<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Piękny ranek wiosenny świecił nad uroczem Podolem. Kraina, którą Trembecki nazwał płynącą mlekiem i miodem, jaśniała w tej chwili więcej niż bogactwy swemi, bo nieśmiertelną pięknością. Jej wzgórza i góry, skały, jary, strumienie, rzeki, doliny i stare rozwalone zamczyska i zielone lasy dębowe, w całej były krasie i młodocianym wdzięku.
W oddaleniu na wchodzącej chmurze bielały wieże Kamieńca, wysoka dominikańska poważna dzwonica, i smukły minarecik katedralny; i tłum domów, co ściśnięte na tej dziwnie wyrosłej skale, zdają się tulić do siebie i świadczyć o niebezpieczeństwie od Turka.
Bliżej nad ostrokrągłemi wierzchołkami swych baszt ciemnieje stare zamczysko. Powóz sześcią koni zaprzężony zwolna zbliża się ku miastu, z ciekawością wygląda z niego piękna głowa męzka i piękniejsza główka kobieca. Coraz widoczniej rysują się nagromadzone na skale mury, kościoły i ruiny, coraz wydatniej widać wspaniały zamek.
Wysiedli nakoniec i pieszo z wzruszeniem, jakiego doznaje każdy na widok niespodzianego cudnego widoku — przechodzą część drogi dzielącą ich od tak zwanego Djabelskiego mostu. — Jest to tureckich zapewne czasów dzieło, wiążące miasto z dawną fortecą; potężny mur niezmiernej wysokości, wązkim przesmykiem wiodący z zamku do Kamieńca właściwego. Spodem szumi obiegająca skałę do koła rzeka, a chatki rozsypane w dole bieleją gdzieniegdzie poprzyczepiane w głębi, po bokach gór, jak jaskółcze gniazdka. Widok zachwycający!
Nie dziw, że Alfred i Misia długo tu pozostali w zadumaniu i zachwycie.
Ale to tylko pierwszy widok nieporównanego Kamieńca. Cały dzień potem musieli, posłuszni ciekawości, obchodzić tę relikwję przeszłości, ten drogi zabytek dawnych czasów, który jak wszystko na świecie zrzuca powoli starą szatę, aby wdziać nową, ściera z czoła pamiątki, by się inaczej ustroić.
Nie wiem, czy które z miast naszych pochlubić się może tylą pamiątkami sławnemi, co Kamieniec. Na każdej uliczce zastanawiają cię, to stare herby ryte na kamieniu, to napisy, to znaki, to podania. Do koła rozwaliny przepyszne obronnych murów, baszt, mostu zwanego Wycieczką, pięknych bram, zatrzymują, każą dumać o przeszłości. Zewsząd widoki tak piękne, wielkie, malownicze! Ale niczemby one były bez tych piętn drogich, które spotykasz wyciśnięte wszędzie.
Tam herb, tam napis, ówdzie kształt budowy, znak, data, wstrzymują — zadziwiają. W żadnem z naszych miast nie ma ich tyle — i z tak różnych epok. Postrzegasz tu obok Stanisławowskich, Jagiellońskie orły i tureckie cyfry — na Bramie Polskiej stare herbowne znaki, mówią do ciebie językiem XVI. wieku. Gdzieindziej — oto domostwo pobytem Stanisława Augusta nacechowane! biedne — nie ma się czem chwalić; w kratach drugiego czytasz herby litewskiej książęcej familji; z rozwalin sądowniczego domu nad okny mówi ci jeszcze poważny, wspaniały głos przeszłości:

Nolite judicare!

Ówdzie jakby dziwaczną igraszkę nad drzwiami gmachu służącego do obrad szlacheckich, wmurowano kamień szydersko mruczący:

Domine! conserva nos in pace.

Któż to tak dowcipnie tu zastosował? i tę prośbę utrapionych od Turka mieszkańców Kamieńca zmienił w wykrzyk satyryczny.
Począwszy od Karwasarów, od polskich folwarków, gdzie stąpisz zdumiewasz się pamiątkom i ich liczbie na tak szczupłej przestrzeni nagromadzonej. W Wietrznej bramie, którą od polskich folwarków do miasta się dojeżdża, zastanawia napis, a bardziej jeszcze reszty krytego mostu i ślicznych ruin. Ztąd cudny widok! Te skały jakby ręką ludzką obcięte w ściany proste, pokrajane ścieżkami, zdają się wielkiem mrowiskiem, wśród którego snują małe mrówięta. Co za widok z wałów! A wszędzie kamień każdy prawie potrącony nogą, zarosły mchem może, zamazany, zalepiony, uszkodzony, zniszczony umyślnie — zawiera napis, pamiątkę.
Dwie osobliwsze i jedyne u nas pozostałości tureckie zwracają nadewszystko uwagę. Jest to naprzód cudnej piękności w swoim rodzaju, z jednej ogromnej bryły granitu wykuta kazalnica w dominikańskim kościele — zdobi ją na wierzchu napis z alkoranu. Oryginalność rysunku, delikatność wykonania, opisać się nie dają, potrzeba ją widzieć. Szkoda, wielce szkoda, że ją niefortunnie pobielono, że w środku podostawiano aniołki. Należało ją zachować jak była, bez najmniejszej odmiany. Kapłan katolicki każący z tego miejsca byłby jej najpiękniejszą ozdobą.
W katedrze, jak świeca przylepiony do jej boku, cieniuchny, smukły, wybiega do góry minarecik prześliczny. Na wierzchołku jego był księżyc i pozostał; ale na księżycu postawiono Matkę Bożą. Co za myśl poetyczna! Wewnątrz kręcone schodki, których jest przeszło półtorasta, wiodą na ganeczek, z którego Muezzin na modlitwę wołał. Ciemne, wspaniałe wnętrze katedry, stare jej sklepienia, wielkie też czynią wrażenie.
Cały dzień Alfred z Michaliną przechodzili Kamieniec, z końca w koniec, powracając, zastanawiając się, zachwycając. Nareszcie znużeni usiedli na wałach. Tu mogli odpocząć, otoczeni widokiem dziwnej piękności. Myśl urządzenia przechadzki w tem miejscu należy do najszczęśliwszych, szkoda tylko, że stare szczęty murów, których nadto strzedz, nadto zachowywać nigdy nie można, zapewne w części poświęcone być musiały. Wiele z nich użyto szczęśliwie — nie powiemy tego o rzeźbach mających zdobić to miejsce.
Zamek w całej się ztąd swej starożytnej maluje krasie. — Wspomnienia cisną się tłumnie.
Imiona liczne wywołują pamięć — najsławniejsze na wieki zgasły, a na ich miejsce mamy imiona tych łacno zbogaconych nie wiedzieć zkąd przybyszów, co zamierzywszy sobie porobić majątki, nie rachują wcale, nie mają za obowiązek być czemkolwiek sławni i użyteczni. Myśleć o dobru nie swojem, powszechnem — stało się śmiesznością. Nie tak, o nie tak dawniej bywało, słynne dawniej imiona zdobyły krwią i ofiarami sławę swoją.
Tak myślał Alfred, przypominając, ile się krwi polskiej pod Kamieńcem, Chocimem, na Wołoszczyznie, w Bukowinie wylało; a krew to była najzacniejszych. Dziśby może od nowych panów i panków kropli jednej nie wyżebrało niebezpieczeństwo. Wiele zła przyczyną dla kraju była duma i samolubna arystokracja, ale obok niego stają i czyny wielkie i poświęcenia bez liku. A czas pomniejsza winy, podnosi heroizm.
Z imiony sławnemi, zeszło poświęcenie dawne.
Wśród tych dumań, natrętnie cisnących się, nagle wstrząsnął się Alfred, odwrócił, poskoczył z ławki, na której siedział z żoną.
Dziwnie ubrany człowiek mimo nich się przemknął, rzut oka na twarz jego zastanowił go, poruszył.
Misia także spojrzała, zbladła — odwróciła się — przechodzący zniknął.
Ubrany bardzo po prostu, w sukni wieśniaczej, z kijem w ręku, w słomianym kapeluszu, człowiek ten tak przypominający Eustachiego, skrył się pomiędzy drzewy.
Z początku chciał za nim gonić Alfred, ale po chwili rozwagi pozostał w miejscu. Oboje go widzieli, ale każde z nich ukryło w sobie niespodzianą radość i niepokój. Długo pozostali na ławie, spodziewając się go zobaczyć, powolnie przechodzili ulice, myśląc że go trafem spotkają — napróżno.
Wieczorem puścili się w dalszą drogę.
Znacie zapewne malownicze podolskie okolice? Grzechemby było zwiedzać dalekie kraje, a nie nacieszyć się wprzódy swojej ziemi pięknością. — Możemy nią słusznie być dumni, a artysta coby tam pojechał szukać natchnienia i zbierać pamiątki, z obfitym wróciłby plonem.
W blizkości stolicy podolskiej Alfred z Misią stanęli u krewnych, gdzie zabawić mieli dni kilka. On, artysta duszą, obiegał pierwszy raz widząc tak nowy dla siebie kraj — z kijem w ręku puszczał się w góry, zwiedzał pieczary i ruiny; siadał na skał wierzchołku, oznuwając wzrokiem pełne rozmaitości obrazy.
Jednego dnia, ku wieczorowi przy wypogodzonem niebie, pociągającym od wschodu chłodnym wietrze, dalej niż zwyczajnie zapuścił się ciekawy. Każde wzgórze nęciło go, nowy obiecując widok, kształty skalistych pokładów z pod rozdartej sterczących ziemi, tak rozmaite, tak dziwaczne wlokły go dalej a dalej szczególnością swoją. Rośliny lasów i jarów to wonne, to wdzięczne kształtami i barwą, to rzadkością zastanawiające, wyzywały ku sobie. Ze wzgórza na wzgórze, z lasku w lasek, ze skały na skałę wdzierając się Alfred, nareszcie zabłądził. Zachodzące słońce skierować go mogło wprawdzie, ale niedokładnie zdawał sobie sprawę z przebytej drogi. Znużony usiadł na kamieniu, myśląc jak to tam o niego niespokojni będą, jeśli się z powrotem przypóźni. Przechodzący wieśniak widząc go siedzącego na górze, zastanowił się, pokłonił i spytał:
— A czy nie zbłądził pan?
— Prawda, mój kochany, — nie dobrze wiem jak się nazad do N. dostanę, a trzebaby mi spocząć.
— Tobyście mogli tu niedaleko u Bondarczuka spocząć.
Na imię tak znane, chociaż tak pospolite, że się w każdej wsi prawie znajdzie, zastanowił się Alfred.
— Gdzież to ten Bondarczuk?
— W jarze, nie daleko, ot tam widać chutorek.
— Cóż to poddany czyj?
— A Bóg go wie!
— Gospodarz?
— Nie panie, tak dobry człowiek, co go nam Pan Bóg nie wiem zkąd, jakby z nieba spuścił. — Osiadł sobie w tym jarze; pobudował dominę, zagrodził sadek, osadził pszczoły.
Alfred począł się domyślać, że niespodzianie może natrafić na kryjówkę przyjaciela; co raz bardziej utwierdzał się w tej myśli i zsunąwszy się z siedzenia, zbliżył się do wieśniaka, usiłując wybadać.
— Stary to człowiek? — spytał.
— Zdaje się nie stary, choć mu broda wieku dodaje. Ot, może waszych lat. Nikt nie wie zkąd przyszedł, jak mu pozwolono tego kawałka ziemi. Dla nas sąsiadów Pan Bóg go dał, bo czy poradzić się o co, czy w chorobie poratować, czy w biedzie dopomódz, przywykliśmy do niego. Ot i ja zasiekłem się siekierą w nogę; zatem i idę. Zna on zioła, ma plastry i wielu ludziom pomaga. Moja siostra chorowała bez nadziei, co ją i dwór leczył i cyrulik, nic nie pomagało, aż on dopiero, jakem mu powiedział, coś napisał — bo taki i pisać umie — kazał zanieść do Kamieńca. A tam się bardzo kiwając głowami dziwowali, dziwowali i dali flaszeczkę. Ledwie jej pół wypiła, wstała na nogi. I nie nam to jednym pomocny, wszyscy taki Boga za niego proszą.
Z tego opowiadania utwierdził się Alfred w przekonaniu, że przypadek dziwny, szczęśliwym trafem zbliżył go do dawno niewidzianego przyjaciela.
Z bijącem sercem, szedł ścieżynką głębią jaru wydeptaną, ku chutorowi wskazanemu. Słońce się było skryło za wzgórza i ostatnie blaski jego na wierzchołkach drzew świeciły; jar cały ciemniał już w pomroce i chłodnem zionął powietrzem dolin. Rozkwitłe melisy, głogi i inne kwiaty, napełniały powietrze wonią. Gęsto poplątane brzosty, dęby, leszczyna, osłaniały domek przed okiem; siny tylko dymu paseczek wzlatujący do góry, zwiastował ludzkie mieszkanie. Zbliżyli się wreszcie pod opasujący sadybę wał oplątany tarnem i wrota proste, które wieśniak otworzył. Tu dopiero odkryła się oczom Alfreda maleńka biała chatka o dwojgu oknach, jednych drzwiczkach, z kominkiem nad słomiany dach wystającym. Dwa stare, krzywe dęby osłaniały ją liśćmi swemi, a zarośla gęste opasywały po za wałem. Góra skalista od północy z wystającemi szaremi złomami, które zieloną jej przebijały szatę, zakrywały do reszty tę ustroń tajemniczą. Z pomiędzy skał cienki, czysty strumyk wody ściekał na kamienie i rozlewał się w głębi jaru, głęboko wrytem korytem. Ciszę cudownego wieczora przerywał tylko szmer kołyszących się od powiewu wiatru drzew. Weszli na podwórko, pies zaszczekał u progu, podniósł głowę i przestał z wytrzeszczonemi oczyma, jakby chciał rozpoznać przychodniów.
Maleńki ten domek, zaledwie porządną mogący się nazwać chatą, przypierał do drugiej nie wielkiej także budowy. Obie otaczał ogródek zasadzony owocowemi drzewkami, warzywem, lekarskiemi roślinami. Ule słomiane stały w nim kilką rzędami. Pod starym dębem wielki kawał skały rzucony, jakby umyślnie, służył za ławkę.
Zbliżyli się do drzwi. Maleńka sionka przedzielała domek na dwie części; wieśniak wskazał w lewo Alfredowi. On już nie wątpił, że znajdzie po dziesięciu latach rozstania dawnego towarzysza młodości; serce zabiło mu, gdy ręka sięgnęła za klamkę.
Otworzył. W maleńkiej izdebce dwoma oknami z dwóch stron oświeconej, białej, czystej, ale wcale nie ozdobnej, nad stołem siedział mężczyzna ten sam, którego Alfred przypadkiem spotkał w Kamieńcu. Sparty był nad otwartą książką. Ubrany po wieśniaczemu, z zapuszczoną złotawą brodą, z obnażoną prawie i wypełzłą głową, z zapadłemi, blademi policzki, dumał. Zestarzał się — odmienił.
W tej izbie nie było nic prócz stołu, ławki, dwóch prostych stołków drewnianych, półki z kilką książkami i maleńkiej apteczki. Nad kominem wisiał portret litografowany Alfreda z uniwersyteckich czasów.
Na stuk otwierających się drzwi, Ostap odwrócił głowę, poznał Alfreda, zakrzyknął i skoczył ku niemu z otwartemi rękami.
— Ty tutaj! — zawołał — ty u mnie!
I w długim uścisku przerwało się powitanie.
Przybyły opowiedział jakim sposobem, jak przypadkowo odkrył mieszkanie Eustachego. Tysiąc pytań z obu stron zadano, i wiele razy odpowiedź na nie, smutkiem powiała po twarzach.
— Jak dawno tu mieszkasz? — zapytał Alfred.
— Kilka lat — odparł Ostap. — W tamtej stronie, sam wiesz, zostać mi było niepodobna; szukałem ukrycia, znalazłem, kupiłem kawałeczek ziemi, pobudowałem się, jak dla mnie przystało, jestem spokojny i rad memu położeniu. Blisko tych, których zowię braćmi, nauczycielem, pocieszycielem i nie wielkim kosztem — dobroczyńcą! mogłoż mi być lepiej gdzieindziej? Wątpię. Chodź zobaczyć mój ogródek.
Wyszli pod stary dąb, gdzie leżał złom skały i tu dostrzegł Alfred wykutej w górze głębokiej pieczary, ciągnącej się daleko, chmielem u wejścia obrosłej, która tło ogródka stanowiła. Po nad nią był krzyż z prostych dwu kloców dębowych złożony, pod krzyżem drugi do siedzenia kamień. Drożyna wąziuchna wiodła ku niemu. Krótko tu pobywszy, poczuł Alfred, jak szczęśliwe mogło być życie w takiem ustroniu dla człowieka, który musiał szukać samotności, bo go świat przyjąćby nie chciał.
— Chcesz wiedzieć, jak życie wiodę? — rzekł Eustachy. — Dzień po dniu płyną jednakowo, powolnie zdaje się, a jednak nieznacznie ku celowi, ku śmierci wiodąc. Sam jeden ze starym sługą, który się skazał na to mnisze wygnanie ze mną, ze psem, co strzeże wrót, mieszkam rok cały. Rzadko potrzeba jaka wywoła mnie do bliskiego miasta. Ludzie z sąsiedztwa codzień przychodzą po rady, po leki; to dla mnie najmilszem zajęciem. Czasem z kijem ruszam po wioskach i sam szukam chorych; a ile razy uratuję matkę, ojca, dziecię, tylekroć błogosławię cię, żeś mi pozwolił uczyć się z sobą. Resztę godzin pielęgnuję pszczoły, czytam, kopię w ogrodzie. Proste życie! Nie insze być musiało owe dawnych mnichów, z którego śmieje się dzisiejsza cywilizacja!
Ileż to razy na myśl mi przychodziła nieodzowna klasztorów potrzeba. Można łatwo z protestantami razem szydzić z mnichów i cenobjów, ale wiele to ludzi pokój w nich, którego napróżno gdzieindziej szukali, znalazło!
Wysławszy wieśniaka z kartką do żony, Alfred pozostał na noc na Bondarczukowym chutorze — tak go nazywano w okolicy. W późną noc wspomnienia młodości, opowiadania zaszłych wypadków w znajomej okolicy, zajęły ich. Nazajutrz rano rozstać się mieli znowu. Bez widocznej boleści, spokojnie przyjął Ostap wiadomość o zamęźciu Michaliny, nie dał poznać nawet po sobie, że go z nią inne nad wdzięczność węzły łączyły.
Śmierć hrabiego, uwolnienie krewnych przez Michalinę, do łez go poruszyły, i nie dziw, samotność podnosi człowieka, miękczy, egzaltuje. Ciągłem ocieraniem się o świat, tracim władzę uczucia czegokolwiek głęboko i zużywamy się, twardniejem, serce dostaje nagniotków — w samotności mniej targani w różne strony, mniej szafując sobą, skupiając w duszy własnej, zdolniejsi jesteśmy uczuć potem silnie, cokolwiek nas dotknie. Wszelkie wrażenie mocniejsze jest i trwalsze. Ostap też płakał, gdy Alfred prawie chłodno dotknął najważniejszych wypadków i łzy nad niczem wylać nie umiał.
Słońce wschodziło za górą, gdy przeprowadzony przez Ostapa, wyszedł Alfred z gościny ubogiej.
— Znalazłem cię — mówił w drodze — widzieliśmy się znowu; czemuż byś kiedy ty także do nas, do swoich, do tych, co cię kochają nie przyszedł?
— Nigdy! nigdy! — odrzekł Ostap. — Przysiągłem pustyni... zostaw mnie w niej. Po co ja tam? Mnie tu lepiej... wierz mi.
— Ale pustelnicy przecie, mnichy, wychodzili nie raz na świat. Czemuż byś ty dobrowolny cenobito nie miał zeń wyjrzeć?
— Odwykłem od niego, nie jestem już tym berlińskiego uniwersytetu wychowańcem, którego znałeś dawniej. Suknia inna, myśli inne — wszystko się we mnie odmieniło. Jedno pozostało dawne — przyjaźń i wdzięczność dla ciebie i przekonanie, że między wami nie ma tam miejsca dla mnie.
— Bądź zdrów!
Ścieżka wychodziła z jaru — ścisnęli się za ręce — rozeszli.
Na tem się kończy pierwsza epoka życia Ostapa Bondarczuka.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ[1].




  1. Przypis własny Wikiźródeł Druga część opowieści o Ostapie Bondarczuku ukazała się pod tytułem „Jaryna”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.