczeją różnemi barwy strojne pola, od białej kwitnącej hreczki począwszy, do żółkniejącego żyta.
Dziedziniec pałacowy z czarnemi sztachety w słupach murowanych, zamyka kształtna brama z ciosowego kamienia. W pośrodku rozciąga się zielona murawa, na niej kosze białe i wazony kwiatów.
W głębi widać z starych drzew złożony ogród, przecięty czystą wodą, która go przepływa.
Cisza w pałacu, na zegarze sali jadalnej wybiła dziesiąta; służący w szafirowym fraku, na srebrnej tacy, niesie śniadanie do wielkiego salonu.
Ogromny stół okrągły, okrywa już przygotowane à l’anglaise śniadanie. Kawa, herbata, szynka, jaja miękko, chleb i chlebowe ciastka, na przepysznej porcelanie, obok srebrnego stoją samowaru.
Za stołem przecie nie ma jeszcze nikogo. Kamerdyner w czarnym fraku, białych rękawiczkach, daje rozkazy lokajom, porządkuje talerze i zadowolniony z swego dzieła, wybiera się oznajmić, że wszystko gotowe.
Nagle drzwi z lewej strony sali, otwierają się gwałtownie, z stukotem, i otyły, siwy, stary, ale krzepki mężczyzna wchodzi.
Poznałeś pana domu, po wnijściu, po minie. Z krótko ostrzyżonym włosem, średniego wzrostu, średniej tuszy, Hrabia jest typem pewnego rodzaju naszych panów. Twarz jego pięknych rysów szpeci wyraz chmurny i ponury, czoło gładkie przecinają marszczki wyciśnięte wzdłuż i w poprzek, dziwnie pokrzyżowane nad nosem. Oczy siwe, zbladłe, rzucają wzrokiem śmiałym, pewnym, nieustraszonym, usta milczą zaciśnięte dumnie. Twarz lekko zarumieniona, siwemi już bakembardami, krótko ostrzyżonemi otoczona, całością swą w niczem się nie odznacza, przecież wpatrzywszy się znajdziesz w niej wyraz, jakiegoś zadowolenia, spokoju i siły niepospolity.
Ubranie ranne hrabiego, składa się z tyftykowego surducika, takichże spodni, żółtych bucików i czapeczki pokrywającej łysinę. W ręku trzyma numer Gazette de France.
Spojrzał do koła i nie przemówiwszy słowa, wskazał kamerdynerowi, który stał w postawie upokorzonej, na drugie drzwi. To miało znaczyć — prosić mojej córki. Lokaje ustąpili pod drzwi same, a hrabia przeszedłszy się w milczeniu po salonie, spojrzawszy przelotnie na ogród, zajął miejsce na kanapie przed stołem.
Znowu drzwi się otwarły, i piękna, młoda panienka, w białym rannym szlafroczku i ogromnej chustce spuszczonej niedbale, wchodzi z uśmiechem.
Była to Michalina, pospolicie zwana Misią, córka hrabiego. Wysoka, wysmukła, zręczna, szlachetnych ruchów, wesołej twarzy; brunetka, a biała i różowa jak blondynka, z czarnemi wielkiemi oczyma, żywa widać i swawolna jak zepsute dziecię; ledwie powitała ojca, który troskliwie począł się o jej zdrowie dopytywać. Zrzuciła chustkę, poprawiła ślicznych włosów i siadła w przygotowanem krześle.
Rozmowa ojca i córki zaczęła się po francuzku, co dosyć tłómaczyła, przytomność służących; ale i bez nich podobno, ten język u nas nałogowy, byłby zapewne użyty. Ojciec schylił się ku niej i całując ją w rękę, spytał naprzód powolnie.
— Zdrowie twoje Misiu?
— O! tysiączne dzięki — zdrowiuteńka jestem.
— A wczorajszy ból głowy?
— Przechodzi mi snem zawsze.
— Dobrze spałaś?
— Jak bobak. Wstałam przecie bardzo rano, byłam u moich kwiatów w ogrodzie, jeździłam trochę konno.
— Tak rano?
— A! najmilej!
— Sama jedna?
— Był tam ktoś za mną! nie uważałam. Co ci mam dać papo? herbaty naprzód!
— Dzisiaj? kawy, Misiu.
— Po staropolsku?
— Tak! tak! — hrabia westchnął ciężko. Ze srebrnym imbryczkiem, który stał na fajerce, Misia wzięła kawę i podała ją ojcu.
Sama poczęła powoli ustawiać swoje śniadanie i nalewać herbatę.
Potem jakby sobie przypomniała dopiero, żywo zwróciła się do kamerdynera i spytała — Pani des Roches?
— Prosiłem — odpowiedział stary z ukłonem. — Prawie w tej samej chwili, główne drzwi salonu od sieni, otwarły się powoli i trzecia osoba weszła.
Wysokiego wzrostu, wychudła, czarno ubrana całkiem, ukazała się wspomniona pani des Roches. Była to towarzyszka teraz, a dawniej Misi nauczycielka; kobieta już nie młoda, ale jeszcze niezatartych śladów wielkiej piękności. Blada jak marmur z oczyma potężnego ognia, ale głęboko wpadłemi, z maleńkiemi usty, schudzonemi policzki; poważna, surowa, smutna, miała w sobie coś dziwnie przejmującego. Draźnił jej widok, jak draźni ciekawy, tajemniczy tytuł książki nieznajomej.
Misia z uśmiechem wskazała jej obok siebie miejsce, a hrabia powstawszy z kanapy na przywitanie bardzo grzeczne, usiadł wymawiając się, że w tak rannym stroju przyszedł na śniadanie.
Prostem skłonieniem głowy pani des Roches, odpowiedziała na tę grzeczność, która i niegrzecznością łatwo być mogła. Tak to widać zrozumiała przybyła, bo się wstrzymała i nic nie rzekła, udając, że nie widzi stroju pana hrabiego.
Jakiś czas przerywano milczenie bardzo obojętnemi wykrzyknikami. Misia tylko najwięcej mówiła, trzpiotała się i śmiała.
— A! a! zapomniałam cię się spytać, papo — musiałeś mieć wiadomość od Alfreda, kiedyż powróci?
Hrabia spojrzał okiem bez wyrazu, i zimno odpowiedział:
— Wczoraj list przyszedł, jest w drodze.
— Dla czegoż mi tego zaraz nie powiedziałeś papo?
— Cóż tak pilnego, droga Misiu!
— Spodziewam się! Alfred! brat! tyle lat nie widzieliśmy się, a ty mnie się pytasz, co pilnego! Prawdziwie papo! zadziwiasz mnie! Przecież to przyszły mój narzeczony, nieprawdaż? I zaczęła się śmiać patrząc ojcu w oczy. Hrabia się zachmurzył, pani des Roches badający wzrok ukradkiem w nim utopiła.
— Nie odpowiadasz papo! — powtórzyła Misia śmiejąc się, — wstydzisz się?
— Cóż ci mam odpowiedzieć, moja droga! z przymuszonym uśmiechem rzekł hrabia. — Wkrótce nadjedzie Alfred.
— Ale gdzież ten list jego? czemuś mi go nie pokazał?
— Nie ma tam nic ciekawego — sucho odparł ojciec.
— Dla ciebie! ale dla mnie może! — Gdzie on jest? chcę go koniecznie przeczytać! Jestem kobieta, jestem ciekawa. W twoim gabinecie? — spytała podnosząc się.
— Znajdę go później!
— Ale ja bo chcę zaraz papo, ja chcę!
— O! zepsute dziecko!
— Sameś mnie zepsuł papo; znoś-że teraz i słuchaj twojej Misi. Ten list?
— Jest w moim pokoju! — rzekł ojciec. — Pędem porwała się Misia i pobiegła. Hrabia uśmiechnął się do pani des Roches i rzekł:
— Co za niepokonane dziewczę!
— To anioł! — odpowiedziała Francuzka.
— Uparty aniołek! — Ale tem lepiej, będzie miała charakter (elle aura du caractére).
Misia wracała zwycięzka, wesoła, z listem w ręku, który już po drodze przebiegała oczyma z wielkiem zajęciem.
— Nie daruję ci nigdy papeczko! nigdy! żeby mi też nie powiedzieć zaraz o liście — nie dać go zaraz! List tak zajmujący! tak ciekawy! od Alfreda!
— Wszak go masz.
— Teraz! kiedym ci go prawie gwałtem wzięła, zamiast mieć go wczoraj jeszcze!
I pogroziła ojcu na nosku.
— Zobaczysz, papo, co ci zrobię?
— Naprzykład?
— Wszystkie twoje projekta zniszczę, Alfreda nie zechcę — i...
Tu schyliła się do ucha hrabiego — szepcząc.
— Pójdę za mąż, jak pani D...
Ojciec udawał, że się śmieje, ale poczerwieniał cały.
— Rób sobie duszko, co chcesz! ty wiesz jak cię kocham, i że w niczem nie umiem ci się sprzeciwić! Wmawiasz mi napróżno jakieś projekta, których nigdy nie miałem.
— Doskonale! Zapierasz się więc?
— O niczem nie wiem!
— Nie myślałeś o Alfredzie dla mnie?
— Ale nie — z nieukontentowaniem rzekł hrabia.
— Biorę cię za słowo.
— O! jak chcesz! pozwalam.
W czasie tego urywku rozmowy, ojciec był widocznie mocno skłopotany — i pomięszany czemś. Misia tymczasem doczytywała ciekawie list Alfreda.
— Jeśli taki zimny pedant i ceremonjalny grzeczniś, jakim go widzę z listu, — zawołała rzucając — zginiony! Po twoich projektach, papo, nic z tego nie będzie. Porwała list znowu ze stołu z nowem zajęciem.
— A, a! — rzekła — i nic pewnie nie donosi mi o moim protegowanym?
— O kim? — kwaśno spytał hrabia, choć dobrze wiedział, że mówiła o Ostapie sierocie.
— Jak to? o kim! a — o towarzyszu podróży!
— O towarzyszu! — rzekł ojciec, — o żadnym towarzyszu nie wiem — prócz — służących — dodał z przyciskiem.
— Rachujesz więc do nich i pana Eustachego?
— I Ostapka — dodał hrabia.
— Papo! kochany papo! nie rób mi tej przykrości!
— Nie rozumiem cię!
— Tyle masz starych przesądów!
Hrabia wzruszył ramionami pogardliwie.
— Bez żartu! Alfred — mówiła Misia przebiegając list, nic o nim nie pisze.
— Cóż mógł napisać?
— A! jak ciekawa jestem! jak jestem ciekawa! Będzie to przynajmniej jedna istota niepospolita, w naszem towarzystwie, coś oryginalnego, nowego.
— W naszem towarzystwie! pochwycił hrabia z oburzeniem! Misia jakby tego nie uważała, kończyła.
— Coś ekscentrycznego, niezwyczajnego — sierota, chłopek, wychowany inaczej niż oni biedni zwykle bywają, postawiony w tak dziwnem...
— A! na Boga, nie mogąc dłużej wytrzymać — wyrwał się ojciec. — Co dziwnego! co ekscentrycznego? Sierota, chłop; z którego zrobię cyrulika w moich włościach i po wszystkiem.
— Alfred donosił, że jest doktorem.
— To wszystko jedno! — obojętnie dodał hrabia — doktor, cyrulik — dam mu kilkaset złotych i basta! o czem tu mówić tak szeroko.
Misia patrzała na ojca. — Masz racją — przerwała; ale o tem nie wyrokuj póki go nie zobaczysz. Może się nie na cyrulika wcale kwalifikować będzie, a w takim razie...
— Będzie, czem mu być każę — rzekł hrabia.
— Zobaczym — co do mnie, papo! A! jakbym sobie okrutnie życzyła, znaleźć w nim oryginalnego coś, niepospolitego! Wy wszyscy kochany papo, nie wyjmując ani mnie, ani ciebie, ani tych, co nas otaczają, jesteście tacy pospolici, tacy znajomi ludzie — mnie tak nudzi, to nasze towarzystwo jednostajnie sznurowane: zimne, blade i wczorajsze, tylko odgrzewane codzień.
Hrabia uśmiechnął się do milczącej pani des Roches. — Podziękujmy za komplement — rzekł.
— O! to tylko szczera prawda! — śpiesznie dodała Misia.
— Znajdujesz nas tak nudnymi?
— To mi nie przeszkadza kochać was; ale prawda przedewszystkiem — papo — nasze towarzystwo podobne jest gładkim uliczkom ogrodu. Bardzo wygodne, piękne, a jednostajnością nudne.
— Wołałabyś więc?
— Zieloną murawę, twardy kamień, błotnistą ścieżkę; coś nowego.
— Zapalona głowa! — rzekł hrabia.
Misia pochyliła się ku ojcu i wdzięcząc mu się, rzekła:
— Cóż robić! nie mogę być inną, bierz mnie jaką jestem.
— Wielka kwestja.
— Zupełnie rozwiązana — tyleś mnie pieścił, żem się stała tak samowolną, tak swawolną — si vous voulez.
— C’est le mot! — złośliwie rzekł hrabia.
— Pozwalam, ale jaką jestem, taką będę na zawsze. Nieprawda pani?
— Lękam się tego — powolnie odezwała się pani des Roches.
— Dla czegoż się lękasz?
Francuzka zamilkła i zadumała się.
— Prawdziwy sfinks, moja kochana des Roches cała w zagadkach!
— Życzę żeby ci to na zawsze zagadką zostało!
— Ja się spodziewam, że twoja bojaźń nią będzie.
Mówiąc to uśmiechnęła się białemi ząbki Misia i wskazała kamerdynerowi, aby zbierano śniadanie. Hrabia zatopił się w gazecie, którą uważnie na pozór i z wielkiem zdawał się czytać zajęciem, Misia wstała i otworzyła drzwi szklanne na ganek.
— Jeszcze nie gorąco — odezwała się wciągając powietrze. Madame des Roches, voulez vous faire un tour au jardin?
— Volontiers.
Hrabiemu podano fajkę tureckiego tytoniu na długim jaśminowym cybuchu.
Dwie panie wyszły powoli, a uważny postrzegacz fiziognomji byłby dostrzegł, jak szybko zmienił się wyraz twarzy Michaliny. Zaledwie odeszła od ojca i została sam na sam z panią des Roches, spoważniała (nie tracąc swej żywości jednakże), a gdy nieco dalej odeszły, rzekła:
— Więc niepodobna, kochana Zofio, mego dobrego ojca nawrócić! Codzień toż samo, codzień napróżno! powiedz mi, wszelkie przekonanie tak-li się głęboko w człowieku rozkorzenia i krzewi, że go nic potem wyrwać nie potrafi?
— Wybornego użyłaś porównania — odpowiedziała Francuzka. Jest to roślina co się zasiewa, co się wkorzenia, że jej wyplenić niepodobna! Ale nie dziwujmy się, młodość, długie życie, towarzystwo ludzi jedno zdanie z nim mających, uczyniły ojca twego czem jest.
— Nawrócić go więc!
— Niepodobna.
— Smutno to sobie powiedzieć! taki szlachetny, tak dobry człowiek, takie złote serce!
— Mogłoż być inaczej? urodził się, wychował, zestarzał w swojem przekonaniu. A wszystko co widzi, co go otacza, utwierdza w niem.
— Wiesz, moja des Roches, ja się niezmiernie lękam przybycia Alfreda, żądam go i lękam się. Coś mi mówi, że on nie będzie podzielał myśli papy. Ztąd nieporozumienia, nieukontentowania. A w dodatku, ten mój protegowany!
— Jak to protegowany! Wszak go nie znasz?
— Przepraszam cię, doskonale go pamiętam, a moja dobra mama poleciła go mi! Co papa zrobić z nim zechce?
— Mówił ci dzisiaj.
— O! z tego nic nie będzie.
— Wprzód go zobaczysz i osądzisz.
— Jestem pewna, że takim go znajdę jak sobie wyobrażam. Pamiętam go chłopięciem, wyrostkiem: słyszałam że Alfred bardzo go kocha. My we dwoje z nim zasłaniać go będziemy. Bo przewiduję. Ach! kochana moja des Roches. Niechże prędzej przyjeżdżają, bo przynajmniej będzie życie u nas — będzie o czem mówić, myśleć, kłopotać się, choćby kłócić się trochę. Ja mrę z nudów.
— Z nami, Misiu?
— Choć z wami. Nasza wieś — śmiertelnie nudna, moja Zofio; nie umiemy żyć na wsi.
— To może prawda.
— A nasze wiejskie towarzystwa?
— Prawda że nudne.
— I wszystko bo prawda, moja droga, co mówię, tylko się w piersi uderzcie a szczerze przyznajcie. Jest pewna, że papa, że ty, że wszyscy tak się paradnie nudzicie jak ja. Papa szczególnie; de Genoude dawno go niecierpliwi, a przyznać się nie chce! Żyje tylko gazetą swoją, która jest najnieznośniejszym w świecie pokarmem. — Vous n’étes pas legitimiste, Madame des Roches?
Pani des Roches wzruszyła ramionami.
— Wiesz kto jestem — odpowiedziała.
— A! żebyż już prędzej przyjechali! zawołała Misia. Chciałabym ich zobaczyć. Alfreda naprzód, wszakże nie tajno ci, że to mój narzeczony, musiemy się pobrać bośmy ostatni z imienia i majątek przeszedłby w obce ręce. Papa by tego nie przeżył. — Alfred więc naprzód zajmuje mnie, potem ten biedny: — Z góry sobie powtarzam, że protegować go będę.
— Kogo? spytał nagle odzywający się głos hrabiego za córką.
Misia odwróciła się bez pomięszania.
— A! szpiegujesz nas papo, to nieładnie! wiesz kogo mam protegować.
Hrabia trzymał list w ręku i twarzą okazywał niezwyczajne wzruszenie.
— Co to za list? spytała Misia.
— Ze Skały!
— Alfred przyjechał?
— Przyjechał! Bez sensu wprost do siebie, zamiast przybyć naprzód do mnie. Dziś wieczorem tu będzie.
— A! to wybornie, cudownie! nieskończeniem rada, niech-że cię uściskam kochany papo.
— Powoli, Misiu, słówko, i nie ściskaj mnie wcześnie, bo to z czem przyszedłem, nie zasłuży pewnie na uścisk.
— A! cóż takiego?
Hrabia przybrał uroczysty i surowy wyraz twarzy.
— Ma chere, — rzekł — proszę cię o jedną rzecz i wymagam, si Vous voulez.
— Wymagam! papo! co za słowo!
— Nie odstępuję od niego! serjo rzekł hrabia.
Misia spojrzała mu w oczy, wstrzymała uśmiech i zmarszczona, niecierpliwa odpowiedziała:
— Słucham.
— Najprzód matka twoja, potem ty, wzięłyście na siebie protegowanie sieroty, którym ja chcę wedle woli mojej jedynie rozrządzać. Uprzedzam cię więc kochana Misiu, że chcę i będę panem u siebie; że proszę, abyś się w niczem do moich rozporządzeń nie mięszała. Moje postępowanie będzie dla otaczających skazówką, jak go uważać i postępować z nim mają.
— Słyszę, ale nie pojmuję cię, papo.
— Zdaje mi się jednak, że dość łatwo.
— Łatwo pojąć, a wytłómaczyć sobie trudno, dodała córka, dla czego, kochany papo, odebrać mi chcesz przyjemność usłużenia komuś? Będę posłuszną — nie mięszam się do niczego.
To powiedziawszy odwróciła się Misia i szybko poszła ulicą. Hrabia pozostał sam na sam z listem w ręku, zmięszany, bo ile razy córka się z nim w ten sposób rozstawała, męczył się jej złym humorem i przemęczywszy, ustąpić jej wreszcie musiał. Na ten raz chciał użyć całej swej powagi, ale mu się nie udało.
Przewidywał że zostanie zwyciężony, jak zwykle. Z drugiej strony, niepojęty jakiś wstręt, niewytłumaczoną czuł odrazę dla przybywającego sieroty. Wychowanie dane mu początkowo draźniło go niewypowiedzianie; sto razy chciał zepchnąć to dziecię w pierwszy jego stan, sprzeciwiał się wreszcie wyjazdowi Eustachego za granicę z Alfredem. Ale naówczas żyjąca jeszcze żona wymogła, że na to pozwolił. Teraz, gdy miał już powrócić sierota, hrabia doznawał jakiejś niespokojności, zbroił się na ten powrót jak na wojnę. Codziennie powtarzał sobie:
— Z tego nic dobrego nie będzie. Żmiję odgrzewam, pewny jestem! Nie ma przykładu, żeby kiedy z chłopa co dobrego wyszło. Będzie to zazdrośne, nienawistne, podłe. Doniesienia o talentach, o nauce jakiej nabywał Eustachy, gniewały hrabiego.
— Tem gorzej, mówił — tem niebezpieczniejszy będzie. Musi mieć złe serce, a przy dobrej głowie to daleko prowadzi.
Hrabia roił sobie w Eustachym nieprzyjaciela, bo czuł że go nienawidził, i że nienawiść zawsze się prawie nienawiścią płaci i wstrętem.
Wedle starego zaś aksiomatu, nie spodziewał się nic dobrego, po chamie, jak go nazywał. Liczne przykłady, wspierały go w tem przekonaniu.
— Krew, mówił, w sobie, krew dobra — dobra rasa — to rękojmia! Z podłego rodu, nic poczciwego nie wyjdzie.
Przyszło do tego, że hrabia nie widząc od dawna swego wychowańca, obawiał się go wcześnie i postanowił, nie dozwalać ile możności, wychodzić ze stanu wieśniaczego; utrzymywać go w uległości, w rygorze upokarzającym. Tym sposobem nagnę go póki czas. Spuścić go z oka nie można; kto wie, co się tam roi w tej głowie! Co się stało, odrobić niepodobna, ale naprawić potrzeba.
Niczemby nie można usprawiedliwić hrabiego, w tych jego strachach dziwacznych, gdyby nie to, że czasem człowiek, dla nieznanego mu prawie człowieka, przeczuciem jakiemś, czy fatalnością, doznaje wstrętu, bojaźni, upiera się przy nich, rozżarza w sobie uczucie wyrosłe i marę swoją, prawie za rzeczywistość poczytuje. Jest to wcale nierzadki fenomen. Tysiąc się on razy trafia; bo oczy duszy dalej daleko sięgają niż oczy ciała, a ten drugi wzrok pewniejszy jest czasem od pierwszego, od wzroku per excellentium, co patrząc jeszcze częstokroć nie widzi.
Ile razy w czasie pobytu Alfreda za granicą, przychodziły listy od niego; nie tyle niespokoił się synowcem, co wychowańcem, szukał o nim wzmianki; chciał koniecznie dowiedzieć się coś złego, aby mieć dostateczny powód, dla rozkazania powrotu do kraju. Ale napróżno. Gniewał się, że mu uczyć się Alfred z sobą pozwolił, gniewał, że go brał z sobą do Szwajcarji, Francji i Anglji.
— Po co jemu podróży! Alfred głowy nie ma! Zepsuje go i odda mi potem, tak, że nie będę wiedział, co z nim począć — do roli to nie pójdzie, nie zda się na nic. A niebezpiecznie! Bóg wie! to może być szpieg domowy!
Musiemy wyznać, że strach i niepokój hrabiego, nieco usprawiedliwiały liczne przykłady niedouczonych wieśniaków, którzy bijąc się w swym stanowisku jak ptaki w klatce, chcąc a nie mogąc wzlecieć, z rozpaczy dopuścili się przestępstw i skalali niewdzięcznością — ale to byli niedouczeni, którym trocha światła dała żądzę podniesienia się, nie dając środków do dopięcia celu.
Im bardziej zbliżała się chwila powrotu z zagranicy, tem niepokój hrabiego wzrastał, podwoił się on jeszcze z innej przyczyny. Hrabia przez rząd majątkowy, ład wprowadzony w gospodarstwie i nielitościwą srogość dla poddanych, stanął w interesach, lepiej niż mógł się spodziewać. Pozakładane fabryki, poczynione ulepszenia, w kilkanaście lat, podwoiły już i tak znaczną fortunę. Przy powszechnej ruinie majątków, ten wzrost nagły, postawił hrabiego na stopniu wyższym, niżeli od dawna zajmowali podupadli jego imiennicy, w hierarchji arystokratycznej. Córka jedynaczka mogła wyjść za jedno z najstarszych i najpiękniejszych imion krajowych. Dano to wyraźnie do zrozumienia hrabiemu; napomykając, że nawet możnaby pozyskać pozwolenie przypięcia imienia hrabiów do nazwy pretendenta, jeśliby tego żądano.
Z drugiej strony, dane słowo bratu wiązało go. Alfred ubogi prawie miał być mężem Misi.
Niewiedzieć zkąd, po uczynionych propozycjach od innych, hrabiemu zaczęły myśli różne przychodzić do głowy, których wprzódy nie miał.
— Małżeństwa między blizkiemi krewnemi, między tak blizkiemi — są zakazane. Możnaby otrzymać dyspensę, ale zwykle małżeństwa takie są nieszczęśliwe. Są przeciw prawu kościelnemu, zły przykład. A chociaż, co wolno nam, tego sobie niżsi dozwalać nie powinni — wszakże przykład! Winniśmy dawać przykład. Powtóre, myślał od niejakiego czasu, niepodobna mi zmuszać Misię. Chodzi tu o jej szczęście! Przywiązanie nakazać się nie może! może mieć wstręt, może się poświęcić dla mojej myśli! Godziż się dziecię poświęcać! przez próżność? Nareszcie imię — imię zostanie; Alfred się może bogato ożenić.
Słowem hrabia głęboko się zamyślał, nad podobieństwem niedotrzymania poczciwego słowa, danego bratu; a to od czasu, jak mu zaczęto z różnych stron niespodziewanemi podszeptywać projektami.
Książęca mitra, którą nosił ancitipative wraz z paludamentem przy herbie, dosyć smakowała hrabiemu. Nowy lustr rzuciłaby taka koligacja; a gdyby jeszcze imię hrabiów połączyć się miało z tem książęcem i chodzić już nierozdzielnie na przyszłość? — Jak by to było pięknie!
Te i tym podobne rozmysły, znacznie oziębiły hrabiego względem Alfreda. Począł sobie mówić: — Zobaczymy, zobaczymy, zobaczymy! i przygotował się do zerwania zrobionych przyrzeczeń. Wyraźnie sobie nie powiedziawszy sam, że tego żąda; wzdychał hrabia najbardziej nad tem, jak tak blizkich pożenić, jak zapewnić, że się sobie podobają. Słowem gotował wcześnie wymówki.
Tymczasem zbliżał się czas powrotu Alfreda z zagranicy; a w miarę dorastania Misi, odwiedziny, zaprosiny, nowe znajomości, stare zapomniane odnowione związki niezmiernie dumie hrabiego pochlebiały. Ludzie wprzód obojętni, poczęli się koło niego łasić, brać go pod rękę, nazywać kochanym hrabią i coraz częściej bywać. Kilku panów przyznało się do prababek z hrabiowskiego domu; kilku książąt wywiodło z koligacji przez kobiety, oba domy łączące; hrabia wzdymał się zwycięzko. Ale w miarę jak świat począł przywiązywać wagę do niego, on nieskończenie mniej cenił dane bratu dawniej przyrzeczenie.
— Koniec końcem, — mówił w duchu, — dałem słowo warunkowe, jeżeli — jeżeli. — Nic mnie tak koniecznie nie obowiązuje. Misia wie o tem słowie, ale pewien jestem, że dla niej to będzie powodem wstrętu dla Alfreda. Ona, tak samowolna! Nie mogę jej zmuszać, nie chcę, obawiam się. Szczęście dziecka przedewszystkiem! Alfred wie także o tym projekcie, sam mu o nim mówiłem, ale śmiesznyby był, gdyby mi chciał przypominać. To zresztą niepodobna! Tak uspokajając się, hrabia przygotował razem córkę, do nastąpić mającej zmiany projektów. Ale nigdy przed nią nie ważąc się, całkiem wypowiedzieć swej myśli, nie był od niej zrozumiany. Misia napomykane często przez ojca myśli, o tem, że nie ma nic pewnego w związku jej z Alfredem, wszystko od niej zależy, że jej zmuszać nie chce i t. p. wzięła za ostrożność ojcowską, za bojaźń z jego strony, aby narzucony kuzynek, jako narzucony odrzuconym nie był. Nie domyślała się wcale prawdziwego powodu, zobojętnienia stryja dla Alfreda.
Ona, nie przywiązała się jeszcze do nikogo, jak się zdawało. Często bardzo odwiedzający młodzi, nie zrobili na niej żadnego wrażenia, pomimo dobrego wychowania, wytworności talentów, zalecających ich imion, związków, majątków — nie wyróżniała szczególniej żadnego. Wesoła, śmiała i poufała ze wszystkiemi, dla wszystkich była obojętnie grzeczną; a w tych pół wyraźnych, wpół osłonionych oświadczeniach, które wolno jest zrozumieć, wolno niby nie widzieć, zdawała się niedomyślać znaczenia. Kiedy przed nią ojciec wychwalał którego, odpowiadała zwykle:
— Między niemi wszystkiemi nie mogę znaleźć żadnej różnicy. Wszyscy zdają się być jednej myśli, jednego charakteru, tak jak są jednego ubrania, jednej prawie fizjognomji — podobają mi się wszyscy zarówno, nikt z nich szczególnie. Byłoby to niesprawiedliwością, jednego z tych panów przenieść nad drugiego, tak są do siebie podobni. Pokochawszy jednego, musiałabym wszystkich — czekajmy.
Był wieczór; w salonie, którego drzwi otworem stały na ganek, siedział nie umiejąc pokryć niespokojności swojej hrabia, Misia i pani des Roches, jak zawsze smutna i milcząca. Co chwila zrywał się gospodarz domu, przysłuchiwał i znowu siadał przekonawszy że nikt nie przybywa; a im dłużej tak czekał, tem srożej się niecierpliwił.
Misia czytała niby, a przynajmniej trzymała książkę w ręku, pani des Roches robiła jakąś robotę. Nie myślano nawet o rozmowie, bo żywiołu do niej brakło. Niekiedy tylko wykrzyknik wyrywający się hrabiemu, przerywał ciszę długą.
Zmierzchało coraz, a hrabia wstawał i przechadzał się.
Zadzwonił wreszcie, wszedł kamerdyner.
— Herbata! — zawołał.
— Nie będziemy czekać? — odezwała się Misia.
— Albożeśmy nie dość jeszcze czekali? — odparł hrabia nieukontentowany. Pan Alfred widać żartował sobie ze mnie, oznajmując swoje przybycie.
To mówiąc usiadł i spuścił głowę nad feljeton gazety. Turkot dał się słyszeć w dziedzińcu. Hrabia porwał się.
— Jadą! — rzekł mimowolnie; a Misia z podziwieniem dosłyszała to wyrażenie dowodzące, że ojciec i Eustachego rachował, bo nie powiedział jedzie, ale jadą.
Wkrótce jednak, jakby się opamiętał, hrabia dodał powtarzając: przecież jedzie.
— Jadą — zawołała Misia, rzucając książkę, masz papa słuszność, jadą.
— Jedzie — rzekł ojciec z przyciskiem. Spodziewam się sam Alfred.
— Z towarzyszem!
— Zawsze swoje, sługa nie jest towarzyszem! Cóż znowu!
Misia ruszyła ramionami.
Kiedy się to dzieje w salonie, a wrący niepokojem hrabia hamuje się by nie wyjść naprzeciw, druga scena odbywa się w ganku. Z powozu wysiedli Alfred i Eustachy; ale w chwili, kiedy do sieni wchodzić mieli, Eustachy zadrżał, pobladł i wstrzymując towarzysza, rzekł do niego po niemiecku, aby ich ludzie zrozumieć nie mogli:
— Hrabio, znam nadto twojego stryja, a szanuję go nadto jako dobroczyńcę mego, żebym się ośmielił bez jego pozwolenia wnijść z tobą. Zostanę tutaj.
To mówiąc, odwrócił się, otarł pot z czoła bladego kroplami występujący, i siadł na ławie ganku.
— Zwarjowałeś! — zawołał Alfred. Co ci się dzieje?
— Nie mogę wnijść.
— Byłeś ze mną w salonach nie jednego poselstwa w Berlinie, a obawiasz się?
— Bo tam hrabio, każdy coby mi mógł uchybić, był dla mnie obcym — rozumiesz? Tu — mam obowiązki a jestem dumny — dorzucił ciszej. Wystaw sobie obelgę, gdybym ją wymierzoną ku mnie zimno znieść musiał! Nie pójdę — na Boga — idź sam, zostaw mnie i spytaj tylko czy mi wolno.
Wzruszenie głos mu zatamowało.
— Pozostaniemy więc zapewne oba w ganku, bo ja bez ciebie nie pójdę. Co za szaleństwo! co za myśl! Każdyż nie ma prawa wnijść? a ty wchodzisz z podzięką.
— Tak, ale wchodzę z tobą, za tobą — wchodzę jako — jako... Ja nie wiem, ja nie mogę. Nie pójdę.
— Opamiętaj się — szepnął Alfred, wystawiasz mnie i siebie na śmiech sług, co tu stoją, zmiłuj się.
— Idź, rzekł Eustachy, idź naprzód. Wnijdę potem. To mówiąc zerwał się z ławki i uskoczył w dziedziniec.
Alfred postał chwilkę, ale prędko przyszedłszy do siebie, naciągając rękawiczki i poprawując włosów dorzucił:
— Przyłóż chustkę do nosa, powiem żeś zachorował.
— Mów co chcesz.
Gdy się to dzieje a Alfred jeszcze się waha co począć, hrabia niecierpliwie chodzi po salonie; radby wyjrzeć, a nie chce się kompromitować pospiechem, nawet przeciw synowcowi, tupa, zżyma się i siada znów do gazety.
W tem drzwi się otwarły, Alfred wszedł; z otwartemi rękami poskoczył ku niemu stryj, udając więcej jeszcze czułości, niżeli jej było w istocie w sercu.
— Kochany Alfred!
— Stryj kochany!
Rzucił okiem na drzwi — nikogo więcej.
— Co to jest? — pomyślał. — Nikogo? — Gdzież tamten?
Tamten leżał mu kamieniem na sercu, a spytać o niego, przynajmniej w pierwszej chwili, nie wypadało. Przywitanie czułe, serdeczne, zawarło się przypomnieniem wzajemnem Misi i Alfreda. Oboje z jedną myślą zmierzali się wzrokiem.
— To on!
— To ona!
Oboje znaleźli się takiemi, jakiemi widzieć spodziewali.
— Dobrześ nam kuzynku kazał na się czekać, od tak dawna obiecywałeś! I nie przyjechać wprost tutaj ale do Skały! Nie bardzo ci widać spieszno było do nas.
Alfred uśmiechem grzeczności podziękował.
— Darujecie mi, droga, znużenie. Cóżby to było, żebym tu przyjechał chorować? Byłem prawie chory po podróży.
— Właśnie do nas należało jechać — przerwała Misia. Kto cię tam mógł pilnować w tej ciężkiej chorobie? — dodała żartując, ale nie bez myśli dowiedzenia się także, co zrobił Alfred z towarzyszem podróży.
— Misia a parfaitement raison — dorzucił ojciec — trzeba było wprost jechać, mam ci to szczerze za złe.
— Vous étes bien bon — szepnął Alfred, ale co się tycze towarzystwa i dozoru przy chorym, tych mi nie brakło.
— A! więc znalazłeś kogoś w Skale? — zapytała Misia, wiedząc dobrze, że tam nikogo nie było i że Alfred chce mówić o towarzyszu.
— Nikogo, ale ze mną przyjechał.
— A! dobrze żeś mi przypomniał — przerwał hrabia (Misia zczerwieniła się i odwróciła) — cóż się stało z tym chłopcem, z tym, z tym, jakże mu imię? nie przypominam sobie, poddanym moim, który się podobno sposobił na felczera?
— Na felczera? — zadziwiony spytał Alfred — nie, na doktora.
— To prawie wszystko jedno, ale cóżeś z nim zrobił?
— Jest tutaj.
Wszyscy się mimowolnie obejrzeli ciekawie.
— Czemuż nie wszedł z tobą? — spytała Misia.
Alfred miał odpowiedzieć, ale hrabia mu przerwał:
— Czemu nie wszedł? Cóżby tu robił? jest to dowód wielkiego sensu z jego strony, to mi się podoba. Poszedł na folwark — c’est ça.
— Za pozwoleniem, kochany stryju, z kolei zapłomieniony odezwał się synowiec — my się chyba zupełnie nie rozumiemy. Przywiózłem z sobą, — rzekł dobitnie — mojego przyjaciela, doktora Eustachego; nie wszedł ze mną, bo gwałtowne może wzruszenie, czy inny jaki powód, nie dozwoliło mu.
— Chory? — spytała troskliwie Misia idąc ku drzwiom.
Tu scena się rozdwoiła, hrabia czuł potrzebę odpowiedzieć razem Alfredowi i zgromić wychodzącą córkę; wściekał się prawie — pochwyciwszy więc Misię za rękę — zawołał żywo:
— Śni ci się, Alfredzie, przyjaciela!
— Tak jest, przyjaciela, kochany stryju.
— Człowieka.
— Bardzo uczciwego i przyzwoitego człowieka, który był ze mną w najpierwszych salonach.
— Un manant!
— Stryju kochany, — odrzucił Alfred — dziś na urodzenie nikt nie uważa.
Niepodobna było, straszniejszej rzeczy, surowiej i otwarciej powiedzieć. Otwarte usta hrabiego, zamknęły się gwałtownie, zacięły, zsiniał, zbladł potem i rzuciwszy okiem na Alfreda.
— Każdy jest panem swojego przekonania i czynności. Waćpan panie hrabio możesz przyjaźnić się z kim chcesz, żyć z kim się podoba, wierzyć w co ci wierzyć każą mędrkowie, ja trzymam się starych obyczajów i wiary. Un manant est un manant, un villain, — s’il n’est pas pis. Ostatnich słów domówił z gniewem, odwrócił się i odszedł.
Alfred zmilkł.
— Ten człowiek, — szepnął do Misi, — ma tyle delikatności, że sam wejść nie śmiał, chociażem go o to prosił, ale przezemnie pyta stryja, czy mu się prezentować i dziękować sobie pozwoli.
— Słyszysz papo! — zawołała Misia powtarzając słowa Alfreda z oburzeniem prawie. — Prawdziwie — ja nie poznaję papy — z twojem sercem.
— Proś więc go sama kiedy chcesz — rzekł hrabia — niech wnijdzie, ukłoni się i idzie sobie do licha.
— Jeśli tak, niech lepiej nie wchodzi, zawołał Alfred — nie przywykł do podobnego obejścia.
— Przywyknie! — przerwał hrabia, — chcesz-że mi go narzucić za towarzysza?
— Skarzyć by się na to nie można — jest to człowiek tak dalece wyższy, tak ukształcony.
— Dajże mi pokój z pochwałami.
Misia i Alfred radzili się wejrzeniem co począć.
— Idę go prosić — odezwała się Michalina.
— Jak chcesz, — z gniewem mruknął ojciec, i postąpił ku gankowi, jakby uciekał.
Drzwi się otwarły, chwilka upłynęła, Misia wiodąc za sobą bladego jak ściana Eustachego weszła do salonu. W sieni już poczęła wesołą i ośmielającą go rozmowę. Na widok hrabiego, który brwi namarszczył i nasrożył się umyślnie, przybyły nie wiedział co począć. Alfred mu dopomógł i sam za niego w kilku słowach podziękował hrabiemu, który stał także niemy, chciwie pożerając oczyma człowieka, którego przybycie stawało mu się ciężarem. Wszystkich oczy były zwrócone na Bondarczuka, wszyscy się dziwili szlachetnej postawie, pięknej twarzy i temu wyrazowi siły i męztwa, które go odznaczały; niezmierna tylko bladość pokrywała rysy jego w tej chwili.
Hrabia wyszedł na ganek; z ganku mógł słyszeć rozmowę, a świadkiem jej być nie chciał. Uwolnieni od ciężącej przytomności jego, Misia i Alfred poczęli żywo pytania i odpowiedzi rzucać i chwytać, usiłując wmięszać do nich Bondarczuka, aby mu dodać tak pozbytej na progu odwagi; ale na próżno w początku, uczucie swojego położenia, swego poddaństwa jeszcze nie startego, jakaś boleść w sercu, odejmowały mowę Eustachemu. Słuch hrabiego próżno się wytężał, aby pochwycić słowo z ust jego. Nareszcie Alfred zadał mu umyślnie, tak wprost go dotykające pytanie, że uniknąć odpowiedzi nie było sposobu. Rozmowa toczyła się po francuzku, Eustachy tymże językiem, czysto i pięknie mówić zaczął.
Za drzwiami ganku wielkie było zdumienie hrabiego i gdyby po chińsku, po grecku, językiem najdziwniejszym przemówił, nie byłby go tak zadziwił.
Chłop mówiący po francuzku! Było to coś niesłychanego — anormalnego!
— Mówi po francuzku! — zawołał w sobie hrabia — mówi i dobrze! To nadto! A rozumiem — i uśmiechnął się w sobie gorżko, smutno, gniewnie.
Łagodny, miły dźwięk głosu sieroty, uderzył uszy Misi, bojaźnią drżący, stał się słodszym niż zwykle, spojrzała na niego z litością i pomyślała — biedny człowiek! biedny człowiek!
Alfred myśl jej podzielał.
Podawano herbatę; hrabia z ganku nie powracał, rozdąsany jak dziecko, nie wiedział już jak sobie poradzić. Wnijść, było to uznać się zwyciężonym — nie wchodzić — dziwactwo — Dilemma nieuniknione. Stanął w progu, ale nie wiedząc sam jeszcze, co począć. Zajmowało go rozwiązanie pytania — jak ma postąpić z Eustachym? widok przybyłego, a nadewszystko ta uroku pełna francuzczyzna, zmieniły wielce dawne myśli hrabiego; wyrazy Alfreda o przyjacielu, wpłynęły także nie mało. Co począć? co począć?
— Qu’ il aille se faire pendre ailleurs — rzekł gniewnie — nie chcę go.
To znów mówił:
— Mógłby mi być użytecznym. Zobaczemy. Ale tymczasem. Jeśli on przy mnie usiąść zechce? To jednak być nie może — to być może. Mówi po francuzku — a więc wszystko być może! niechby sobie szedł do djabła! Ah! quelle perplexité.
Tymczasem rozmowa się toczyła, coraz swobodniejsza, opowiadano o balach, które ambasador austrjacki dawał w Berlinie, Eustachy opisywał w pomoc Alfredowi salony. Hrabia zagryzał usta.
— Był więc tam? ci ludzie nie szanują się? z tego wszystko złe? nic już nie ma na ziemi świętego! zaczyna się od zwalenia nas a kończy! — Piekielna rzecz — on — tutaj: W tem położenie hrabiego i wszystkich osób znajdujących się w salonie, skomplikowało się jeszcze nieprzewidzianym, niespodziewanym wypadkiem.
Turkot nowy dał się słyszeć przed gankiem, hrabia zbladł jak trup i schwycił się za głowę, postradał przytomność. Stanęło mu na pamięci, o czem był zapomniał zupełnie, że tegoż dnia obiecał go odwiedzić, hrabia B. zwany pospolicie brygadjerem, gdyż ten stopień zajmował niegdyś w wojsku, z którego potem wyszedł nie dość zaszczytnie dla siebie.
Co począć z Ostapkiem będącym w salonie? Spodziewany gość należał do niewielu już dziś, najosobliwiej dumnych, niepojęcie w klejnocie szlacheckim zakochanych ludzi. Dziad jego kradł książąt... na plenipotencji, ojciec kradł jeszcze na jeneralnem komisarstwie, syn ożenił się z wielkiem imieniem, a w miarę tego jak z niska wyszedł, nadął się najoryginalniej. Był to podpanek, z dumą i próżnością swej klasie właściwą, wyniesioną do najwyższej potęgi. Nie wiem dla czego nikt się z niego nie śmiał, a wszyscy lękali; prawda, że tej dumie posługiwała złośliwość i język żmiji.
Na samą myśl, że przybyły hrabia brygadjer, może zastać w salonie Ostapka, porwał się za włosy gospodarz, zbiegł z progu i miał wymówić przygotowane już — idź precz; gdy drzwi przeciwne roztwarte szeroko, ukazały w głębi na tle ciemnem rumianą o nizkiem czole, o błyszczących oczkach, twarz brygadjera, uśmiechającą się wesoło. Za nim szedł z długiemi włosy i hiszpańską bródką syn niedawno przybyły z Paryża.
Nie czas już było! Hrabia nasz zakrztusił się i klnąc w duszy nieprzytomność swoją, pospieszył na przyjęcie gości. Mijając wszakże Alfreda szepnął mu:
— Prezentuj go, jako przyjaciela, jako Francuza cudzoziemca, djabła — ale nie. — Nie mógł już dokończyć, brygadjer był tuż, rzutem oka policzył osoby znajdujące się w salonie, i zgadując niektóre, domyślając się może reszty, szedł witać.
Eustachy cały zarumieniony, chwycił się za kapelusz i chciał uciekać.
— Zostań, — rzekł mu Alfred — jesteś Francuz mój przyjaciel, cudzoziemiec.
— Za nic nie skłamię.
— Hrabia rozkazuje — rozgniewasz go śmiertelnie, wyjście twoje z salonu zwróci oczy i podejrzenie.
— Alfredzie, na wszystko cię proszę — puść mnie.
— Mówię ci zostań.
Walcząc sam z sobą Eustachy, pozostać musiał, spuścił głowę, usunął się aby być jak najmniej widzianym i patrzał w ogród.
Pe niezmiernie czułem powitaniu Alfreda, brygadjer ciekawy, jak wszyscy podpankowie, szepnął mu w ucho:
— Ten młody człowiek.
— Doktor, Francuz, mój przyjaciel.
— A!
Tymczasem brygadjera syn, Oskar prawił prześliczne komplementa Misi, która roztargniona udawała, że ich słucha.
— Kto jest ten pan? — spytał po chwili.
— To Alfred, mój brat, tamten drugi.
Już miała prawda wyjść na jaw, gdy dosłyszawszy zapytania sam Alfred, dorzucił szybko — cudzoziemiec, doktor, z którym przyjechałem.
Misia nic nie wiedząc o woli ojca, spojrzała na niego wielkiemi oczyma.
— Un homme tres distingué — dodał nie mięszając się Alfred — Voulez vous faire sa connaissance?
— Comment donc?
Oba postąpili ku cofnionemu pod ganek Eustachemu, który widząc ich idących ku sobie, zmięszał się niewypowiedzianie. Jemu bowiem jednemu tylko przyszło w tej chwili na myśl, że kłamstwo wydać się musi. Pomimo zmian, jakie strój i włosy robią na twarzy i całym człowieku, pomimo kilku lat przedzielających dzień ten, od pobytu Eustachego z Alfredem w Paryżu, hrabia Oskar poznać go musiał w końcu, bo się widzieli i niejednokrotnie nad Sekwaną. Alfredowi na myśl to w początku nie przyszło, i w chwili dopiero prezentacji, jak piorunem przeleciało przypomnienie. Wcale jednak nie zmięszany zapoznał z sobą Eustachego i Oskara. Ostatni popatrzał chwilę, zdawał się chcieć coś powiedzieć, potem jako człowiek niezmiernie dbający o sławę dobrze wychowanego, przyjął przedstawionego za Francuza i nie dał poznać po sobie, że się fałszu domyśla. Zagryzł tylko usta nieznacznie. Eustachy był na żarzących węglach — on, co się brzydził kłamstwem, złapany na fałszu! on, co czcił prawdę, jako zasadę wszelkiego dobra, jako rękojmię cnoty — uznany i przekonany o kłamstwo! słowa nie mógł wymówić! hrabia gospodarz, ani mogąc się domyśleć, że się wyda zmyślenie, odgrywając rolę swą wybornie, pokrył gniew twarzą i jak najgrzeczniej, zaprosił do koła gości mniemanego cudzoziemca.
Eustachy znowu wspólnikiem fałszu być zmuszony, wmięszany ciągłemi pytaniami w rozmowę; (bo go, jak u nas zwykle cudzoziemca zarzucono tysiącem) — męczył się niewypowiedzianie. Napróżno Misia starała się go ośmielać wejrzeniem, uśmiechem, łagodnemi słowy. On i hrabia siedzieli jak dwaj męczennicy, grając swobodę i wesele. Oskar to się przysuwał do Michaliny, to uważnie i niepostrzeżenie śledził ruchy wszystkie doktora.
Nareszcie coraz bardziej dręczony domysłami i wątpliwością, nieznacznie począł rozmowę z Eustachym, wziął go z lekka pod rękę i wywiódł w ganek.
— Przepraszam pana — rzekł — może to być omyłką z mojej strony, ale...
— Żadna omyłka panie — gorżko i żywo odparł doktor — jestem tym, którego widziałeś w Paryżu. Ale poddany i włościanin hrabiego, nie powinienem był znajdować się w tym salonie — wstydzono się mnie i kazano przyjąć, to kłamliwe, którem się brzydzę nazwanie. Nie mnie sądź pan o to — i daruj hrabiemu. Spodziewam się, że tajemnica.
Hrabia Oskar parsknął tak potężnym śmiechem, że wszystkich oczy z salonu ku nim się zwróciły, ale razem ścisnął za rękę Eustachego — bądź spokojny!
— Kiedyście powrócili do kraju?
— Dziś, w tej chwili.
— I przyjął cię?
— Jak pan widzisz!
Oskar znowu śmiać się zaczął.
— Co za szkoda, że się za Ludwika XIV. nie urodził? — zawołał po cichu. — Trzeba przyznać wszakże, że ma nie złe koncepta, choć mu się wcale na ten raz nie udało. Przez cały czas rozmowy w ganku, oko Alfreda, hrabiego i brygadjera nie zeszło z nich, ale ruchy swobodne obu, powierzchowność nic nie objawiająca nadzwyczajnego, nie dawała się domyśleć treści rozmowy. Wchodząc poczęli mówić o Paryżu i wszyscy się uspokoili.
Najpocieszniejsza było widzieć gospodarza, który walczył ze wstrętem jaki miał dla chłopa, a musiał związany własnem kłamstwem sadzić się dla niego na grzeczności, jako dla gościa i cudzoziemca.
Alfred nie mógł się powstrzymać od śmiechu, który jak umiał tłumaczył i pokrywał. Zbliżająca się wieczerzy godzina, byłaby jeszcze skomplikowała trudności, gdyby umęczony Eustachy nie usunął się z salonu pod pozorem bolu głowy.
Nowy niepokój gospodarza.
Dla upokorzenia przybylca, i aby jak powiadał nie wyprowadzać go z właściwej sfery, hrabia w pierwszej chwili, kazał mu mieszkanie wyznaczyć w najnędzniejszej izdebce folwarcznej. Teraz lękając się, aby wszystko tym sposobem nie wydało się; z przyciskiem więc rzekł, żegnając wychodzącego najgrzeczniej:
— Mieszkanie pańskie z Alfredem. — Kamerdyner przytomny, który wprzód odebrał rozkaz względem mieszkania, stanął słupem.
— JW. graf — począł mówić.
— Doktor stoi z Alfredem, — dodał dobitnie hrabia, znacząco spoglądając na kamerdynera.
— Przysłyszało mi się zapewne, że JW. graf.
— Doktor stoi z Alfredem — powtórzył jeszcze dobitniej z gniewem gospodarz.
W potach i płomieniach wyszedł nareszcie z salonu Eustachy, i nieprzytomny dał się wieść kamerdynerowi.
Ale tu się nie kończyły jeszcze męczące dnia tego przygody. Historja Ostapka całej wsi była wiadoma, wyglądano go od dawna, przybycie to wzruszyło wszystkich i zaciekawiło wieś i dwór. Rozmawiano, opowiadano, szydzono, domyślano się.
Ale gdy przybył, nikt go zrazu nie poznał, przez ludzi Alfreda dowiedzieli się. Wyznaczona kwatera w początku potwierdziła wiadomość. Każdy z dworskich inaczej opowiadając historją Ostapka, chciał go zobaczyć, czatował na niego, ciekawy był charakteru tego chłopka wyszłego na pana. Kamerdyner, stary Skalski, szlachcic herbu Leliwa, wiedząc o pochodzeniu Ostapka miał sobie za ujmę przeprowadzać go do kwatery; wskazał więc zaraz w przedpokoju ogromnego draba kozaka Dubinę, polecając mu aby tego pana zawiódł na stancją hr. Alfreda.
Z spuszczoną głową stanął, potem ruszył się Ostap, gdy Dubina szydersko zawołał bez ceremonji:
— Chodym.
Sto oczu z różnych stron, z pootwieranych drzwi, okien, z za węgłów, wymierzono na pochód przez dziedziniec przybyłego Ostapa. Koło folwarku, gdzie mu naprzód wyznaczono kwaterę, stał tłum parobków, gospodyni, praczki, kuchty, woźnice, oczekując na niego. Pod oficyną także liczna cisnęła się służba.
— Oto on, to on! — szeptali, zbliżając się wszyscy. — Patrzaj! to on!
— E! to nie może być! to nie on!
— Dalibóg, że on!
— Nie on.
Posłyszał to Ostap, podniósł głowę i oczy łzawe, westchnął i tę ciżbę ciekawą powitał. Serce mu mówiło, że to są biedni bracia i zabiło na widok nędzy, zezwierzęcenia ich. Łzy grające pod powieką, potoczyły się wolno po twarzy, nikt ich nie widział. W tej chwili Dubyna otworzył drzwi oficyn i pokazując mieszkanie Alfreda — rzekł:
— Ot tut!
My powrócim do salonu.
Wiecie zapewne czem jest zwykła nasza rozmowa na wsi. Dzieli się ona powszechnie na trzy kategorje — gospodarską, literacką i potoczną. Gospodarska nigdy się nie zjawia w salonach pańskich, lub za pańskie uchodzących, krom przy komisarzu z rana, przy gościach nie uchodzi. Literacka trwa krótko i jakkolwiek poczęta, kończy się na francuzkim najnowszym romansie. Potoczna składa się z plotek, opowiadań, domysłów, nowinek. Jest to coś w sposobie bigosiku, który po szlacheckich domkach dają na wieczerzę, zebrawszy różne mięsiwa obiadowe ku temu celowi, z octem, rodzenkami, jabłkami i t. p.
Tego to rodzaju klejona i zbierana rozmowa, swobodniejszem płynąca korytem od czasu wyjścia Eustachego, trwała w salonie. Brygadjer, jakby ciągle miał na sercu wylegitymowanie się ze swych stosunków z panami, nieustannie przywodził imiona wielkie, hrabiów, książąt, baronów, z którymi żył, do których pisał, których był krewnym.
Poszło to już u niego we zwyczaj.
Młody Oskar mówił ciągle o Paryżu; o niczem innem, tak łatwo, pięknie i z takiem nie opowiadał natchnieniem. Misia słuchała go figlarnie, szydersko. Alfred zgryziony, pomięszany, rzadko się wmięszał w rozmowę. Hrabia gospodarz nadzwyczaj mowny, udając niepojętą dla nikogo wesołość, mówił najwięcej, mówił z wszystkiemi, do wszystkich, o wszystkiem, z gorączkowem zajęciem, z zapałem prawie chorobliwym.
Około dziesiątej wszyscy się rozeszli znużeni; Alfred pospieszył do swojego mieszkania, aby prędzej przyjść w pomoc przyjacielowi.
— Gdzie pan Eustachy? — spytał na progu, nie widząc go.
— Był tu, kazał przenieść swoje rzeczy.
— To dobrze — gdzież jest?
— Nie wiem, wyszedł.
Dawno?
Więcej godziny.
Pokoje przeznaczone dla Alfreda wychodziły jedną stroną na ogród, przez którego topole i olchy stare przeglądał biały mur gotyckiej kaplicy. Noc była cudna, spokojna, cicha, niebo lazurowe, kilka jaśniejszych gwiazd na nim i księżyc w pełni. Gdy Eustachy zbywając się dłuższej męki uciekł do przeznaczonego mu mieszkania, przeszedłszy jak przez rózgi pod wzrokiem ciekawych dworskich, upadł na najbliższą kanapę i bezmyślny spoczywał czas jakiś, nie umiejąc własnych myśli rozplątać. Snuły mu się po głowie tłumne, bezładne, z różnych chwil życia powyrywane i w jedną nieforemną zwinięte całość. Dzieciństwo, młodość przesuwały się cieniami czarnemi, jasnemi, pobrawszy się za ręce, niepodobne sobie, a zbratane z sobą.
Widział się biednem dziecięciem nagiem w pośród chat popalonych, przytułku szukającym, potem wychowańcem hrabiny, uczniem w szkołach prześladowanym, przyjacielem Alfreda, nareszcie czem został dziś na chwilę, gościem swojego pana. — Co będzie dalej, pytał w duszy, pytał i nie umiał nawet domysłem odpowiedzieć. Powoli jaśniej, widoczniej rysować się wszystko zaczęło, ochłódł, powstał i przycisnął się do drzwi wiodących do ogrodu. Naówczas spojrzenie ku wsi rzucone chwyciło za serce — nie znany ojciec, matka, rodzina wieśniacza, chata, smętarz wiejski poczęły go wywoływać ku sobie. Nie mogąc się oprzeć uczuciu, pochwycił kapelusz i wyszedł.
Długo błądził po cienistym ogrodzie, póki się opamiętał dokładnie gdzie był i którędy mógł wyjść na wieś. Furtka z zewnątrz zamykana wywiodła go w trakt, który przez wieś przechodził; zwrócił się ku niej.
Księżyc w pełni unosząc się coraz bardziej ku górze, oświecał ulicę wiejską, szeroko rozbudowaną i daleko się ciągnącą.
Po obu jej bokach czerniały jeszcze w cieniu stojące chatki nizkie, ciemne, w których okienkach gdzieniegdzie połyskiwało czerwonawe światełko łuczywa. Po nad dachami domostw wierzba rozczochrana, brzost wysmukły, brzoza w białej sukience, osina z drżącemi liśćmi wznosiły się jak cienie strażnicze. Tu i ówdzie w ulicy, w dziedzińczyku żuraw studni szyję długą wyciągał; komin zakopcony wyciągał się wyżej. Dalej jeszcze cerkiew o trzech kopułach, o krużgankach mrocznych odbijała się na wyjaśnionem niebie, ciemno dołem, jasno górą, blachą połyskującą obita. — Z za płotów misternie skleconych z słomy, patyków, ziemi, krzewów, zwieszała się wiśnia, jabłoń, stara grusza osmolona. Cicho było na wsi — cicho, gdzieniegdzie śpiew smutny, głos stłumiony się odzywał, a z dalekiej karczmy tylko wrzawa, skrzypce i cymbały brzęczały. Ten krzyk pijanego wesela jeszcze dobitniejszym czynił smutek wsi jakby pustej, jakby wymarłej. Wszyscy już byli po chatach, niektórzy spali.
Ostap szedł z uczuciem nieopisanej tęsknoty przez wieś, szukając rodzinnej chaty.
Pamięć jego żywo mu przedstawiała miejsce na którem stała, zgliszcze spalonego domowstwa, rozwalony piec, sterczące nie dogorzałe węgły. — Szedł z bijącem sercem ku niemu, ale inaczej je znalazł.
Podwórko zagrodzone, chata nowa — stara tylko grusza jeszcze się trzymała, jakby na świadectwo że było zgliszcze. Poznał Ostap rodzinną siedzibę — oparł się na częstokole i zadumał.
Fałszywe było zapewnienie rządcy, który hrabiemu ręczył, że Ostap nie ma krewnych nawet we wsi. Rodzice jego zmarli byli wprawdzie z gorączki, ale krewni, babka stara żyła; po uspokojeniu w r. 1813 wrócili wszyscy. Ostap póki był w kraju często ich widywał; ale teraz dawno już wieści nawet nie miał o nich, nie wiedział czy żyli. Brat ojca zajął chatę po zmarłym i mieszkał w niej z babką. Kiedy Ostap wyjeżdżał z Alfredem za granicę, lepianka tylko pół w ziemi, pół nad nią, tuliła biednych nowo-osadzonych. Teraz znalazł już chatę i ciekawie wpatrzył się w nią, by odkryć z powierzchowności, jaki był stan krewnych.
Ostap jak wszyscy wydziedziczeni z przywiązania, z familijnych związków serdecznych, pożądał ich i pragnął; co było w nim miłości wylał na krewnych. Z niespokojną więc ciekawością puścił wejrzenie w podwórko. Zawarte płotkiem i bramą niezgrabną, ciasne, błotniste, z jednej strony ogródkiem, z drugiej chlewkami zamknięte, zarzucone było w tej chwili wozem niedawno wyprzężonym, pługiem i kilką kawałami osiczyny.
Ten sprzęt i zapas zajmowały całe prawie; ciasna ścieżka paździerzem konopi wysłana, wiodła do nizkich drzwi chaty. W jej okienku błyskało jeszcze chwilami zadymione światełko.
Ostap wszedł wzruszony, pies zerwał się z przyźby i powitał go natarczywem szczekaniem. Skrzypły drzwiczki, głowa się wychyliła i popatrzywszy znikła; po chwilce druga głowa ciekawie się wysunęła, pies ujadał jeszcze, ale coraz ciszej, jakby go czujność mieszkańców, uwalniała już od obowiązku.
— Dobry wieczór! — rzekł Ostap.
— A kto tam? — spytał głos z chaty.
— Ostap Bondarczuk.
To mówiąc przystąpił do drzwi.
— Ostap! Ostap! — powtórzyło kilka głosów po cichu. — Ostap pryichau.
Z sionek ciasnych wysokim od izby przedzielonych progiem weszli do niej, naprzód dwaj chłopaki, co w sionkach stali, Ostap za niemi. W izbie było prawie ciemno, łuczywo blado paliło się na kominie przed piecem i dogasało, dym osłaniał głąb chaty. Z początku nie można było dojrzeć twarzy blizko nawet siedzących.
Świetlica niczem się nie różniła od zwyczajnych, nie zasługując wcale na nazwisko swoje, bo dwoje ciasnych okienek, mało do niej bardzo wpuszczały światła. Piec niezgrabny, zaraz od drzwi się poczynający, z przypieckiem na łoże i ławę służącym, zalegał część jej znaczną. — Pod ścianami z niegładkich opołków, chwiejące ławy stały, w rogu dzieża pod ikonami i stół od siekiery obrobiony, z cienkich drzewa kawałków. Warsztat tkacki kradł jeszcze jedną ścianę, a za nim biedne, nizkie łóżeczko, z posłaniem ubogiem się skryło. Od belki wisiała na sznurze kołyska. U drzwi ceber i wiadra, beczka, rozmaity sprzęt kuchenny z garnków po większej części złożony, kąt cały zajmował. — Ciasnota była nieznośna, powietrze duszące, parne, przesiąkłe wyziewami jadła, dymu, tytuniu, odzienia. Niewielki alkierzyk ciemny i ta izba, służyły za pomieszkanie całej rodzinie składającej się teraz z dwóch braci, siostry, żony starszego, dziecka małego i starej babki. Za posłanie służył im piec, przypiecek, wilgotna w tok ubita z gliny podłoga, jedno łóżko, jeden kąt w alkierzu wolny; w lecie wyżki i stodoły. Izba świetlicą zwana była wszystkiem — maleńkie sionki mieściły trochę drobiu, karmionego wieprzaka i graty gospodarskie. Ledwie się było gdzie przecisnąć. Nie pytaj o zdrowie, tam gdzie nie ma powietrza nawet, a woda na głowę przez dach, do nóg wilgotnym podstępuje tokiem, gdzie w zimie dym ogrzewa powietrze; od pieca bucha, od ściany wieje, a na wiosnę kałuże stoją w sieni i izbie, tak że często wodę z niej wylewać potrzeba, możeż tam być zdrowie?
— Ostap! — powtórzyło kilka głosów.
— Jak się macie — a babka?
— Żyje.
— A stryj?
— Na mogiłkach.
— A wy?
— Jak widzicie! żyjem, biedujem.
— U was babka?
— U nas, ale spi starucha — odpowiedział starszy brat.
Wszyscy otaczali Ostapa ciekawie, dwaj bracia stryjeczni, siostra, bratowa z dzieckiem na ręku obstąpili go, patrzali, dziwili się.
Bracia byli młode chłopaki, raźne, silne, wyrosłe: starszy żonaty, wejrzenie i twarz miał wyrazu chmurnego, młodszy kilkunastoletni, chytrą i szyderską fizjonomję. Nie patrzał nigdy w oczy, ale zawsze ukradkiem i uśmiechał się sam do siebie tajemnie; czoło zasłaniał włosami, jakby się bał, by na nim myśli jego nie wyczytano. Drugi przeciwnie, nosił czoło górą, ale czoło poorane wczesną zmarszczką, smutne, z oczyma ponuremi, łzawemi.
Siostra ich, dziewczyna lat dwudziestu, czerstwa, rumiana, z niebieskiemi oczyma, uśmiechającą się twarzyczką, szerokiemi różowemi usty, wydatną piersią i silnemi rękami; cała tchnęła życiem, co to na jutro nie patrzy. Wesoła piosenka, taniec niedzielny, zalotne szepty wieczorne, maiły jej pracowite życie.
Bratowa, smukła brunetka, cienka w pasie, szykowna, oczy miała czarne błyszczące, usta wązkie, nosek prosty i kształtny, była ładna; ale praca ciężka wszelki wyraz prócz znużenia odjęła rysom dość pięknym. Któż wie, jak ci ludzie pracują? Któż się ośmieli zdziwić ich smutkowi? Dziecię na ręku kobiety, małe, blade, schorowane, drzemało w kołysce, a blask łuczywa podżegnionego padał na twarzyczkę jego okrągłą ale żółtą.
Taka była rodzina Ostapa, którą on powitał całując twarze, ściskając ręce ze wzruszeniem niewymownem; a w sercu mu głos mówił bolesny: „Co za ciężki los, co za dola! czemuż nie jesteśmy razem! cierpiąc razem lżejby było.“
Ci ludzie tak dziecinnie ciekawi, tak rzadko mający czem pragnienie nowości zaspokoić, otaczali go, każdy ruch, skinienie, słowa badając, wpatrując się w suknie, w postawę, twarz.
— I ktoby to powiedział, że to nasz brat! — zawołał starszy ściskając go serdecznie — Pan Bóg wam dopomódz powinien, że o swoich nie zapominacie. Siadajcie.
Biorąc go za rękę, gospodarz chaty Fedko posadził na ławie przy sobie; drugi brat za drugą rękę porwawszy, przyparł się z innej strony, bratowa i Zoja siostra stanęła naprzeciw nich.
— Powiedzcie mi — rzekł Ostap — jak wam tu było, jak jest; długi, długi czas nie widzieliśmy się — stryj umarł.
— Umarł! — ponuro rzekł Fedko — rok temu, nie swoją śmiercią!
— Jak to?
— Ziemia go zasypała, gdy piasek kopał: nimeśmy się dogrzebali — nie żył. Nie pochowali go nawet na świętej ziemi! — i potrząsł głową smętnie. — Taki koniec nas wszystkich. Pokój mu na wieki, dość się napracował za życia.
— Lepiej wam teraz, graf sam mieszka.
— Lepiej? — podchwycił Fedko. — O! dobrze wam, że tego dobra nie znacie. Nie mówmy o tem, wyście Ostapie wychowaniec, ulubieniec.
— Ja! — i gorżko uśmiechnął się Ostap.
— A my — kończył pierwszy — nicby o nim dobrego powiedzieć nie mogli: kat na ludzi, nie pan.
— Co prawda, to prawda — przerwała Zoja żywo — nigdy u nas tego nie bywało, co teraz. Sam o niczem nie wie, nic nie rozumie, ekonom męczy i znęca się. Ja w fabryce.
— W jakiej?
— A! sukiennicę założyli.
— Janka jeszcze chcieli na flis wyprawić.
— Któżby pańszczyznę robił? — spytał Ostap.
— A któż, ja i żonka — rzekł Fedko ruszając ramiony.
— A koło domu?
— O! o to się nie pytają.
— Szczęściem — śmiejąc się dorzucił Janko — ja tak tęgo na nogę zakulał, że na flis nie poszedł. Dopiero gdy flisacy ruszyli, ozdrowiałem. A cóż było robić, kiedy nie można siłą, to chytrością.
Bratowa układłszy dziecię w kołyskę, przyszła do Ostapa i spytała w pół jego, w pół męża:
— Czemby my gościa przyjęli? Wódki pewnie nie pijecie?
— Dziękuję — rzekł Ostap. — Dawno czarnego chleba, naszego chleba, nie jadłem, dajcie mi go kawałek; przyjmiecie mnie najlepiej.
— Suchym chlebem to tylko dziadów przyjmują! — zawołał Janko — wstyd nam chcesz robić, jakby to już u nas nic nie było więcej! Toć jest i słonina i...
— Chleba i wody! — powtórzył przybyły — nic nie chcę więcej; chleba czarnego, którym żyłem w dzieciństwie i wody z naszej krynicy.
— Ja świeżej przyniosę — wyrwała się Zoja wesoło, i chwyciwszy wiadro w silną rękę, wybiegła szybko, zaśpiewawszy wesoło.
— Albo to tobie tęskno było za czarnym chlebem, na białym żyjąc? — spytał Fedko.
— Nie wierzysz? Nie raz za nim i za rodziną tęskniłem — smutnie rzekł Ostap. — Swoja ziemia ciągnie ku sobie, choć gdzie i lepiej! Strach bierze umrzeć na obcej.
— O! to prawda! — powtórzyła bratowa — nie to swoja ziemia, a nawet swój kąt. Nie daleko nasza wieś, a mnie i za nią tęskno. Jak wyjdziemy na pańszczyznę, oczy obracam ku drzewom, co to je widać w dali, aż mi słodko tam patrzeć.
Kiedy tak rozmawiają, a Janko podsyca hojnie łuczywo, aby chatę oświecić — z za warsztatu tkackiego podniosła się i zabielała postać dziwna, jakby z ciemnego nagle wyrosła kąta. Była to stara babka Kulina; rozniecony ogień padał na nią z boku i oświecał fantastyczny potwór, który gdzieindziej byłby każdego przeraził.
Wysoka, wychudła, w pół zgięta, z suchą, żółtą piersią, której kości policzyć było można; napięta płachtą brudną, powstała, wyciągnęła szyję pomarszczoną i rękę chudą, czarną, suchą. Koszula siwa, gruba, spodnica takaż i fartuch służący za pokrycie, całe jej stanowiły ubranie. Na głowie rozczochrany siwy włos, walał się zdawna grzebieniem nie tknięty, z pod niego żółte skronie, na których skóra do czaszki przyległa pomarszczona, sfałdowane występowały. Oczy głęboko wbite, zagasłe, ledwie się ostatkiem życia świeciły jeszcze trochę, nos opadł na wargę dolną, a szczęka spodnia wzniosła się do góry. W tej chwili otwarte miała z podziwienia usta i z czarnego ich otworu sterczał jeden ząb niedojedzony.
Zbudzona ze snu, Kulina wstała i wpatrywała się ciekawie w niezwyczajną scenę. Domyślała się, że to Ostap był przed nią, ale mary snów nocnych jeszcze się w jej głowie nie rozeszły, wątpiła widzi-li lub marzy.
— O tej porze, w nocy, coby tu robił?
Fedko trącił ręką brata i wskazał mu staruszkę.
Ostap pospieszył ku niej.
— A! to ty! to ty! — zakrzyczała płacząc — myślałam, że cię już oczy moje nie zobaczą, kochane dziecko. Bóg z tobą! powróciłeś! ale stryja nie zastałeś! Umarł!
I poczęła łzy ocierać schudzoną ręką.
— Jakże się masz? Jak się masz? Lepiej-że tobie na świecie niż nam? moje dziecko! niechaj się choć tem serce poraduje, dusza pocieszy!
Ostap nic nie odpowiedział.
— Milczysz? — rzekła. — I tobie nie lepiej! tak się Bogu podobało, niech tak będzie. Ot, Bóg dał Fedkowi żonkę, a mnie prawnuka! A ty nie żenił się gdzie czasem za morzem?
— Ja! nigdy! nigdy! — przerwał Ostap — na co mi się żenić! Samemu ciężko na świecie, a we dwoje jeszcze ciężej.
— Lżej — rzekła stara — wierz mi.
Zoja wpadła do chaty z świeżą wodą kryniczną.
— Będzie wieczernica! — zawołała — cała wieś się wali do nas. Szłam po wodę, spotkałam się z Wasylem, chciał mnie zatrzymać, powiedziałam mu, że nie mam czasu, bo spieszę do gościa: jak się dowiedział, kto u nas, tak pędem pobiegł do swoich. Ze wszystkich stron się schodzą.
— Nie trzeba było mówić — rzekł Ostap — kto wie, co pan o tem pomyśli.
— Prawda, prawda — przerwał Fedko — możemy się i później zobaczyć — a tak na razie — pójdę im powiem.
Jakoż pospieszył na podwórek, gdzie się już szmer nadchodzących słyszeć dawał.
Tymczasem Kulina narzuciła na siebie wyszarganą siermięgę, bo innych starzy nie noszą, i przyszła siąść na ławie, aby rozpytać lepiej Ostapa.
Postawiono chleb, sól i wodę przed gościem. Wziął w usta dawno niekosztowanego chleba i sparł się smutny na stole. Janko pobiegł już był za wódką do karczmy; żadne przyjęcie bez niej obejść się nie może, a choć Ostap oświadczył, że jej nie pije, przynajmniej postawić ją na stole należało.
Jeden tylko stary Roman Kroba wszedł uprosiwszy się u Fedka do chaty, inni choć nękani ciekawością, dali się nakłonić do rozejścia, stanęli o podal i gwarzyli w ulicy. Roman był najpoważniejszym, najstarszym we wsi gospodarzem. Wysoki, silnej budowy, ogorzały na czarno prawie, z wygoloną po staremu głową, na której wierzchu trocha siwych włosów zostało, z zapuszczoną srebrzystą brodą, w siwej sukmanie, opierając się na kiju, wszedł z pokłonem do chaty i ciekawie zbliżył się do Ostapa.
— Ktoby to powiedział! — zawołał po chwili — że to biedne dziecko na takiego panicza wyjdzie! Pamiętam, jak u nas byli Francuzi, sierota chleba prosił — ot szczęście!
— Szczęściem to nazywasz, Romanie?, rzekł Ostap. — Oj, stary! ja wam zazdroszczę.
— Tać to gadać wolno — odpowiedział starzec kiwając głową — ale prawda, prawdą. Przynajmniej macie czas Panu Bogu się pomodlić, podumać, odpocząć, a choćby popłakać. Człowiek i na to czasu nie ma. Mnie siedemdziesiąt kilka lat, a za pługiem jeszcze chodzę.
— Praca, mój stary, nie jest nieszczęściem.
— A cóż? — spytał naiwnie Roman.
— Niespokój w duszy.
— A jak ma być spokój, kiedy człek pracuje, i rok cały przepociwszy się na zimę i wiosnę, ledwie kawałek ma chleba?
— Wam na to nie narzekać — odezwała się Kulina — bo wy macie dwuletnie żyto.
— Ja, ale drudzy nie mają — wszystko to jedno. Dziś u mnie jest, jutro nie stanie. I mnie zniszczą, jak tamtych poniszczyli, co z samopłużnych na ogrodników poprzechodzili.
— Cyt! — rzekła stara — a nu kto podsłucha?
— Ja to im w oczy powiem.
Kilka tak razy rozmowa różnie poczynana, zawsze się na użaleniach kończyła; ilekroć zejdą się wieśniacy nasi, muszą wypowiedzieć, co im na sercu cięży. I nie dziw — starga wzdyma na chwilę żal i podnosi, ale potem lżej po niej.
Poczęły się częstowania w koło, kieliszek chodzić zaczął i utyskiwania z nim razem. Każdy opowiadał swoje dzieje, swoje utrapienia; przytomni często sami stękając, z cudzych przygód się śmieli.
Jest litość w ich sercach, ale nie znajdziesz jej często na ustach; ztąd najfałszywsze wypływają sądy. Łatwiej się jej czynem objawić, niż wysłowić.
Obraz, jaki w tej chwili wnętrze chaty przedstawiało, wart był pędzla malarza, tak oryginalny i malowniczy. W pośród ogorzałych wieśniaków, biała, piękna twarz Ostapa jaśniała smutkiem i powagą obleczona, obok niej siwobrody Roman, zgrzybiała Kulina, rumiana i uśmiechająca się Zoja, smętna Fedkowa, ponury mąż jej, szyderski Janko — grupowali się w jedną całość, na tle ciemnem, głębokiem chaty, żywemi blaski oświeceni. Zoja nie spuszczała z oka Ostapa; wesołe dziewczę; pamiętało chłopięciem i kochała dzieciną będąc jeszcze. Teraz odżywały uczucia na widok dorodnego mężczyzny; ale bojaźliwie rachując, jak daleko było od niego do niej. Sto razy niebieskie oko kierowało się ku niemu i zwracało ku ziemi, poprawiała włosy, spoglądała po sobie, szukała, czy na nią nie spojrzy. On nie patrzał. Cały zajęty starą i braćmi, nie uważał prawie siostry.
Czas upływał szybko i Ostap nareszcie zabrał się do wyjścia.
— Przeprowadzę cię — rzekł Fedko — wszak we dworze stoisz?
— We dworze, ale mi czas wracać, chodźmyż.
Wszystkich oczy przeprowadziły znowu wychodzącego. Sami z bratem powoli szli ulicą.
— Teraz, kiedyśmy sami — rzekł Fedko z cicha — możesz mi powiedzieć i ja spytać mogę, co z sobą myślisz bracie?
— Alboż wiem? — rzekł Ostap — alboż o sobie myśleć i sobą rządzić mogę? Zrobię co mi każą.
— To ciebie nie uwolnili?
— Nie, i nie spodziewam się tego. Graf mnie nigdy nie lubił.
— Cała nadzieja w panience, to dobre serce — i gdyby mogła...
— Ależ może-ż cokolwiek.
— W małych rzeczach, Bóg z nami — jakoś to będzie.
Ostap miał zawracać się już do dworu, ale serce wiodło go gdzieindziej. Od pierwszego kroku za wrota, ciągnął się ku cmentarzowi — mogiła matki i ojca wlokła go ku sobie. Ale żądanie to, wśród nocy, tak się musiało dziwnem wydać Fedkowi, że o niem nie śmiał wspomnieć. Aż przemógłszy się, rzekł:
— Fedku, byłem u żywych, trzeba pójść pokłonić się umarłym?
— Gdzie? — spytał drugi zdumiony.
— Na mogiłę.
— Po nocy?
— Tem lepiej, nikt nas nie zobaczy, a chce mi się uklęknąć i pomodlić za ojca i matkę. Pójdziesz ze mną?
Chwilkę namyślał się wieśniak.
— A duchy?
— Nic nam złego nie zrobią, idziemy z modlitwą.
— Chodźmy. A gdybyś był sam, poszedłbyś? — spytał Fedko.
— Poszedłbym.
— Już i ja się nie boję niczego w dzień, ale w nocy! Na smętarz! Pierwszy to raz tam będę.
Zawrócili się więc uliczką w dół, po za stodołami idąc ku wzgórzowi, na którem widać było kilka krzyżów i bramkę na wale otaczającym ostatnie pomieszkanie zmarłych.
Szli w milczeniu; Ostap dumał.
Otworem zastali drzwiczki, a mogiły chwastami zarosłe, wysoką trawą i tarnem.
Na prawo pod kamiennym krzyżem była mogiła Bondarczuków.
Fedko wszedł żegnając się i nie bez strachu; przybyły ukląkł i modlił się długo.
Gdy powstał, trzecia ciemna postać ukazała się nagle w drzwiczkach smętarza. Fedko przeraźliwie krzyknął i odskoczył, wołając:
— Duch! duch!
— To ja! — odpowiedział głośno Alfred — chodźmy!
— To ty? tutaj?
— Ja, czas wracać, pożegnaj towarzysza, ruszajmy; od godziny cię szukam, byłem niespokojny; szczęściem postrzegłem dwa cienie ku smętarzowi się wlokące, domyśliłem się, że to ty.
To mówiąc, wziął Ostapa pod rękę i rzucając Fedka, który miał słomiany kapelusz w rękach, nie rozumiejąc, co to znaczyć miało, pociągnął go za sobą.
— Musiemy się rozmówić — rzekł Alfred uszedłszy kilka kroków. — Widzę ze wszystkiego, że ty z moim kochanym stryjem porozumieć się nie potrafisz. On w tobie widzi poddanego, chłopa, słowem istotę — nie mówmy o tem.
— Istotę, co nie warta zbliżyć się do niego.
— Pozostać tu nie możesz.
— Nie mógłbym, gdybym nie musiał.
— Właśnie o tem „musie“ mówić mamy.
— Złamać go niepodobna.
— Ja myślę przeciwnie. Hrabia cię uwolni.
— Nie zechce.
— Ja, pozwól i nie obrażaj się, ja z nim o to traktować będę.
— Słuchaj Alfredzie — rzekł głosem pełnym wzruszenia Eustachy. — Winienem mu moje wychowanie, mam się czem wypłacić, wypłacę się pracą. Mógłbyś wprawdzie złożyć za mnie i zapewne myślisz o tem, ale ja na to nie pozwolę. Dość ludzi kosztowałem, czas samemu myśleć o sobie. Ciężki może, upokarzający los mnie czeka, ale go zniosę mężnie. Czuję w sobie siły. Jeszcze słowo — mam obowiązki, rodzinę, ludzi biednych, braci wieśniaków, których opuszczając samolubnie, byłbym winien na sumieniu. Zostając tu, będę im użytecznym — zostanę. Jakkolwiek wielki nas dzieli od siebie przedział, ja ich kocham.
Alfred w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Posłuchaj mnie — rzekł — ślicznie mówisz, ale to są marzenia. Zostając tu, cóż ty potrafisz jeden, bezsilny przeciw wszystkim? Kochasz ich, a patrzeć będziesz zmuszony na męki braci, nie mogąc na to zaradzić. Co się tyczy kosztów położonych na ciebie, dopiero w tej chwili wyznać ci muszę, że większa ich część, z innego niż myślisz, źródła. Jesteś więc wolny. Zaklinam cię, pozwól mi mówić z hrabią. Z dzisiejszego przyjęcia widzę, jak mu ciężysz, zgodzi się na to łatwo. Później stałbyś mu się potrzebnym i byłbyś więźniem na wieki.
Ostap myślał.
— Zostanę tu — rzekł — nie mów Alfredzie, że się na nic biednym braciom nie przydam; słowo pociechy, grosz posiłku, są wielką dla nich rzeczą.
— Ani słowa twego, ani grosza panem nie będziesz — przerwał pierwszy — zostając tutaj; oswobodzony lepiej im użytecznym być potrafisz. Zresztą może być, że się ułożę z hrabią o uwolnienie całej twojej familji.
— Familji! — zawołał Ostap — cała wieś mi familją, wszyscy ci biedni braćmi, jedna u nas krew płynie Alfredzie, a krwi siła potężna. Czuję to w tej chwili. Chybabyś uwolnił wieś całą i pozwolił mi zabrać kości rodziców, inaczej — inaczej ztąd pójść nie potrafię.
— Zimniej bierz rzeczy, Eustachy.
— O! gdybymże potrafił?
— W tej chwili może nie, ale namyśliwszy się...
— Myślałem o tem nie raz.
Alfred zamilkł.
Weszli w topolową ulicę wiodącą do dworu z boku, i milcząc przebyli dziedziniec. W pokojach Alfreda zastali nieznajomego jegomości z ogromnemi w pół księżyce czarnemi bokobrodami, wytrzeszczonemi oczyma, wąsem zawiesistym, w surducie na wszystkie guziki zapiętym.
Alfred ze zwykłą sobie grzecznością przystąpił do niego, jakby pytał, co tu robi?
— JW. graf pozwoli, mam dyspozycję JWP.
— Dla mnie? — spytał Alfred śmiejąc się.
— A! uchowaj Boże, JP.! Do Ostapa Bondarczuka — rzekł z przyciskiem głos podnosząc.
Alfred zczerwieniał.
— Nim WP. co masz mówić, powiesz — rzekł szybko — pozwól sobie oznajmić, że pan Eustachy jest moim przyjacielem i że choć go macie w skazkach, możnaby go grzeczniej nazwać.
— Z przeproszeniem JP, — odparł rządca żywo — nie zwykłem do chłopów mówić inaczej.
Ostap widząc na co się zanosi, gdyż Alfred za jedno jeszcze słowo byłby wyrzucił za drzwi gbura, postąpił naprzód i rzekł spokojnie:
— Co mi pan rozkaże?
Rządca dumnie zmierzywszy go wzrokiem, rzekł:
— Jasny graf chce, abyś wyjechał jutro rano do wsi Białej Góry i zajął się szpitalem, żyd arendarz ma polecenie go zawieźć, kwatera wyznaczona w blizkiej chacie, gdzie i charczować będą. Dozór lazaretu pod jego odpowiedzialnością, gdyż dotąd był Moszko cyrulik, ale ten pójdzie precz. Furmanka przyjdzie jak świt. Bez zawołania i pozwolenia, JW. graf nie pozwala mu się oddalać ani krokiem.
— Dobrze, zrobię jak mi każą. To cała dyspozycja?
— JW. graf kazał dodać, że ze swej łaski daje mu rocznej pensji sto złotych i odzienie.
Ostap nic nie odpowiedział; aby pojąć jak to mu bolesnem być musiało, dodajmy, że słudzy Alfreda byli przytomni.
— Proszę jednak pomimo dyspozycji — przerwał Alfred — wstrzymać się z wyprawą, bo ja o tem jeszcze z grafem mówić będę.
— Ja spełnić muszę — odrzekł wychodząc rządca — czekać mi na to nie kazano.
Alfred, w którym krew wrzeć poczynała, zerwał się i poleciał do pałacu.
W pokoju hrabiego paliła się jeszcze lampa i słudzy powiedzieli, że nie spi; jak piorun wpadł tam jego brataniec.
Hrabia chodził z rękami w tył założonemi zamyślony.
— A! ty tu! o tej porze?
Zdawał się zmięszany.
— Przyszedłem! — zawołał hamując się Alfred — bo do jutra czekać nie mogłem z prośbą, którą mam do stryja.
— Cóż to jest? coś tak pilnego?
— W istocie, spaćbym nie mógł z myślą, że jutro mi przyjaciela odbiorą. Kazałeś wyjeżdżać Ostapowi.
— Kazałem.
— Do Białej Góry, do szpitalu?
— Najstosowniejsze miejsce, zdaje mi się.
— Kochany stryju — rzekł Alfred — o jedną cię łaskę proszę; nigdy może w życiu nie zażądam drugiej.
Jasna myśl jakaś przebiegła po głowie stryja — uśmiechnął się.
— Czegoż chcesz, powiedz mi, abym go uwolnił?
— Właśnie; ale nie żebyś go uwolnił. Wracam za niego koszta, jakie poniosłeś.
— Panie Alfredzie!
— Kochany stryju, to sprawiedliwa!
— Kochany bratańcze, a gdybym przyjąć nie chciał?
— Daję ci w zamian z moich ludzi.
— A! zapewne! Ciekawym, kto tak utalentowanego zastąpić potrafi człowieka? — rzekł stryj szydersko.
— Pieniądz — krótko odparł Alfred.
— To potrzebuje namyślenia i czasu — marszcząc się rzekł hrabia — a może całkiem go nie ustąpię.
— Stryju! nie wiesz, jak mnie srodze męczysz.
— Ciebie?
— To mój przyjaciel.
— Pozwól się przestrzedz, że szczególniejsze dobierasz sobie przyjaźni.
— Patrzę na serce.
— Ale zdaje mi się, nie dość jest na nie patrzeć, winieneś coś imieniowi, które oba nosimy; jako opiekun...
— Stryju kochany, jestem pełnoletni.
— Dziękuję za przypomnienie; jesteś zupełnie wolny. Rób więc jak ci się podoba i pozwól mi powiedzieć sobie, żem pełnoletni także od dawna.
— Nie dasz się więc uprosić?
— Zostawiam do namyślenia.
— Ale takie postępowanie z takim człowiekiem.
— Jestem sędzią moich postępków — sucho odparł hrabia.
Zamilkli.
Alfred wziął za kapelusz.
— Życzę dobrej nocy i żegnam — rzekł.
— Jakto, żegnam?
— Wyjeżdżam jutro rano.
— Cóż to jest?
— Po prostu wyjazd, kochany stryju.
Hrabia udał, że się trochę pogniewał, ale nic nie rzekł, wyciągnął rękę i ukłonił się.
Alfred wyszedł.
Stryj spojrzał na drzwi i pocierając ręce, rzekł do siebie:
— Wybornie; dwóch razem się pozbędę; Misia zostanie księżną.
I ukłonił się ku drzwiom szydersko i zatarł ręce śmiejąc się jakimś śmiechem suchym i nielitościwym.
Alfred wychodził gniewny, pomięszany, niespokojny z pokoju stryja i wracał szybko do swego mieszkania, gdy w korytarzu spotkał idącą naprzeciw siebie Misię.
Z twarzy poznać było można silne wzruszenie i oburzenie jej.
— Słyszałam wszystko — ozwała się do Alfreda prędko.
— Słyszałaś?
— Wróć ze mną.
— Dokąd?
— Pójdziemy do niego raz jeszcze; spodziewam się go przekonać.
— Bardzo ci dziękuję w imieniu mojem i jego — odparł Alfred — ale to mi się zdaje napróżno. Gdyby o życie chodziło, nie zwykłem prosić dwa razy.
— Nadtoś dumny, kochany kuzynku, gdyby o własne życie chodziło, nie mówię, ale gdy chodzi o kogoś innego, o cudzą sprawę? Pozwoliłbyś się znęcać nad nim, nie chcąc spróbować nawet?
— Słyszałaś, próbowałem — rzekł Alfred.
— Pozwól mi przyjść w pomoc; zdaje mi się, że użytecznym będę sprzymierzeńcem.
— Próbuj Misiu, ale uwolń mnie od kroku.
— Będę śmielszą, jeżeli pójdziesz ze mną, proszę cię, chodź.
Alfred zastanowił się chwilkę, pomyślał i zawrócił.
— Służę ci.
— Dziękuję; chodźmy.
Z powagą spokojną otworzyła Misia drzwi pokoju ojca, który jeszcze chodził żywo mówiąc sam do siebie. Widząc ją wchodzącą z Alfredem, zastanowił się, ruszył ramionami, namarszczył.
— Spotkałam Alfreda, który mnie żegnał; chce jechać jutro rano, papo. Co to ma znaczyć? — spytała Misia.
— Nie wiem — odrzekł hrabia pomięszany — nie rozumiem zupełnie.
— Papo drogi, to nie jest naturalne, wytłómacz mi, proszę. Rachowałam wiele na przybycie tych panów; a oni uciekają ledwie się pokazawszy. Proszę cię, wytłómacz mi to.
— Nie mogę przytrzymać Alfreda; powiedział mi, że jest pełnoletni.
— Ale o cóż tu poszło? — przerwała Misia niecierpliwie — widzę, że czegoś nie wiem. Jakieś nieporozumienie?
— A! — dorzucił hrabia tupiąc nogą — nie udawaj, wiesz dobrze. Chodzi tu o chłopa, którego chcecie wszyscy na panicza wystrychnąć, żeby nam kiedyś jak Gonta Potockim się wywdzięczył — dodał złośliwie się śmiejąc. — Ale z tego nic nie będzie.
— Prosiłem i najmocniej proszę stryja, aby mi chłopa tego, jak go nazywa, którego ja moim przyjacielem głoszę, odstąpił. Płacę za niego.
— Nie szafuj tak — rzekł hrabia — nie masz czem.
— Zdaje mi się, że na to wystarczy?
— Na to? zapewne, ale jeśli Don Kiszotować zechcesz, nie długo to potrwa.
— Przygotowany jestem na to.
— Bardzo szczęśliwie! Winszuję.
— Papo kochany — spytała Misia — co myślisz z Ostapem? Mama poleciła go mi umierając, jestem jego protektorką. Mnie to więc najbardziej obchodzi. Chcę wiedzieć, co z nim robisz?
— Ja ci powiem — rzekł Alfred. — Rządca przysłany dyspozycję mu przyniósł, aby jutro rano odjeżdżał na żydowskiej furmance do Białej Góry, gdzie ma Moszka cyrulika zastąpić, z pensją sto złotych i mieszkanie w chacie chłopskiej.
— Zkąd wyszedł wraca — dodał hrabia.
— Ciekawabym — zawołała Misia — czy on winien, że wyszedł ze swego stanu? Myśmy temu winni, mamy więc obowiązek.
— Wrócić go we właściwą sferę — rzekł ojciec. — Proszę cię, droga Misiu, nie mięszaj się do moich rozporządzeń i nie ucz mnie, co mam czynić.
— To ostatnie słowo twoje, papo? — spytała śmiało Michalina.
— Zdaje mi się, że na ten raz ostatnie.
— Ja z Eustachym jadę do Białej Góry — poparł Alfred — uczyłem się także medycyny, będziemy oba przy lazarecie.
— Waćpan uczyłeś się medycyny! — zakrzyczał głosem zmienionym hrabia — waćpan uczyłeś się medycyny! Ty! to być nie może! — powtarzał co raz bardziej bledniejąc i mieniąc się — medycyny! Ty, hrabio! którego przodkowie...
— Uczyli się zadawać rany, ja leczyć — rzekł zimno Alfred.
— Alfredzie! to być nie może! — rzekł stryj przyskakując bliżej.
— Tak jest, stryju, uczyłem się i więcej czegoś — jestem jeszcze rymarzem.
Hrabia najzupełniej osłupiał.
Misia pomimo niespokojności, jaką ją nabawiała ta scena, na widok przestrachu ojca, śmiechu ukryć nie potrafiła.
Zmienione rysy twarzy, przeciągniona twarz hrabiego świadczyły, jak boleśnie dotknęło go wyznanie Alfreda.
— Na imię nam wspólne zaklinam cię! — zawołał — na wszystko wielkie, szlachetne i święte zaklinam cię, nie mów tego, nie powtarzaj nikomu. To szaleństwo!
Alfred milczał; dziwna myśl mu nadbiegła nagle.
— Jeśli hrabia uwolnisz Ostapa, milczę — rzekł.
Stryj rzucił się w krzesło, otarł pot z czoła — milczał.
— Nie tajno ci — odezwał się po chwili — że umierającemu bratu dałem słowo opiekować się tobą, strzedz ciebie i starać się ostatniego po mieczu z naszego rodu wywieść do dawnej świetności i znaczenia naszej familji. Nie taję także... miałem myśl... sądziłem... że może... że jeśli... — począł się jąkać.
Michalina przerwała:
— Żeś mnie Alfredowi przeznaczał.
— Nie przeznaczałem, ale myślałem, spodziewałem się...
— Nie umiem wyrazić mojej wdzięczności — przerwał Alfred — ale takie szczęście radbym u Michalinki najprzód wyjednać dla siebie. U niej o nią starać się chciałem, nie inaczej.
Misia podziękowała mu wzrokiem.
Hrabia ciągnął dalej:
— Po takiem wyznaniu, myśl moja całkowicie upada; związek staje się niepodobieństwem. Nadto daleko rozeszły się nasze sposoby pojmowania przeszłości, ludzi, rzeczy, nadto po swojemu widzisz świat. Nie myślmy więc o tem więcej. Uwalniam twego przyjaciela cyrulika i zostawiam ci wolność zajęcia się medycyną i rymarstwem, ale od tej chwili związki między nami ustają na zawsze.
Alfred zimno się ukłonił.
Misia milczała.
Hrabia wysapać się jeszcze nie mógł.
— Godzę się na twoje warunki, stryju, i poddaję im, bylebym miał zupełne, prawne i formalne ustąpienie człowieka tego, jeśli człowieka ustępować i przedawać można! Co się tyczy projektów dawnych, o tych ziszczeniu Misia, zdaje mi się, najlepiej ma sądzić prawo.
— Misia nie ma najmniejszego prawa! — zawołał hrabia.
— Sądzisz papo tak?
— Proszę cię Misiu...
— Oznajmuję papie, że jutro wyjeżdżam do ciotki, tam przynajmniej będę miała prawo widywać kogo mi się podoba. Dobranoc papie i żegnam go.
Nie czekając odpowiedzi, żywo podała Alfredowi rękę, zawróciła się i wyszła.
On ukłonił się zdaleka stryjowi i zniknął.
Było już blizko północy; stary pogrążony w dumaniu siedział jeszcze za stołem zamyślony i nie kładł się; co się z nim działo, odmalować nie potrafim. Co chwila wyrywały mu się z ust wyrazy:
— Medyk! rymarz! c’est distingué! c’est joli ça! A! rymarz! parfait! Ale on chyba kłamie! on kłamie.
Alfred tymczasem wpadł do swego mieszkania pędem i kazał pakować.
— Jesteś wolny — rzekł do Eustachego — jedziemy nie czekając dnia.
— Ja nie mogę jechać.
— Mam słowo stryja, jesteś wolny, musisz jechać ze mną.
— Mówiłem ci Alfredzie...
— Nic nie słucham; wszystko to, co powiedzieć, co pomyśleć możesz, na później; teraz jedziemy razem do Skały.
— Ale ja — przerwał jeszcze raz Eustachy.
— Na wszystko cię zaklinam, musisz, jedziesz!
Wydane rozkazy z szybkością wykonane zostały, kocz w chwili upakowany, zaprzężony i księżyc jeszcze się nie spuścił ku zachodowi, gdy Alfred usadziwszy przy sobie prawie gwałtem Eustachego, wyjechał.
Misia z równą niecierpliwością poleciła swoim ludziom gotować się do drogi, postanowiwszy odjechać do ciotki.
Majątki hrabiego, Alfreda i pani Krystyny leżały razem, sąsiadując z sobą. Składały one niegdyś jedną wielką całość, rozbite na trzy części teraz, zajmowały kawał kraju dość znaczny, największą częścią należąc do hrabiego, w najmniejszej do Alfreda, który miał tylko Skałę z kilką folwarkami przyległemi. Ciotka Michaliny, a siostra hrabiego, niegdyś kobieta wielkiej piękności, sławna na Wołyniu z dowcipu, wdzięków i gościnności, owdowiała od lat wielu, sama z córką, wdową także, zamieszkiwała w Surowie.
Musimy tu choć w kilku słowach odmalować ją, gdyż wpływ pani Krystyny na Misię był wielki, i rzec można, ona ją uczyniła czem była. Zadziwiającej piękności, bogata, spędziwszy część życia we Francji, część jego w kraju, gdzie przywykła do hołdów, uszanowania, uwielbień, siostra hrabiego nie rozumiała, co to jest stosować się do czyjejś woli, być komuś posłuszną. Jej wyobraźnia o losie, przeznaczeniu i znaczeniu kobiety w towarzystwie były przesadnie postępowe, że użyję tego wyrażenia. Naczytawszy się książek XVIII. wieku i nowszych, w całem życiu posłuszna tylko własnej woli, pani Krystyna utrzymywała, że kobieta ma prawo do wszystkiego, do czego prawo ma człowiek. Nie rachując ani sił, ani usposobień właściwych kobiecie, mówiła ciągle o zrównaniu jej w prawach z mężczyzną, o upokarzającej podległości, jaką prawa pisane przez wąsatą połowę rodzaju ludzkiego, na nią kładły. Takiemi zdaniami napoiła córkę naprzód, Michalinę potem, którą łatwo owładła. Zestarzała, nie zmieniła się wcale i pozostała wierna wyrobionemu przekonaniu. Stan jej wdowi zostawiając panią swej woli, przyczynił się zapewne do utrzymania w niem.
Dom pani Krystyny zawsze po staremu otwarty dla gości; ona i córka, wdowa także, ale bezdzietna, gospodarowały w nim same. Córka jednego sposobu myślenia z matką, różniła się przecie od niej tem, że pierwsza była tylko co nazywano esprit fort, druga zupełną lwicą. Musimy dodać, że życie obu pań, pomimo ich zasad, nie miało na sobie najmniejszej plamki; a najzajadlejsi nieprzyjaciele napróżno szukali, czemby je oczernić mogli. Hrabia, jak się łatwo domyśleć, nie lubił siostry, ale słaby zawsze, nie potrafił zapobiedz wpływowi jej na córkę, nie miał odwagi zerwać z nią stosunków. Michalina pod przewodnictwem ciotki i pani des Roches, nastręczonej i umieszczonej przez nią, przejęła całkiem sposób myślenia panujący w Surowie.
Surów i Skała sąsiadowały z sobą, jakeśmy powiedzieli, o małą tylko milkę, a dwie niespełna dzieliły Surów od rezydencji hrabiego.
Nazajutrz rano Misia i pani des Roches siadały do wiedeńskiego coupé i nim hrabia wstał, były już w Surowie.
Przebudzony zaledwie miał czas przetrzeć oczy, gdy mu oznajmiono, że brygadjer z synem odjechał, że córka wyjechała, że Alfred w nocy z Eustachym do domu powrócił.
— Wiem o tem — rzekł zimno służącemu.
Wstał w najgorszym humorze, gdy rządca pospieszył oznajmić, że dyspozycja względem Ostapa nie mogła być spełniona z powodu jego wyjazdu. Kazał pójść precz panu rządcy.
— JW. graf każe ścigać?
— Nie mięszaj się waćpan do tego!
Znowu sam pozostał; a wiedzieć potrzeba, że nic go tak nie dręczyło jak samotność. Czytać nie lubił, interesami z obowiązku tylko się zajmował, towarzystwo było mu nieodbicie potrzebnem; zostawiony sam sobie, z niecierpliwości przechodził w rozdrażnienie, kończące się bezsilnem osłupieniem. Cały dzień próbował najrozmaitszych zajęć, ale napróżno — nic mu nie szło, a co gorsza, nic go prawdziwie zająć nie potrafiło.
Alfred tegoż dnia pojechał do Surowa; namawiał on, ale napróżno Eustachego, aby z nim jechał.
Pierwszem pytaniem Misi zaledwie postrzegła brata:
— A Eustachy?
— Nie chciał jechać.
Pani Krystyna przyjęła Alfreda najczulej; zarzucono go tysiącem pytań, nie dano mu odetchnąć. Musiał im opowiadać swoje podróże, przygody i opisywać Eustachego, którego byli ciekawi. Jak każda rzecz niezwyczajna, los sieroty zajmował wszystkich. Pani Krystyna w imię swych zasad brała go w protekcją, Misia zaś tak gorąco, tak żywo mówiła o nim, tak nieustannie naprowadzała rozmowę na ten przedmiot, że w końcu Alfred pierwszy począł z tego żartować.
Michalina zarumieniła się i zmięszała.
— A! a! — zawołała starsza gospodyni domu polegając od śmiechu — a! mój brat! mój brat skonałby, zdrętwiał, rozum postradał, gdyby mu to na myśl przyjść mogło. Wystawcie sobie! Mais c’est une enormité!
Obrócono w śmiech przypuszczenie.
Michalina jednak najmniej się z tego śmiała.
Alfred przywykły do badania ludzi, postrzegł łatwo, że olbrzymia hipoteza bliższą była może prawdy, niż się wszystkim zdawało.
W istocie Michalina czuła już ten dziwny, niewytłumaczony pociąg ku jedynej istocie, wyróżniającej się swem położeniem z tłumu, pociąg, co często niedostrzeżonym rodzi się sposobem. Najprzód litość, potem ciekawość, wreszcie może i duch przeciwieństwa, zbliżały ją ku pierwszemu człowiekowi, który jak mówiła: ne ressemblait pas à tout le monde.
Nasze cywilizowane towarzystwo, tak jednostajnie gładkie; tak jednakowo nudne, tak umundurowane podobnie cieleśnie i umysłowo, musi nie raz budzić chętkę nowości i spowodować, że jej dajemy pierwszeństwo.
Misia padała ofiarą znudzenia, jakiego doznawała w najlepszem wprawdzie społeczeństwie, ale nieskończenie jednostajnem.
Są, którym ten stan dogadza i podoba się, ale żywszy umysł przestać na tem nie może. On szukał i gonił za sprzecznościami, za indywidualnościami, częstokroć nie najpiękniejsze nawet, byle wybitne wybierając. Może i wspomnienia dzieciństwa, kiedy małemu chłopięciu kazano bawić panienkę, kiedy byli razem, często, długo — przyczyniały się do wzbudzenia uczucia, w którego rozbiór wchodzić nie pora.
Hrabia wytrzymał w osamotnieniu tydzień, spodziewał się córki co chwila; przysyłano tylko po coraz więcej rzeczy, ale Misia ani pisała, ani obiecywała powrotu. Znudzony wreszcie i przywiedziony do rozpaczy prawie, puścił się do Surowa z gniewem.
W Surowie nie zastał tego dnia nikogo, wszyscy byli zaproszeni na podwieczorek do Skały. Z początku chciał i on tam jechać, ale rozmyśliwszy się, że zastanie Eustachego, kazał zawrócić do domu.
Eustachy był tam jeszcze; ale był już na wyjezdnem. Głęboki smutek, zamiłowanie samotności, unikanie od towarzystwa, w którem się zawsze widział intruzem zawadzającym, rozwiązały się wreszcie gwałtownem przedsięwzięciem. Postanowił wyjechać do Warszawy, skryć się i zniknąć. Kto wie? może nadzieja pozyskania sławy, wzniesienia się kiedyś — pędziła go także, choć się do tego nie przyznawał.
Alfred, którego baczne oko dostrzegło zbytecznego zajęcia Michaliny przybyszem, nie sprzeciwiał się temu, owszem pochwalał myśl wyjazdu.
Misia nie wiedziała o postanowieniu. O ile Eustachy z uszanowaniem i czcią, unikał jej przecie, o tyle ona go szukała.
Zmusić go prawie trzeba było, aby się pokazał w Surowie; a podwieczorek w Skale doradziła Michalina.
Pani Krystyna poczynała się zamyślać, widząc to nie tajone, dziwnie popędliwe, namiętne prawie zbliżenie się krewnej tak blizkiej do człowieka, który na szczeblu klasyfikacji towarzyskiej stał tak od niej daleko. I ona mówiła Alfredowi na ucho — niechaj jedzie. Wieczorem był ów podwieczorek w Skale nad brzegiem rzeki, w cieniu starych dębów zastawiony. Ostap musiał się tam znajdować. Michalina wyciągnęła go na rozmowę i nie zważając na przytomność kilku obcych osób, pozostała z nim na ławce nie puszczając od siebie, ile razy chciał odejść.
Położenie Eustachego było dręczące.
Młody, z całą żywością niespotrzebowanych i nierozwinionych uczuć, wystawiony na blask oczu, na urocze uśmiechy i tęskne słowa kobiety, która widocznie mu okazywała, że jej nie był obojętnym; w uczuciu obowiązku, w pojęciu swego położenia, szukać musiał broni przeciw rodzącej się namiętności. Gdy się mieli rozjeżdżać, pożegnał Michalinę, która nic o zamiarze wyjazdu nie wiedziała jeszcze.
— Pozwól pani — rzekł — pożegnać się na długo, może na zawsze.
— Jakto, pan odjeżdżasz? dokąd?
— Muszę, jadę.
— Ale dokądże, bez naszej wiedzy.
— Sam nie wiem, w świat, gdzie oczy poniosą; pozostać tu nie mogę.
— Ja nie widzę przyczyny! — zawołała Misia.
— Alfred sam radzi mi wyjazd, ja widzę jego potrzebę, a jakkolwiek boleśnie rozstać mi się z tymi, którym winienem wszystko, których skrzydła anielskie osłaniały mnie dotąd, muszę, i w potrzebie kroku tego czerpię siły do spełnienia go. Przyjm więc pani pożegnanie od tego, który za nią, za ojca jej gotów jest krew swoją przelać, oddać życie.
Michalina spuściła głowę, zamilkła.
— Jedziesz pan — odezwała się po chwilce — nie umiem mu odradzać, choć nie rozumiem nagłych do tego przyczyn; jedź więc, ale nie zapominaj o nas.
— Nigdy! — zawołał z zapałem młodzieńczym Ostap podnosząc ręce. — O! nigdy! A jeżeli w jakimkolwiek razie potrzebnem będzie życie moje, zawołajcie — przybędę i oddam je z rozkoszą.
Dwie łzy zakręciły się w oczach Misi.
Zaczęto się żegnać i wyjeżdżać. Alfred z Eustachym przeprowadzili gości aż pod Surów.
Nazajutrz rano pocztowe konie w prostym wózku uniosły z tumanami pyłu doktora Eustachego ku Warszawie.
Nie pójdziemy tam za nim; pozostać musiemy w Surowie i Skale.
Hrabia coraz bardziej udręczony samotnością, pisał do córki, która mu odpowiedziała, że chce jeszcze pozostać przy ciotce. Dwojako dręczył go pobyt ten w Surowie: raz, że został osamotniony, bo zwyczajni goście, pretendenci do ręki Michaliny, przenieśli się do domu ciotki; powtóre, że bliskość Skały, codzienne odwiedziny Alfreda, niespokojnym go czyniły. Od czasu zaś, jak brataniec wyznał mu, że się uczył medycyny i rymarstwa, hrabia nie mógł nawet przypuścić, aby jego córka była żoną człowieka, co splamił się rzemiosłem!
Michalina smutna, spoważniała, zadumana od wyjazdu Eustachego, oddała się malarstwu, które była jakiś czas zarzuciła, szukając w niem teraz rozrywki.
Alfred zajął się czynnie gospodarstwem, interesami i z wielką zgrozą hrabiego, począł włościan swoich leczyć, a nawet niektórym krew puszczał! Stryj wzdrygał się i przysiągł, że nie tylko zięciem go mieć nie chce, ale się go wyprze jako bratańca. Zrozumiawszy obowiązki pana i obowiązki człowieka, to jest stosunek do siebie i do ludzi — Alfred nie w próżnowaniu i zabawkach, ale w pracy począł nowe życie. Przejażdżki do domu pani Krystyny i kilku sąsiedzkich, stanowiły całą jego rozrywkę; resztę czasu poświęcał czytaniu, rządowi majątku i chorym swoim.
Stryj nie mógł pojąć, jak towarzystwo nie odepchnęło od siebie człowieka, co się skalał lancetem, co przyznawał się do rymarstwa publicznie — pomimo danego przyrzeczenia hrabiemu, gdyż Misia pierwsza wydała tajemnicę, a potem już nie było co ukrywać — jak mogli u niego bywać, żyć z nim ludzie dobrego rodu. Przecież! z niewymownem zmartwieniem hrabiego, wszyscy bywali w Skale i Alfreda przyjmowano wszędzie najuprzejmiej.
Pół roku upłynęło bez żadnej zmiany; Michalina zawsze była u ciotki. Hrabia coraz częściej szukał za domem towarzystwa, którego napróżno u siebie wyglądał. Alfred urządziwszy sobie, jak powiadał, życie, nie zmieniał go. Co uspokoiło trochę naszego pana, to że między bratańcem a córką nie dostrzeżono — o co się pilnie dowiadywał — żadnego wzrostu poufałości, ani ściślejszych stosunków.
Chłodny wiatr jesienny z deszczem kroplistym szaleje po obnażonych, żółtych i czarniejących polach; chwyta dymy z wiejskich polatujące kominów i rozbija w powietrzu. Ostatki liścia sypią się z drzew ponachylanych do ziemi; chmury szare, poszarpane, postrzępione, suną się od północy na południe. Na dworze ciemnieje. Pustką stoi droga przechodząca wieś hrabiego, żywej na niej nie ma duszy, kilka psów wyje na progach domostw, z których komina nie podnosi się dym, okna wybite i wrota obalone.
W końcu wsi, dwóch ludzi zajęci robotą, mimo spóźnionej pory.
Na rozmokłej od deszczu ziemi, leży z cienkiego dębczaka wyrobiony krzyż nizki, zaledwie z gruba wyciosany. Obok wykopana jama i odrzucona ziemia.
— Chmurzy się i ciemni — szepnął Fedko wzdychając — nie damy dzisiaj rady, odłóżmy do jutra.
— Oj! nie bracie, kiedy robić to dziś, kiedy to Panu Bogu miło, stawmyż co prędzej — niechaj nas poratuje!
Fedko spojrzał w niebo i westchnął.
— Czas bo dobrze, żeby nas Bóg poratował!
— A dobrodziej mówi, że we wszystkich wsiach, gdzie krzyże postawili, pomogło!
— No, znieśmy!
I pochwycili przygotowane drzewo, zapuszczając je powoli w jamę.
— Niech-że będzie Bogu na chwałę, a nam na ratunek! — To mówiąc poczęli obsypywać krzyż i ubijać ziemię.
— Wiele dusz dziś umarło? — spytał Janko.
— Nie wiem, wczoraj dziesięciu wynieśli na mogiłki — dziś powiadają więcej!
— Codzień więcej.
— I we dworze już poczęli mrzeć.
— Nasz pan miał wyjeżdżać do miasta. Jakby w mieście skryć się było można, przed mocą Bożą!
— Wyjechał-że?
— Podobno nie jeszcze. Ale ludziom zakazano chodzić na wieś, a nawet do oficyn, gdzie żona komisarska umarła.
Skończywszy obsypywać krzyż i pomodliwszy się, poszli powoli wsią ku chacie. Fedko zadumany, Janko we łzach.
— Nie ma po co do chaty — rzekł zbliżając się. — Stara — na mogiłach, twoja z dzieckiem także, Zoja lada godzina pójdzie za niemi — a i nas toż samo czeka. Darmośmy zaorali i zasiali — kto inny zbierać będzie.
Minęli jedną i drugą chatę całkiem pustą i weszli na swoje podwórko. Oba rzucili oczyma smutnemi do koła — nikogo. W chacie cisza i jęk tylko tłumiony dobywał się z świetlicy.
— Jeszcze żyje! — rzekł Janko.
— Wody! wody! dał się słyszeć głos z izby.
— Chodźmy! — żywo zawołał Fedko — lżej będzie umierać przy nas, nie samej, opuszczonej. To mówiąc weszli na próg. W pośrodku na wilgotnym toku, i cienkim sienniku leżała skurczona, okryta dziurawą siermiężką Zoja. Trudno było ją poznać, tak straszliwie twarz rumianą i życia pełną wykrzywiła, spoczwarzyła słabość. Zgasłe oczy świeciły jeszcze w sinych i opadłych policzkach, ściśnięte konwulsyjnie ręce trzymały siermiężkę pod szyją, usta otwarte zdawały się szukać powietrza, wzrok obłąkany chodził kołem po izbie. Niekiedy z cicha odzywała się.
— Wody! wody! zimno! — To znowu — pali mnie — i znowu — zimno! Matuniu okryj! A! zanieście gdzie mnie w ciepło! — Nie ma nikogo — wszyscy umarli — Jezu Chrystusie, zmiłuj się nademną.
Bracia stanęli i popatrzali na nią płacząc.
— Gdyby jej co ciepłego! — rzekł Janko — mówią ludzie, że to pomaga.
— A zkąd ognia?
— Będę miał siłę rozkrzesać i rozpalić!
— Ale z czego? drew nie ma!
— Prawda, ale płoty są.
I wyszedł, a wkrótce zatrzeszczał częstokół przed chatą i Janko powrócił z oberemkiem na ramionach. Wniosłszy je jednak, usiadł, zrobiło mu się słabo, oczy zaszły mgłą, zatrząsł się.
— Wiesz Fedko — rzekł — mnie coś źle.
— I tobie?
— O! zimno! — odparł Iwan — we środku zimno. — Jakby wiatr chodził po mnie — i palce pokostniały. Ale taki ognia rozpalę, bo Zoi trzeba czegoś ciepłego. Ona dawno słaba, może pozdrowieje. Zwlókł się więc i na siłę dobył ognia, począł go rozdmuchiwać, ale przemokły od deszczu kawał płota, nie zapalał się. Trzeba było porąbać ławę suchą, aż od niej dopiero ogień się zajął i buchnął żółtym płomieniem. — Chora zwróciła oczy na ognisko i nie spuściła ich z niego. Janko nastawił garnek wody, a Fedko usiadł przeciw siostry sparłszy się na ręku i płakał.
Kilka głosów dały się słyszeć w ulicy — spojrzeli wązkiem okienkiem. Para wołów ciągnęła wóz — na nim kołysały się trzy razem postawione z lichych desek zbite trumny; stary dziad poganiał, dziecię nagie do połowy, bose, płaczące, czepiało się kół i boleśnie łkało.
— To już reszta z tamtej chaty! — zawołał Fedko.
— Troje!
— Troje! tylko Roman jeszcze żyw i woły pogania, a wnuczę bieży za nim.
Gdy to mówi Fedko, zastanowił się wóz nagle i krzyk dał się słyszeć przerażający. Zaraz po nim płacz boleśny dziecka.
— A to co? — spytał Janko — który od ognia nie odstępował.
— Co? stary Roman w ulicy padł i leży — dziecko nad nim, a woły z trumnami stanęły. Porzucim-że tak starego Romana?
— A cóż zrobim z nim?
— Jest u nas miejsca aż nadto — rzekł Fedko znieśmy go tu — ja odwiozę umarłych i pochowam.
Nic nie odpowiedział Janko, tylko wstrząsając się od zimna wstał i zbliżył się do drzwi.
Wtem Zoja, poczęła wołać:
— Nie porzucajcie mnie — nie opuszczajcie.
— Zaraz powrócim — rzekł Fedko.
Wyszli na ulicę — przed samemi wrotami chaty, stary, siwobrody Roman, leżał rozciągniony na ziemi, siny i ledwie żyw; na jego piersi ostygłej wnucze ostatnie, objąwszy szyję rękami, wołając rzewnie dziada i płacząc, leżało. Dwa czarne woły, z spuszczonemi głowy rozparte stały nad nim. — Kudłaty pies schudzony, wył pod wozem.
Sami osłabieni chorobą, pracą i niedostatkiem, Fedko z Iwanem ledwie udźwignąć potrafili starca, i spoczywając wnieśli go przecie do świetlicy, położyli na pustem łóżku, okryli.
Fedko wziął rydla — pilnuj-że chorych — rzekł — a ja pójdę grzebać umarłych; dziecię siadło przy łóżku bezprzytomnego starca i rozpadało się z płaczu. Janko grzał się przed ogniem i wodę gotował.
— Wody! wody! — wołała Zoja.
— Wody! kożucha! — stękał starzec.
— Matko — ojcze — płakało dziecko.
Wicher wył na podwórzu, i deszcz przebijający zgniły dach, ściekał po ścianach chaty. Obraz to był straszliwy.
Ledwie sam trzymając się na nogach, Janko napoił naprzód siostrę, potem starego, pookrywał, dał dziecku ostatek chleba, bo więcej go upiec komu nie było, rozniecił większego ognia i skuliwszy się w kącie, chorobliwie drzemać począł. Siły go powoli opuszczały, uchodziły, sen napadał i dreszcz.
Dzwon cerkiewny, dawał się powoli słyszeć wśród wiatru, chwilami dźwięczał to znów ustawał, głosy przerywane, przestrachu, boleści, dochodziły uszów; wicher się wzmagał. Janko kilka razy otworzył oczy i zamknął je znowu, czuł, że nowe jakieś grozi niebezpieczeństwo; ale powstać, ratować się nie było siły. Opadał na przyzbę, tulił się, drżał, kurczył.
Na dworze ciemniało coraz, chmury naciągały czarne, wiatr się rwał do strzech, które obnażał, do drzew łamiących się, powyginanych, rozdartych. — W drugim końcu wsi świeciła łuna pożaru — i rozszerzała coraz bardziej. Z dachu na dach, przelatywało płomię wzmagające się, wiatr poddymał; — nikogo przy ogniu.
Ze dworu nikt wybiedz nie śmiał na wieś, na wsi nie było komu ratować — puste już chaty po cholerze, żarł rozniecony pożar. Kilka tylko cieniów czarnych, ruszało się koło ognia, byli to chorzy, co się grzać biegli, przejęci dreszczami poprzedzającemi zwykłe rozwinienie słabości. Dzwon poruszony bezsilną ręką słabo się odzywał.
W tem zadzwoniło na trakcie; — bryczka zaprzężona trzema końmi, wstrzymała się naprzeciw pożaru. Silny głos podróżnego zabrzmiał nad uszami nieprzytomnych ludzi, co się przy płonących węglach rozgrzewali. Słusznego wzrostu, silnej budowy mężczyzna, począł drapać się na dach najbliższy jeszcze nie spalony i snopki pokrywające go, odrzucać. Za jego przykładem poszedł woźnica i kilku ludzi nadbiegłych. Dym czarny i gęsty ustawał, deszcz ulewny pomógł do ugaszenia ognia; który się ograniczył tem, co już zniszczone było.
Rzucając na dachu ludzi, przybyły Ostap, pędem pobiegł ku chacie, gdzie Janko, Zoja i Roman stękali nieprzytomni i pomocy Bożej, nie rachując już na ludzką, wzywali.
Wbiegł, spojrzał, załamał ręce — a dostrzegłszy przy ogniu dogasającym uspionego Janka wstrząsnął nim.
— Gdzie brat, gdzie żona, gdzie Kulina? — zawołał.
Janko wytrzeszczył oczy, otworzył usta, ale odpowiedzieć nie mógł. Nanieciwszy ognia większego, zrzucił płaszcz i z westchnieniem począł Ostap zajmować się chorymi. Wszystko potrzeba było robić samemu, podnosić ich, opatrywać, okrywać i poić. Przygotowane lekarstwo, które miał przy sobie, spłynęło z kolei w usta Zoi, Romana i Janka. Zrobiwszy co mógł, siadł, podparł się i znużony, pozostał jak przykuty do miejsca; niekiedy jękiem, westchnieniem chorych, zbudzony tylko z odrętwienia.
To nie wszystko — rzekł w duchu. — Powstał i zabierał się do wyjścia. W tem wszedł Fedko z rydlem w ręku. — Bracia uściskali się w milczeniu.
— Babka? — spytał Ostap.
— Umarła.
— Żona twoja?
— Umarła.
— Dziecię twoje?
— Umarło.
— Co się dzieje we dworze?
— Wracając ze smętarza spotkałem ludzi dworskich jadących po doktora. Pan zachorował.
— W sam czas przybyłem — zawołał Ostap — nie ma chwili do stracenia.
I ruszył się ku drzwiom śpiesznie.
— Dokąd bracie?
— Do dworu.
— A ty tam po co?
— Ratować go.
— Kogo? — spytał gorżko Fedko — pana? pana, co nas ciemiężył? co nam dał wymrzeć w pół z głodu, w pół z choroby? Jego?
— Jego — rzekł Ostap. — Bóg każe dobrem za złe płacić — czyńmy jak każe. Nie do nas należy go sądzić.
Wielkiemi zdumionemi oczyma, spojrzał Fedko na brata, wzruszył ramionami i siadł na ławie.
Ostap wyszedł i szybkim krokiem pobiegł do pałacu. Dziedziniec był dziwnie pusty, nikogo w przedpokoju. Stary kamerdyner siedział w sali, na krześle i płakał.
— Hrabia słaby? — spytał wpadając Ostap.
— Od kilku godzin.
— Nikogo przy nim?
— Dotąd nikogo prócz nas. Posłaliśmy uwiadomić pana Alfreda.
— Prowadź mnie do niego — wiesz żem doktor, nie ma chwili do stracenia.
Posłuszny stary zwlókł się z krzesła i otwierając drzwi przybyłemu, przeprowadził go przez szereg pustych pokoi — do sypialni pańskiej. Na łożu mahoniowem, stękał chorobą złamany stary, zsiniały już, zziębły, bezprzytomny. Na widok Eustachego, zmieniła się twarz, zadrżała ręka, którą usunął, usta poruszyły jakby coś chciał mówić. Szybko przygotowano gorącą wannę — a mimo wstrętu i oporu, Eustachy potrafił mu dać lekarstwo.
— O! gdyby wiedział — rzekł w sobie Eustachy — że te same krople dawałem bratu i siostrze, wolałby może śmierć nad nie!
I boleśny uśmiech przeleciał mu po ustach. Godzina nie upłynęła, a już z pociechą i dumą, widoczny był skutek starań lekarza. Hrabia spał głęboko i potniał.
Ostap w oddaleniu czuwał; napróżno stary sługa ze łzami w oczach, wzruszony, wdzięcznością przejęty, chciał go namówić do spoczynku, pozostał zdaleka, śledząc postęp lekarstwa i przemagającą jego siłę.
Po północy dwa powozy zaturkotały przed gankiem. Alfred spiesząc na ratunek stryjowi, Michalina pomimo proźb i odradzań ciotki, biegła do łoża ojca. Spotkali się milczący i powitali spojrzeniem w sali, oboje razem biegli do pokoju hrabiego. Nie było czasu, i nie było komu oznajmić im, że Ostap wszystkich uprzedził. Z wielkiem zdumieniem, postrzegli go uspionego w krześle, u łóżka hrabiego. Michalina cofnęła się, zarumieniła i zbliżyła do ojca. On spał, ale snem spokojnym już przesilonej słabości. Na szelest wchodzących zbudził się Ostap, i pochwycił; postrzegł stojącą nad ojcem Misię i pospieszył ją uspokoić.
— Hrabia wyzdrowieje, ręczyć za to mogę — rzekł cicho — zostawmy go w spokojności. — Szczęśliwy jestem, że w czas przybyć mogłem, aby go ratować.
Alfred i Michalina ścisnęli go za ręce.
— Nie wiem jakie przeczucie mówiło mi — szepnął Alfred — że ty tu być musisz; tłómaczyłem sobie napróżno, że to być nie może — serce mi mówiło — być musi.
— A teraz — rzekł Eustachy — zostawiam was przy nim, mnie czas do moich chorych! do tych którychem jeszcze żywych zastał; bo wielu, wielu umarło.
Nikt go wstrzymywać nie myślał, tak wszyscy zajęci byli rozpytywaniem o słabości hrabiego, wymknął się więc niepostrzeżony i zbiegł na wieś znowu. Dzień już był bliski; — wicher ustał, pożar zagasł i ranna gwiazda błyskała na bladem tle jesiennem niebios. — Dym ciemny ze szczątków pożaru unosił się w górę i daleko rozciągał po wilgotnej ziemi.
W chacie, jedni spali snem spoczynku, drudzy snem wiecznym. Stary Roman nie żył; wnucze jego przejąwszy słabość od dziada, dogorywało w strasznych męczarniach, Zoja i Janko mieli się lepiej. Fedko czuwał nad niemi. Na twardej ławie, podesławszy płaszcz położył się Ostap i usnął na chwilę, trzecią to już noc nie zmrużył oka.
We dwa dni po opisanych wypadkach, hrabia odzyskał przytomność zupełną. Alfred i Misia nie odstępowali od jego łóżka — obaczył ich i wyciągnął rękę, jakby się z długiego snu budził, z długiej powracał podróży.
— Winienem ci życie — rzekł do Alfreda.
— Stryju kochany, nie mnie je winieneś, innemu.
Znak Misi, która lękała się, żeby imie nienawistnego człowieka nie wzruszyło ojca zbytecznie, przerwał Alfredowi.
— Któż tu był? — spytał hrabia.
— Lekarz — odpowiedziała Misia.
— I tyś mi przecie powróciła! — z wymówką zawołał stary — gdybym nie zachorował, nie byłabyś sobie przypomniała ojca.
— Papo, kochany papo, winnam, nie wymawiaj mi — zostaw to na później, gdy będziesz zdrowszym.
Lękając się znużenia, nie dano długo mówić hrabiemu. Szybko przychodzić zaczął do zdrowia, silny w sobie, nie wycieńczony ani myślami, (których nie nadużył) ani żadnym zbytkiem, prędzej niż drudzy odzyskiwał dawne siły. Ostap nie pokazał się więcej we dworze, u łóżka chorego, ale codziennie wzywany przez Michalinę, z nią i Alfredem spędzał część wieczora.
Choroba straszliwa, dziesiątkująca w okolicach niektórych wsie i największe osady, powoli ustawać poczynała; liczba chorych i umierających zmniejszała się; a pobożny lud przypisywał cudowny skutek wystawionym na drogach krzyżom.
Alfred przenikliwie poglądając na Eustachego i siostrę, lękał się nowego ich zbliżenia; Misia codzień mniej ukrywała namiętne przywiązanie, utaić się już niczyim oczom nie mogące, dla człowieka, który z uszanowaniem, bojaźnią, smutkiem zbliżał się tylko do niej. Zdaje się, że udana czy prawdziwa obojętność Eustachego, jątrzyła jeszcze Misię. Nie tając się przed Alfredem, okazywała jawnie, przerażająco — że go kochała. Często odchodziła wieczorem we łzach cała, bo on jej rozumieć nie chciał. Napróżno pani des Roches przelękniona jak Alfred postępem przywiązania tak dziwnego, bez przyszłości i nadziei, starała się wszelkiemi sposoby sprzeciwiać się, przeszkadzać schadzkom wieczornym. Misia samowolna, rozkazująca, niepokonana, zawsze potrafiła postawić na swojem.
Jednego wieczora zostawszy sama z Alfredem, tak niespokojnie chodzić poczęła od okna do drzwi, zaglądać, podsłuchiwać obiecanego przybycia i utyskiwać głośno, że brat nareszcie, postanowił nie tając dłużej podchwyconej tajemnicy, oświecić ją o przyszłości.
— Kochana Misiu — rzekł — możesz mi wierzyć, że kocham Eustachego, jednakże jakkolwiek wiele mu winni jesteśmy, jakkolwiek go szacuję i przywiązany jestem do niego — twój niepokój o niego, twoja wdzięczność przechodzą może granice.
— Granice czego? — spytała Misia urażona.
— Na Boga, nie gniewaj się siostrzyczko! mnie się zdaje — ja się może mylę.
— Powiedz-że całą, całą myśl twoją Alfredzie — dodała spokojnie.
— Ty go kochasz chyba! — zawołał nie wiedząc jak inaczej to wyrazić.
Michalina stanęła, spojrzała, podała mu rękę i spytała cicho.
— Bracie — a gdyby tak było?
— Gdyby tak było, Misiu — znaczy — że tak jest! Nieszczęśliwa jesteś i boleję nad tobą. Jest to miłość bez jutra i nadziei.
— O! wiem przecie o tem! — odpowiedziała siadając w krześle i zakrywając oczy — dawno wiem o tem. Ale możnaż, powiedz mi rozkazać sercu, żeby nie biło, kiedy się raz poruszy? Wszak-że nie wywoływałam tego przywiązania; opierałam się mu — ale mój los, i kto wie — Bóg zapewne chciał tego. Stało się — bracie — możesz się litować nademną, ale nadto pojmujesz czem jest uczucie, żebyś miał dziwną myśl zagaszenia tlejącego we mnie. Kocham Alfredzie — kocham go — i powiedz mi, jest-że to niczem już nieusprawiedliwionem, tak dziwnem, tak bezprzykładnem?
— Twój ojciec.
— O! wiem o tem, ale po cóż mi go wspominasz. Każdeż przywiązanie ma się koniecznie zamknąć żelazną kłódką małżeństwa? moje wiatr rozwieje i godziny długie z sobą gdzieś uniosą. Wiem, że nie mam jutra, dla tego dziś tak mi jest drogie, dla tego tak niespokojnie wyglądam go, oczekuję, pragnę. Śmiej się ze mnie, jeśli ci się podoba.
— Płakaćbym powinien raczej.
— Daj mi pokój! Ty zawsze żartujesz! wiesz moją tajemnicę, niech przy tobie zostanie.
— Twoja tajemnica droga Misiu, nie jest wcale tajemnicą, jak ci się zdaje.
— Jakto? — zrywając się zawołała Michalina — on miałby wiedzieć o tem?
— On — nie wiem, ale wszyscy, co cię otaczają, szemrzą, ciotka, pani des Roches, domyślają się. Zlituj się, staraj nie okazywać po sobie.
— Alboż to tak widoczna? — naiwnie spytała Michalina.
Alfred ruszył ramionami i nic nie odpowiedział, ona na chwilę rozmyśliła się smutnie, potem dumnie podniosła czoło i rzekła: — Niech wiedzą, niech mówią — co mi to szkodzi?
— A jeśli kto usłużny, doniesie twojemu ojcu? wiesz że ty, możesz-że wyrachować skutki? To śmierć dla niego.
— Ale to być nie może! któżby śmiał?
— O! — rzekł Alfred — nie rozumiem jak dotąd ukryć się przed nim to mogło — później.
— Cóż poradzić? — spytała Misia — mów, pomóż mi — ja nie wiem.
— Droga siostrzyczko — z uśmiechem rzekł Alfred — posłuchaj mnie trochę. Z wszelkiem namiętnem przywiązaniem, dwojako człowiek postąpić sobie może — poddać mu się, lub walczyć. Dwojaką tę drogę masz przed sobą, a ja, gdybyś mnie posłuchać chciała, wskazałbym ci walkę. Sama wyznajesz, że miłość twoja jest bez nadziei, po cóż się jej poddawać? Niech on odjedzie — ty zapomnisz.
— Zapomnisz! O jak łatwa i piękna rada! Widać Alfredzie, żeś nigdy nie kochał! zapomnieć! możnaż zapomnieć? zapomnienie, to śmierć, to zabójstwo. I wiesz-że jaką boleścią okupuje się zapomnienie? ilą łez i rozpaczy przykrywa się ten grób?
Na te słowa żywo wymówione, pobladł i ciężko westchnął Alfred.
— Misio! jak ty mnie nie znasz?
Spojrzeli na siebie może raz pierwszy oko w oko, długo, aż się zrozumieli. Alfred z kolei upadł w krzesło i zakrył twarz ręką.
Michalina milczała.
— Bracie — odezwała się z cicha — radzisz mi lekarstwo, które jak widać, tobie samemu nie wiele pomogło, ty cierpisz?
— Bom się skazał na ciche milczenie. Nie mogąc być kochanym, litości nawet nie mogąc wyprosić, walczę z sobą, cierpię — czekam. Michalina jeszcze udała, że nie zrozumiała.
— Niech jedzie — rzekła — niech jedzie — wszak to chciałeś mi radzić? Prawda — potrzeba tego, ale dla czegoż nie mam korzystać z chwil ostatnich, być z nim. Jeszcze godzin kilka, a potem wspomnienie tylko, nie to wspomnienie łzawe co pociesza i łagodzi boleść, ale wspomnienie straszne, jak zgryzota i dolegające jak rana.
Pani des Roches weszła — zamilkli.
Eustachy smutny i poważny jak zawsze przyszedł w pół godziny potem. Rozmowa wieczorna, w której Alfred poświęcił się na towarzysza francuzce, opowiadając jej szeroko i długo o Paryżu i Francji, cicha, tajemna toczyła się między Misią a Ostapem, nieprzerywanie wieczór cały. Gdy wychodzili, Alfred pod pozorem pilnej sprawy, wziął przyjaciela pod rękę i uprowadził z sobą do swego mieszkania. Czuł on potrzebę rozmówienia się z nim otwarcie i stanowczo o przyszłości, zamiarach i myślach jego.
Nie wyjawiając przed nim, że widzi coś nadzwyczajnego, grożącego, chciał go pozorem własnego dobra, do odjazdu nakłonić.
— Hrabia codzień się ma lepiej — rzekł po chwilce — pomimo wdzięczności jaką ci winien, nie wiem czy należy ci wyglądać niejako, aż będzie w stanie ją objawić.
— Wdzięczności! ale nie chcę żadnej — odparł dumnie Ostap.
— Dłuższy twój pobyt, mógłby tę myśl nastręczyć.
— Więc wyjeżdżam natychmiast.
— Jeśli niespokojny jesteś o swoich — jedź do Skały, ale nie baw tu dłużej.
Ostatnie słowa Alfred wyrzekł tak skłopotany, niepewnym głosem, bez przekonania, że Ostap zastanowił się i spojrzał mu w oczy. Nawykły do czytania na jego twarzy, poznał, że co innego mówił, a myślał co innego; Alfred odkrył znowu wątpliwość rodzącą się jawnie w rysach twarzy przyjaciela; oba pomięszani, zarumienieni stanęli.
— Gdybym cię mniej znał — rzekł Eustachy — posądziłbym, że całej swej myśli mi nie odkrywasz.
— Eustachy! wierzysz w moją przyjaźń?
— O! możesz-że wątpić?
— Uwierz więc, że wszelka moja rada, czy jej powody całkiem, czy na w pół ci tylko odkrywam, pochodzi z przyjaznej o ciebie troskliwości.
— Wierzę i słucham. Jedziesz do Skały? ja z tobą.
— Jutro rano — hrabia nie potrzebuje już naszej pomocy, twoi krewni?
— Także! — odpowiedział Eustachy z westchnieniem.
— Możemy więc jechać.
— Pojedziemy.
Na tem skończyła się rozmowa.
Nazajutrz jednak rano nim wyruszyć mogli, Michalina wyszła ich prosić do siebie. Całą noc przebyła ona we łzach, walcząc z sobą, i nic prócz boleści nie mogąc wywalczyć. Jedno tylko religijne wychowanie, uczące tłumić namiętność wszelką, i bojować z nią w początku samym — może dać siły potrzebne na pokonanie jej. Misia wcale go nie miała — przywykła czynić tylko swoją wolę, dogadzać wszelkiej przelotnej fantazji, w pierwszych chwilach oddała się uczuciu powstającemu z całą żywością swego charakteru. Wszystko spikało się na wzrost tej nieszczęśliwej miłości. Niepodobieństwo samo, miało pewien pociąg dla takiej jak ona kobiety; wyjątkowe położenie Eustachego, jego głęboki smutek, prześladowanie, którego krótko wprawdzie, doznał, wzbudziły litość, zajęcie, nareszcie pociąg i przywiązanie.
Szlachetny charakter i cierpliwe męztwo, uporne wreszcie milczenie ust, gdy oczy mimowolnie zdradzały, co się w duszy działo; mówiły za nim. Powolnie rosła i wzmagała się miłość, ale nareszcie doszła do tego stopnia natężenia, kiedy człowiek przytomność od niej traci, gorączki dostaje, schnie i umiera.
Całą noc przepłakała, przedumała Misia. Chciała przed sobą rozjaśnić przyszłość jakąkolwiek nadzieją — napróżno. Zewsząd wznosiły się niepokonane trudności — niepodobieństwa — kłamała przed sobą i po chwili sama w swe kłamstwo nie wierząc, płakała. Zaczęło świtać i powiedziała sobie — widziałam go raz ostatni!
Wiecie może co za wrażenie robi na człowieku, ten wyraz — ostatni! — opisać go niepodobna — głowa pęka, serce się rozdziera, życie uchodzić się zdaje. Musiemy być przeznaczeni do nieśmiertelności, gdy nas wszelka zapora w życiu, wszelkie nieodwrotne jego zamknienie tak silnie wstrząsa i oburza.
Na tę myśl szał opanowywa — a wtenczas, kto nie oszalał, ocalał. Wielu jednak szaleje, wielu na resztę żywota, z tej chwili wypija truciznę, od której potem śmierć powolna nadchodzi. Misia płakała ze dniem wschodzącym, a niemogąc przemódz wrażenia jakie na niej czyniła myśl — widziałam go raz ostatni, posłała prosić Alfreda i Eustachego do siebie.
Alfred przyjął tę prośbę z przykrością widoczną, ale odmówić jej nie śmiał. Mieli siadać do powozu, milczący zwrócił się ku pałacowi.
— Chwilkę tylko zabawim — rzekł wchodząc na ganek — czas nam w drogę.
Eustachy nic nie odpowiedział. Jego twarz zwykle piętno spokojnej rezygnacji nosząca, była blada, a oczy jaśniały gorączkowo, usta miał sine; wyraz fizjonomji niezwyczajny. Dostrzegł tego Alfred — wewnętrzna męka jadła go w duszy; i nie wyszła na jaw; aż się wpiła w organa życia, które je zewnątrz zaświadczyły.
— Co ci jest? — spytał widząc Eustachego chwytającego się za kolumnę.
— Nic — tak, znużenie — odpowiedział doktor. Michalina czekała ich w progu swojego pokoju, także do niepoznania zmieniona, blada, pomięszana.
— Chciałam — odezwała się — zapomniałam — przepraszam — ale nie spytałam panów, jak mam postępować z przychodzącym do zdrowia ojcem. Dla tego to musiałam prosić go jeszcze.
Pretekst był wynaleziony, ale niezręcznie, bo Eustachy zostawił przepis szczegółowy. Nic jednak nie odpowiedział, bo tak był pomięszany, że zapomniał o tem co zrobił. Michalina spojrzała mu w twarz i zadrżała widząc jej zmianę.
— Co to jest? Pan chory? — spytała troskliwie.
— Ja? nie — odparł Eustachy dobywając zmuszonego uśmiechu — nigdym się owszem lepiej nie czuł.
Wchodzący służący, wyprosił Alfreda do hrabiego; zostali sam na sam.
Eustachy tak był nieprzytomny, że nie wiedział co mówić, rzucał oczyma po pokoju, chciał się uśmiechać, udawał wesołego, a padał prawie z boleści.
— Kiedy się znowu zobaczym? — spytała Michalina cicho.
— Pani, mogęż wiedzieć — na twój rozkaz jestem zawsze do śmierci.
— Jak teraz — przerwała Michalina — ocaliłeś życie mojemu ojcu. A! nie umiem panu wyrazić jaką w mem sercu zostawiasz pamiątkę, pamiątkę, której nic nie wygładzi — dodała z zapałem — wieczną — a przynajmniej trwałą jak życie.
Eustachy miał łzy w oczach.
— O! mnie to — zawołał — mnie być wdzięcznym, mnie czcić was zawsze — mnie, któregoście wyciągnęli z błota, któremuście dali więcej niż życie, bo uczucia i myśli godne człowieka. Nie! na to nie ma słów w języku. — I pochwycił się za serce.
— Ale kiedy, powiedz mi pan, kiedy się zobaczym znowu?
— Moje życie nie pewne jutra, ale wszędzie gdzie będę, modlić się i pamiętać i czcić was nie przestanę. Ty pani i Alfred jesteście na zawsze w biednem sercu z którego nic was nie wyruguje; bo któżby więcej z taką anielską dobrocią chciał się zbliżyć do człowieka odepchnionego przez towarzystwo, skazanego na poniżenie.
— Gorzkie masz pan wyobrażenie o świecie — ale jest-że dziś kto, coby śmiał cenić człowieka z czego innego, jak z niego samego?
— Cóżem ja wart! — łamiąc ręce rzekł Eustachy. — Czyżem zasłużył sam na co więcej nad litość?
— O! z mojej strony — żywo przerwała Misia — daleko więcej, bo na wdzięczność, bo na — na ustach już miała straszne i niewyrachowanych skutków wyznanie, gdy Alfred, który odszedłszy niepokoił się o tych, których sam na sam zostawił, wpadł pospiesznie do pokoju. Rzutem oka po obu twarzach wyczytał, że rozmowa nie musiała być obojętną, ale poznać nie mógł, na czem się przerwała.
— Jedziemy — zawołał wesoło niby. — Bądź zdrowa kochana kuzynko — jedziemy do Skały — dobry mój Eustachy, obiecał mi tam kilka dni, może dłużej zabawić. Czekają na mnie moi chorzy, wczoraj odebrałem wiadomość, że w jednej z wiosek pokazała się cholera. Nasz obowiązek spieszyć na ratunek, to ci tłómaczy mój pospiech — pożegnanie było prawie obojętne, tak wszyscy nieprzytomni. Zaledwie drzwi się zamknęły za niemi, Misia wypadła do pokojów, z pokojów w ogród i skryła się w zarosłych ulicach. Pani des Roches każdy krok jej śledząca, pospieszyła za nią. Tymczasem dzwonki pocztowe oddalające się coraz, mierzyły odległość, którą powóz Alfreda na pocztowej drodze ubiegał.
Michalina otworzyła z bijącem sercem furtkę na trakt wychodzącą — jeszcze raz chciała go zobaczyć — jeszcze raz. Ale jak cień przemknęły się przed nią rozpuszczone konie i niczyjej nawet nie dostrzegła twarzy, bo Eustachy w głębi wozu wciśnięty, udawał snem znużonego. Alfred tylko dojrzał sukni u furtki, i rzekł w sobie z westchnieniem: — Jest to więc szał niepokonany. Biedna Misia.
Wieczorem Eustachy leżał nieprzytomny na łóżku, a Alfred czuwał nad nim. Gwałtowna gorączka wzmagająca się z każdą wieczorną godziną, nie dająca się niczem przerwać i wstrzymać w postępie, olbrzymiemi kroki szła, wyrywając siły, zmysły, rozum — pamięć.
Lat dziesięć upłynęło.
Eustachy wyjechawszy do Skały, po długiej rozmowie z Alfredem, która całą noc trwała, nie pokazał się więcej.
Tymczasem wiele się rzeczy zmieniło.
Stary hrabia dowiedział się, kto go uratował, ale pomimo to, nigdy nie wspomniał Eustachego, nigdy o niego nie spytał.
Alfred pozostał w Skale, często bardzo odwiedzając stryja, poufały z Michaliną, ale nie zdając się starać ani o jej serce, ani o rękę. Inni pretendenci, których zwabiał rosnący majątek, przesuwali się jedni po drugich, śladu po sobie nie zostawując. Wielu z nich życzył sobie hrabia, ale Misia stanowczo powiedziała, że nie wyjdzie za nikogo przymuszona i w najważniejszym kroku życia, chce być swobodną.
Gdy rok za rokiem płynął, a wyboru nie czyniła, ojciec począł się dręczyć. Jednego poranku ośmielił się wreszcie przypomnieć córce, że czas byłoby uczynić wybór.
— Zostawcie to mnie — odpowiedziała.
Nie śmiał nalegać.
Najznakomitsi współubiegacze, po niejakim czasie usunęli się i znikli, nowi się pokazywali chyba z rzadka. Dziwne wieści poczęły krążyć o hrabiance. Ojciec chciałby był już, chociażby Alfreda, zwłaszcza, że Alfred od powrotu z zagranicy, na dobrym stopniu postawił swoje interesa i jak mówią, robił majątek.
Nie probując już przynaglać córki, hrabia wybrał się do Skały, i namienił Alfredowi, że dane jego ojcu na łożu śmiertelnem słowo, dotrzymanem być musi — że czas coś postanowić. Ja — rzekł Alfred — z wdzięcznością przyjmę spełnienie jego — ale nie inaczej; aż Michalina na to dobrowolnie zezwoli.
— Staraj się o nią!
— Starałem — odpowiedział synowiec — ale zdaje mi się napróżno.
— Mogę jej powiedzieć, żeś mi się o nią oświadczył?
— Z tem, że miałbym sobie za szczęście ten związek, gdyby nań chciała z dobrej woli pozwolić. Ale nic jej wiązać nie powinno, ani ciebie kochany stryju, ani słowo dane, ani żaden inny wzgląd.
Hrabia odjechał, nie mogąc pojąć, dla czego mu było tak trudno, wydać piękną, młodą, miłą, bogatą córkę; dla czego Alfred tak zimno przyjął jego propozycję.
Nazajutrz oświadczył córce.
— Pomówię o tem z Alfredem — odpowiedziała — niech przyjedzie.
Dano mu znać, pospieszył, hrabia niecierpliwie wyglądał końca.
Wieczorem Misia została sam na sam z bratem.
— Prawda to? — spytała go — że oświadczyłeś się ojcu o moją rękę?
— Oświadczyłem, że byłbym szczęśliwym z tego związku, ale z tem, jeślibyś go także żądała i zezwoliła dobrowolnie, na nic a na nic się nie oglądając. Jeślim zasłużył na trochę przywiązania, litości.
— Ty wiesz Alfredzie, co się w mojem sercu dzieje — przerwała — kilka lat ubiegłych nie zmieniły mnie, odebrały tylko jeśli kiedy jaka być mogła, nadzieję, obrały z marzeń łudzących — dziś jak dawniej kocham go. Jeśli z tą chorobą serca, z tym wiecznym smutkiem i tęsknotą, chcesz mnie wziąść jako przyjaciółkę, jako towarzyszkę; jeśli chcesz moim urzędowym zostać obrońcą — będę twoją. Dla ciebie więcej szacunku, więcej mam przywiązania, niż dla innych. Gdyby nie on — czuję to, byłabym cię kochała. Chcesz-że mnie wziąść tak?
Alfred zamilkł.
— Jest to czas na wyznania — moja droga siostrzyczko. Ja cię kocham dawno.
— Wiedziałam o tem.
— Spodziewałem się, że czas, może oddalenie.
— Nic! nic! nigdy! — żywo przerwała Michalina. — Kto kocha jak ja, ten kocha na wieki.
Alfred smutnie opuścił głowę.
— Każesz mi przestać na ręce, kiedym chciał serca. Powinienbym cofnąć się — nie mam siły.
Michalina z litością spojrzała na szlachetną twarz brata, którą ciężki ale utajony okrywał smutek.
— Pójdziem więc dalej, razem — odpowiedziała.
— Pójdziemy!
To przyrzeczenie przedślubne wyrzeczone było smutnie, tęskno; a po niem długie nastąpiło milczenie.
— Widzisz jak jestem otwartą — dodała ona — ty jeden z moich ust własnych dowiedziałeś się tajemnicy; powtarzam ci dziś jeszcze, że go kocham. Nie miej mi za złe ani tęsknoty, ani przywiązania, ani smutku mego. Kto wie — będę walczyć z sobą. Teraz przyjaźń masz moją i przywiązanie siostry.
— I to mi drogiem — gdy nic więcej mieć nie mogę.
— Ślub nasz odbędzie się cicho, skromnie i przy familji tylko — pojedziemy potem do Skały. Nie róbmy ani wielkich przygotowań, ani szumnego wesela! nie prawdaż?
— Rób jak ci się podoba, ja zezwalam na wszystko.
Na tem się skończyły przedślubne układy. Ale hrabia pojąć nie mógł, dla czego Misia i Alfred upierali się przy cichem i tajemnem prawie weselu. Największa walka była o to; Misia przecież postawiła na swojem. Kilka osób pokrewnych, pani Krystyna, jej córka, zjechali się tylko. Ślub odbył się rano w kaplicy, a po obiedzie państwo młodzi, wedle życzenia odjechali do Skały.
To było trochę à l’anglaise; hrabia więc nic nie miał przeciwko temu, obczyzna zawsze mu smakowała, miał ją za dobry ton.
Pożycie nowych małżonków było ciche, spokojne, powiedziałbym szczęśliwe, gdybyśmy do wyrazu szczęścia nie przywiązywali znaczenia ogromnego, znaczenia co swym ciężarem kruszy noszące je słówko. Nie było to więc szczęście, ale spokój. Oboje nie zmienili trybu życia, ani humoru, ani myśli. Stary hrabia poglądając na nich, zwykł był mawiać, że nie widział w życiu tak dystyngwowanego małżeństwa, tak przyzwoicie szczęśliwych ludzi. Tyle się też cieszył i tak głęboko poruszył, że nie mogąc strawić swojego szczęścia i pasztetu strasburskiego z bolońskiemi salcesonami, obficie na śniadaniu zjedzonego; zachorował, pobłogosławił, umarł.
Nie czujemy się w obowiązku opisywać ani łez wylanych, ani wspaniałego pogrzebu i kazania pochwalnego, ani sutej żałoby sprawionej. Michalina wkrótce potem, osadziła na kawałku nadanego gruntu krewnych Eustachego, uwalniając ich zupełnie. W ten sposób objawiła, że jeszcze pamięta o nim. Alfred przyłożył się do tego dobrego uczynku, dając sowitą zapomogę. Państwo młodzi przenieśli się ze Skały, znajomej nam z tej powieści wioski.
Michalina pozostała spokojnie smutną — Alfred pracował. Tajemnie starał się on dostać wieści o przyjacielu, ale napróżno. Kończył się lat dziesiątek, jakeśmy wyżej powiedzieli, a wiedzieć nie było można, co się z nim stało.
Piękny ranek wiosenny świecił nad uroczem Podolem. Kraina, którą Trembecki nazwał płynącą mlekiem i miodem, jaśniała w tej chwili więcej niż bogactwy swemi, bo nieśmiertelną pięknością. Jej wzgórza i góry, skały, jary, strumienie, rzeki, doliny i stare rozwalone zamczyska i zielone lasy dębowe, w całej były krasie i młodocianym wdzięku.
W oddaleniu na wchodzącej chmurze bielały wieże Kamieńca, wysoka dominikańska poważna dzwonica, i smukły minarecik katedralny; i tłum domów, co ściśnięte na tej dziwnie wyrosłej skale, zdają się tulić do siebie i świadczyć o niebezpieczeństwie od Turka.
Bliżej nad ostrokrągłemi wierzchołkami swych baszt ciemnieje stare zamczysko. Powóz sześcią koni zaprzężony zwolna zbliża się ku miastu, z ciekawością wygląda z niego piękna głowa męzka i piękniejsza główka kobieca. Coraz widoczniej rysują się nagromadzone na skale mury, kościoły i ruiny, coraz wydatniej widać wspaniały zamek.
Wysiedli nakoniec i pieszo z wzruszeniem, jakiego doznaje każdy na widok niespodzianego cudnego widoku — przechodzą część drogi dzielącą ich od tak zwanego Djabelskiego mostu. — Jest to tureckich zapewne czasów dzieło, wiążące miasto z dawną fortecą; potężny mur niezmiernej wysokości, wązkim przesmykiem wiodący z zamku do Kamieńca właściwego. Spodem szumi obiegająca skałę do koła rzeka, a chatki rozsypane w dole bieleją gdzieniegdzie poprzyczepiane w głębi, po bokach gór, jak jaskółcze gniazdka. Widok zachwycający!
Nie dziw, że Alfred i Misia długo tu pozostali w zadumaniu i zachwycie.
Ale to tylko pierwszy widok nieporównanego Kamieńca. Cały dzień potem musieli, posłuszni ciekawości, obchodzić tę relikwję przeszłości, ten drogi zabytek dawnych czasów, który jak wszystko na świecie zrzuca powoli starą szatę, aby wdziać nową, ściera z czoła pamiątki, by się inaczej ustroić.
Nie wiem, czy które z miast naszych pochlubić się może tylą pamiątkami sławnemi, co Kamieniec. Na każdej uliczce zastanawiają cię, to stare herby ryte na kamieniu, to napisy, to znaki, to podania. Do koła rozwaliny przepyszne obronnych murów, baszt, mostu zwanego Wycieczką, pięknych bram, zatrzymują, każą dumać o przeszłości. Zewsząd widoki tak piękne, wielkie, malownicze! Ale niczemby one były bez tych piętn drogich, które spotykasz wyciśnięte wszędzie.
Tam herb, tam napis, ówdzie kształt budowy, znak, data, wstrzymują — zadziwiają. W żadnem z naszych miast nie ma ich tyle — i z tak różnych epok. Postrzegasz tu obok Stanisławowskich, Jagiellońskie orły i tureckie cyfry — na Bramie Polskiej stare herbowne znaki, mówią do ciebie językiem XVI. wieku. Gdzieindziej — oto domostwo pobytem Stanisława Augusta nacechowane! biedne — nie ma się czem chwalić; w kratach drugiego czytasz herby litewskiej książęcej familji; z rozwalin sądowniczego domu nad okny mówi ci jeszcze poważny, wspaniały głos przeszłości:
Ówdzie jakby dziwaczną igraszkę nad drzwiami gmachu służącego do obrad szlacheckich, wmurowano kamień szydersko mruczący:
Któż to tak dowcipnie tu zastosował? i tę prośbę utrapionych od Turka mieszkańców Kamieńca zmienił w wykrzyk satyryczny.
Począwszy od Karwasarów, od polskich folwarków, gdzie stąpisz zdumiewasz się pamiątkom i ich liczbie na tak szczupłej przestrzeni nagromadzonej. W Wietrznej bramie, którą od polskich folwarków do miasta się dojeżdża, zastanawia napis, a bardziej jeszcze reszty krytego mostu i ślicznych ruin. Ztąd cudny widok! Te skały jakby ręką ludzką obcięte w ściany proste, pokrajane ścieżkami, zdają się wielkiem mrowiskiem, wśród którego snują małe mrówięta. Co za widok z wałów! A wszędzie kamień każdy prawie potrącony nogą, zarosły mchem może, zamazany, zalepiony, uszkodzony, zniszczony umyślnie — zawiera napis, pamiątkę.
Dwie osobliwsze i jedyne u nas pozostałości tureckie zwracają nadewszystko uwagę. Jest to naprzód cudnej piękności w swoim rodzaju, z jednej ogromnej bryły granitu wykuta kazalnica w dominikańskim kościele — zdobi ją na wierzchu napis z alkoranu. Oryginalność rysunku, delikatność wykonania, opisać się nie dają, potrzeba ją widzieć. Szkoda, wielce szkoda, że ją niefortunnie pobielono, że w środku podostawiano aniołki. Należało ją zachować jak była, bez najmniejszej odmiany. Kapłan katolicki każący z tego miejsca byłby jej najpiękniejszą ozdobą.
W katedrze, jak świeca przylepiony do jej boku, cieniuchny, smukły, wybiega do góry minarecik prześliczny. Na wierzchołku jego był księżyc i pozostał; ale na księżycu postawiono Matkę Bożą. Co za myśl poetyczna! Wewnątrz kręcone schodki, których jest przeszło półtorasta, wiodą na ganeczek, z którego Muezzin na modlitwę wołał. Ciemne, wspaniałe wnętrze katedry, stare jej sklepienia, wielkie też czynią wrażenie.
Cały dzień Alfred z Michaliną przechodzili Kamieniec, z końca w koniec, powracając, zastanawiając się, zachwycając. Nareszcie znużeni usiedli na wałach. Tu mogli odpocząć, otoczeni widokiem dziwnej piękności. Myśl urządzenia przechadzki w tem miejscu należy do najszczęśliwszych, szkoda tylko, że stare szczęty murów, których nadto strzedz, nadto zachowywać nigdy nie można, zapewne w części poświęcone być musiały. Wiele z nich użyto szczęśliwie — nie powiemy tego o rzeźbach mających zdobić to miejsce.
Zamek w całej się ztąd swej starożytnej maluje krasie. — Wspomnienia cisną się tłumnie.
Imiona liczne wywołują pamięć — najsławniejsze na wieki zgasły, a na ich miejsce mamy imiona tych łacno zbogaconych nie wiedzieć zkąd przybyszów, co zamierzywszy sobie porobić majątki, nie rachują wcale, nie mają za obowiązek być czemkolwiek sławni i użyteczni. Myśleć o dobru nie swojem, powszechnem — stało się śmiesznością. Nie tak, o nie tak dawniej bywało, słynne dawniej imiona zdobyły krwią i ofiarami sławę swoją.
Tak myślał Alfred, przypominając, ile się krwi polskiej pod Kamieńcem, Chocimem, na Wołoszczyznie, w Bukowinie wylało; a krew to była najzacniejszych. Dziśby może od nowych panów i panków kropli jednej nie wyżebrało niebezpieczeństwo. Wiele zła przyczyną dla kraju była duma i samolubna arystokracja, ale obok niego stają i czyny wielkie i poświęcenia bez liku. A czas pomniejsza winy, podnosi heroizm.
Z imiony sławnemi, zeszło poświęcenie dawne.
Wśród tych dumań, natrętnie cisnących się, nagle wstrząsnął się Alfred, odwrócił, poskoczył z ławki, na której siedział z żoną.
Dziwnie ubrany człowiek mimo nich się przemknął, rzut oka na twarz jego zastanowił go, poruszył.
Misia także spojrzała, zbladła — odwróciła się — przechodzący zniknął.
Ubrany bardzo po prostu, w sukni wieśniaczej, z kijem w ręku, w słomianym kapeluszu, człowiek ten tak przypominający Eustachiego, skrył się pomiędzy drzewy.
Z początku chciał za nim gonić Alfred, ale po chwili rozwagi pozostał w miejscu. Oboje go widzieli, ale każde z nich ukryło w sobie niespodzianą radość i niepokój. Długo pozostali na ławie, spodziewając się go zobaczyć, powolnie przechodzili ulice, myśląc że go trafem spotkają — napróżno.
Wieczorem puścili się w dalszą drogę.
Znacie zapewne malownicze podolskie okolice? Grzechemby było zwiedzać dalekie kraje, a nie nacieszyć się wprzódy swojej ziemi pięknością. — Możemy nią słusznie być dumni, a artysta coby tam pojechał szukać natchnienia i zbierać pamiątki, z obfitym wróciłby plonem.
W blizkości stolicy podolskiej Alfred z Misią stanęli u krewnych, gdzie zabawić mieli dni kilka. On, artysta duszą, obiegał pierwszy raz widząc tak nowy dla siebie kraj — z kijem w ręku puszczał się w góry, zwiedzał pieczary i ruiny; siadał na skał wierzchołku, oznuwając wzrokiem pełne rozmaitości obrazy.
Jednego dnia, ku wieczorowi przy wypogodzonem niebie, pociągającym od wschodu chłodnym wietrze, dalej niż zwyczajnie zapuścił się ciekawy. Każde wzgórze nęciło go, nowy obiecując widok, kształty skalistych pokładów z pod rozdartej sterczących ziemi, tak rozmaite, tak dziwaczne wlokły go dalej a dalej szczególnością swoją. Rośliny lasów i jarów to wonne, to wdzięczne kształtami i barwą, to rzadkością zastanawiające, wyzywały ku sobie. Ze wzgórza na wzgórze, z lasku w lasek, ze skały na skałę wdzierając się Alfred, nareszcie zabłądził. Zachodzące słońce skierować go mogło wprawdzie, ale niedokładnie zdawał sobie sprawę z przebytej drogi. Znużony usiadł na kamieniu, myśląc jak to tam o niego niespokojni będą, jeśli się z powrotem przypóźni. Przechodzący wieśniak widząc go siedzącego na górze, zastanowił się, pokłonił i spytał:
— A czy nie zbłądził pan?
— Prawda, mój kochany, — nie dobrze wiem jak się nazad do N. dostanę, a trzebaby mi spocząć.
— Tobyście mogli tu niedaleko u Bondarczuka spocząć.
Na imię tak znane, chociaż tak pospolite, że się w każdej wsi prawie znajdzie, zastanowił się Alfred.
— Gdzież to ten Bondarczuk?
— W jarze, nie daleko, ot tam widać chutorek.
— Cóż to poddany czyj?
— A Bóg go wie!
— Gospodarz?
— Nie panie, tak dobry człowiek, co go nam Pan Bóg nie wiem zkąd, jakby z nieba spuścił. — Osiadł sobie w tym jarze; pobudował dominę, zagrodził sadek, osadził pszczoły.
Alfred począł się domyślać, że niespodzianie może natrafić na kryjówkę przyjaciela; co raz bardziej utwierdzał się w tej myśli i zsunąwszy się z siedzenia, zbliżył się do wieśniaka, usiłując wybadać.
— Stary to człowiek? — spytał.
— Zdaje się nie stary, choć mu broda wieku dodaje. Ot, może waszych lat. Nikt nie wie zkąd przyszedł, jak mu pozwolono tego kawałka ziemi. Dla nas sąsiadów Pan Bóg go dał, bo czy poradzić się o co, czy w chorobie poratować, czy w biedzie dopomódz, przywykliśmy do niego. Ot i ja zasiekłem się siekierą w nogę; zatem i idę. Zna on zioła, ma plastry i wielu ludziom pomaga. Moja siostra chorowała bez nadziei, co ją i dwór leczył i cyrulik, nic nie pomagało, aż on dopiero, jakem mu powiedział, coś napisał — bo taki i pisać umie — kazał zanieść do Kamieńca. A tam się bardzo kiwając głowami dziwowali, dziwowali i dali flaszeczkę. Ledwie jej pół wypiła, wstała na nogi. I nie nam to jednym pomocny, wszyscy taki Boga za niego proszą.
Z tego opowiadania utwierdził się Alfred w przekonaniu, że przypadek dziwny, szczęśliwym trafem zbliżył go do dawno niewidzianego przyjaciela.
Z bijącem sercem, szedł ścieżynką głębią jaru wydeptaną, ku chutorowi wskazanemu. Słońce się było skryło za wzgórza i ostatnie blaski jego na wierzchołkach drzew świeciły; jar cały ciemniał już w pomroce i chłodnem zionął powietrzem dolin. Rozkwitłe melisy, głogi i inne kwiaty, napełniały powietrze wonią. Gęsto poplątane brzosty, dęby, leszczyna, osłaniały domek przed okiem; siny tylko dymu paseczek wzlatujący do góry, zwiastował ludzkie mieszkanie. Zbliżyli się wreszcie pod opasujący sadybę wał oplątany tarnem i wrota proste, które wieśniak otworzył. Tu dopiero odkryła się oczom Alfreda maleńka biała chatka o dwojgu oknach, jednych drzwiczkach, z kominkiem nad słomiany dach wystającym. Dwa stare, krzywe dęby osłaniały ją liśćmi swemi, a zarośla gęste opasywały po za wałem. Góra skalista od północy z wystającemi szaremi złomami, które zieloną jej przebijały szatę, zakrywały do reszty tę ustroń tajemniczą. Z pomiędzy skał cienki, czysty strumyk wody ściekał na kamienie i rozlewał się w głębi jaru, głęboko wrytem korytem. Ciszę cudownego wieczora przerywał tylko szmer kołyszących się od powiewu wiatru drzew. Weszli na podwórko, pies zaszczekał u progu, podniósł głowę i przestał z wytrzeszczonemi oczyma, jakby chciał rozpoznać przychodniów.
Maleńki ten domek, zaledwie porządną mogący się nazwać chatą, przypierał do drugiej nie wielkiej także budowy. Obie otaczał ogródek zasadzony owocowemi drzewkami, warzywem, lekarskiemi roślinami. Ule słomiane stały w nim kilką rzędami. Pod starym dębem wielki kawał skały rzucony, jakby umyślnie, służył za ławkę.
Zbliżyli się do drzwi. Maleńka sionka przedzielała domek na dwie części; wieśniak wskazał w lewo Alfredowi. On już nie wątpił, że znajdzie po dziesięciu latach rozstania dawnego towarzysza młodości; serce zabiło mu, gdy ręka sięgnęła za klamkę.
Otworzył. W maleńkiej izdebce dwoma oknami z dwóch stron oświeconej, białej, czystej, ale wcale nie ozdobnej, nad stołem siedział mężczyzna ten sam, którego Alfred przypadkiem spotkał w Kamieńcu. Sparty był nad otwartą książką. Ubrany po wieśniaczemu, z zapuszczoną złotawą brodą, z obnażoną prawie i wypełzłą głową, z zapadłemi, blademi policzki, dumał. Zestarzał się — odmienił.
W tej izbie nie było nic prócz stołu, ławki, dwóch prostych stołków drewnianych, półki z kilką książkami i maleńkiej apteczki. Nad kominem wisiał portret litografowany Alfreda z uniwersyteckich czasów.
Na stuk otwierających się drzwi, Ostap odwrócił głowę, poznał Alfreda, zakrzyknął i skoczył ku niemu z otwartemi rękami.
— Ty tutaj! — zawołał — ty u mnie!
I w długim uścisku przerwało się powitanie.
Przybyły opowiedział jakim sposobem, jak przypadkowo odkrył mieszkanie Eustachego. Tysiąc pytań z obu stron zadano, i wiele razy odpowiedź na nie, smutkiem powiała po twarzach.
— Jak dawno tu mieszkasz? — zapytał Alfred.
— Kilka lat — odparł Ostap. — W tamtej stronie, sam wiesz, zostać mi było niepodobna; szukałem ukrycia, znalazłem, kupiłem kawałeczek ziemi, pobudowałem się, jak dla mnie przystało, jestem spokojny i rad memu położeniu. Blisko tych, których zowię braćmi, nauczycielem, pocieszycielem i nie wielkim kosztem — dobroczyńcą! mogłoż mi być lepiej gdzieindziej? Wątpię. Chodź zobaczyć mój ogródek.
Wyszli pod stary dąb, gdzie leżał złom skały i tu dostrzegł Alfred wykutej w górze głębokiej pieczary, ciągnącej się daleko, chmielem u wejścia obrosłej, która tło ogródka stanowiła. Po nad nią był krzyż z prostych dwu kloców dębowych złożony, pod krzyżem drugi do siedzenia kamień. Drożyna wąziuchna wiodła ku niemu. Krótko tu pobywszy, poczuł Alfred, jak szczęśliwe mogło być życie w takiem ustroniu dla człowieka, który musiał szukać samotności, bo go świat przyjąćby nie chciał.
— Chcesz wiedzieć, jak życie wiodę? — rzekł Eustachy. — Dzień po dniu płyną jednakowo, powolnie zdaje się, a jednak nieznacznie ku celowi, ku śmierci wiodąc. Sam jeden ze starym sługą, który się skazał na to mnisze wygnanie ze mną, ze psem, co strzeże wrót, mieszkam rok cały. Rzadko potrzeba jaka wywoła mnie do bliskiego miasta. Ludzie z sąsiedztwa codzień przychodzą po rady, po leki; to dla mnie najmilszem zajęciem. Czasem z kijem ruszam po wioskach i sam szukam chorych; a ile razy uratuję matkę, ojca, dziecię, tylekroć błogosławię cię, żeś mi pozwolił uczyć się z sobą. Resztę godzin pielęgnuję pszczoły, czytam, kopię w ogrodzie. Proste życie! Nie insze być musiało owe dawnych mnichów, z którego śmieje się dzisiejsza cywilizacja!
Ileż to razy na myśl mi przychodziła nieodzowna klasztorów potrzeba. Można łatwo z protestantami razem szydzić z mnichów i cenobjów, ale wiele to ludzi pokój w nich, którego napróżno gdzieindziej szukali, znalazło!
Wysławszy wieśniaka z kartką do żony, Alfred pozostał na noc na Bondarczukowym chutorze — tak go nazywano w okolicy. W późną noc wspomnienia młodości, opowiadania zaszłych wypadków w znajomej okolicy, zajęły ich. Nazajutrz rano rozstać się mieli znowu. Bez widocznej boleści, spokojnie przyjął Ostap wiadomość o zamęźciu Michaliny, nie dał poznać nawet po sobie, że go z nią inne nad wdzięczność węzły łączyły.
Śmierć hrabiego, uwolnienie krewnych przez Michalinę, do łez go poruszyły, i nie dziw, samotność podnosi człowieka, miękczy, egzaltuje. Ciągłem ocieraniem się o świat, tracim władzę uczucia czegokolwiek głęboko i zużywamy się, twardniejem, serce dostaje nagniotków — w samotności mniej targani w różne strony, mniej szafując sobą, skupiając w duszy własnej, zdolniejsi jesteśmy uczuć potem silnie, cokolwiek nas dotknie. Wszelkie wrażenie mocniejsze jest i trwalsze. Ostap też płakał, gdy Alfred prawie chłodno dotknął najważniejszych wypadków i łzy nad niczem wylać nie umiał.
Słońce wschodziło za górą, gdy przeprowadzony przez Ostapa, wyszedł Alfred z gościny ubogiej.
— Znalazłem cię — mówił w drodze — widzieliśmy się znowu; czemuż byś kiedy ty także do nas, do swoich, do tych, co cię kochają nie przyszedł?
— Nigdy! nigdy! — odrzekł Ostap. — Przysiągłem pustyni... zostaw mnie w niej. Po co ja tam? Mnie tu lepiej... wierz mi.
— Ale pustelnicy przecie, mnichy, wychodzili nie raz na świat. Czemuż byś ty dobrowolny cenobito nie miał zeń wyjrzeć?
— Odwykłem od niego, nie jestem już tym berlińskiego uniwersytetu wychowańcem, którego znałeś dawniej. Suknia inna, myśli inne — wszystko się we mnie odmieniło. Jedno pozostało dawne — przyjaźń i wdzięczność dla ciebie i przekonanie, że między wami nie ma tam miejsca dla mnie.
— Bądź zdrów!
Ścieżka wychodziła z jaru — ścisnęli się za ręce — rozeszli.
Na tem się kończy pierwsza epoka życia Ostapa Bondarczuka.