Ostatni Rzymianie/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.


Dnia trzeciego września w godzinach popołudniowych zbliżał się z Aemony[1] do Alp Julijskich oddział konnicy, prowadzony przez górala.
Przodem jechał na ogierze hiszpańskim młody wojewoda cesarstwa rzymskiego. Czarne oczy żarzyły się na tle śniadej twarzy, pukle jasnych włosów wysuwały się z pod złoconego szyszaka.
Był to Fabricyusz.
Odbywszy pokutę, przepisaną mu przez Ambrozyusza, zaciągnął się do legionów Teodozyusza. Imperator postawił go na czele przedniej straży i kazał mu oczyścić drogę. Tuż za nim ciągnęła cała siła zbrojna wschodnich prefektur pod dowództwem samego cesarza.
Teodozyusz spodziewał się spotkać Arbogasta już w Panonii. Dotąd jednak szedł przez kraje ciche, zajęto pracą pokoju. Nigdzie nie było widać ani jednego miecza, nie było słychać trąb i rogów. Bez żadnej przeszkód}dotarło wojsko chrześciańskie aż do granicy Italii.
— Mówisz, że za temi górami czekają na nas bałwochwalcy? — zapytał Fabricyusz górala.
— Jest ich tylu, ile jodeł na naszych górach — odrzekł szpieg.
— Powiadasz, że bałwochwalcy obozują już od miesiąca nad rzeką Frigidus?[2]
— Król Arbogast rozłożył się w pierwszych dniach sierpnia w naszej dolinie. Przesmyki gór zamknął prefekt Flawianus.
— Czy nie ma nikogo z tej strony gór? Pamiętaj, iż za kłamliwą wiadomość płaci się na wojnie głową.
— Jestem chrześcianinem, panie. Dobry Pasterz strąciłby mnie w ognie piekielne, gdybym splamił sumienie krzywdą współwyznawcy. Możecie się przypatrzeć wojsku bałwochwalców bez obawy. Z tej strony czuwają straże tylko nocą.
Oddział zatrzymał się u stóp małego wzgórza. Zsiadłszy z konia, piął się Fabricyusz za szpiegiem po skałach.
Kiedy stanął na szczycie, wyrwał się z jego piersi okrzyk podziwu. Przed nim, na kilka mil wokoło, rozciągała się dolina tak równa, jakby stworzona rozmyślnie do stoczenia wielkiej bitwy. Najliczniejsze wojsko mogło się na niej swobodnie rozwinąć. Przecinała ją rzeka, a zamykała od zachodu wstęga pagórków, rysujących się szarawą, falistą linią na tle błękitnego nieba.
Oko Fabricyusza zachwycało się wyborem miejsca. Podkomendny Arbogasta poznał swojego wodza i zdjął z głowy szyszak, oddając mimowoli hołd geniuszowi starego mistrza.
Pełne światło pogodnego dnia padało na jego twarz.
Było to, to samo męskie, piękne oblicze, które niepokoiło w godzinach samotnych Faustę Auzonię; tylko jego twardy wyraz złagodniał. Jakiś głęboki smutek przeszedł po wyzywających oczach, po ustach, wydętych wzgardliwie, i starł z nich bezwzględność lat młodych.
— Spojrzcie tam, panie!
Szpieg wskazał ręką na zachodni skraj doliny.
Lecz Fabricyusz dostrzegł już sam obóz Arbogasta.
W oddali, roiło się olbrzymie mrowisko. Bystry wzrok wojewody rozróżnił okopy, wieże ochronne i maszyny polowe.
— Bądź jutro z nami, Boże prawdy, albowiem bez Twojej pomocy nie wyjdzie z tej matni ani jedna noga chrześciańska — modlił się Fabricyusz, zstępując z góry.
Na dole wskoczył na konia i wrócił cwałem do Aemony.
Cały wschodni kraj nieba robił wrażenie, jakby go pokrywała mgła, posuwająca się ku Alpom Julijskim. Od czasu do czasu otwierała się tu i owdzie zasłona, a wówczas migotały w dali niezliczone błyski.
Szeroką, ławą, wszystkiemi drogami i ścieżkami, szło wojsko Teodozyusza.
Fabricyusz, kazawszy się przedniej straży zatrzymać, skierował konia tam, skąd toczyły się najgęstsze kłęby owej mgły. W miarę, jak się do niej zbliżał, rzedniała ona, unosiła się w górę. Od jasnego tła łąk i pól odcinały się ciemne linie, które zaczęły po jakimś czasie przybierać formy wypukłe. Z tumanów kurzu wyłaniały się powoli głowy ludzi i zwierząt.
A głów tych było tak dużo, iż zdawało się, że zdruzgoczą samą liczbą wszelką przeszkodę. Spadną z gwałtownością powodzi w dolinę, zajętą przez Arbogasta i zaleją bałwochwalców.
Inaczej sądził widocznie Fabricyusz, bo chmura troski nie schodziła z jego czoła. Regularny żołnierz nie ufał bezładnym hufcom Hunów, Alanów i Saracenów, a wojewoda rzymski wiedział, że legiony wschodnie zgnuśniały jeszcze więcej od zachodnich. Jedni Gotowie mogliby się w otwartym boju zmierzyć z Frankami, gdyby ich prowadziło oko takiego wodza, jakim był Arbogast.
Na połowie drogi do Aemony zatrzymał się Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej nadciągał oddział, złożony z samych trębaczów i chorążych. Wyprzedzała go gromadka mężów, idących pieszo.
Już zdaleka zwracała na siebie uwagę wysoka postać, ubrana od szyi do stóp w suknie barwy szkarłatnej. Płaszcz, tunika, buty nawet były purpurowe.
Dostojnik nie miał na sobie zbroi. Złoty szyszak niósł w ręku. Ruszał się poważnie, ze spokojem ludzi, przywykłych do tego, by na nich wszędzie i zawsze czekano.
Fabricyusz, zeskoczywszy z konia, rzucił się przed tym mężem w proch ulicy.
— Czy wiadomości szpiegów są prawdziwe? — rozbrzmiał głos twardy.
— Ty wiesz, boski i wieczny panie — odrzekł Fabricyusz, podnosząc się z kolan.
Zamilkł, stał bowiem przed Teodozyuszem, któremu odpowiadało się tylko na zapytania.
— Zatrzymać pochód! — rozkazał imperator.
Trębacze rozbiegli się na dwie strony.
— Czy przednia straż Arbogasta broni przystępu do gór? — odezwał się Teodozyusz.
— Bałwochwalcy rozłożyli się obozem po drugiej stronie Alp mówił Fabricyusz. — Zakryci okopami, czują się tak bezpieczni, iż nie rozstawili straży po tej stronie. Można się przypatrzeć zbliska ich stanowisku.
W dwie godziny potem pięło się ośmiu mężów po tych samych skałach, po których się Fabricyusz wdarł na szczyt wzgórza i ten sam okrzyk zachwytu powitał obraz, jaki się oczom doświadczonych wojowników odsłonił. Obok Teodozyusza znajdowali się główniejsi wodzowie wschodnich prefektur. Był z nim stary Gajnas i waleczny Bakuryusz, Wandal Styliko, mąż jego siostrzenicy Sereny, Saul i młody Alaryk. Wszyscy ci barbarzyńcy mieli na sobie strój rzymski. Jedyny Alaryk, ośmnastoletni książę Gotów, nie zdjął z szyszaka orlich skrzydeł germańskiego pana i nie przebrał się w tunikę.
Długo milczeli wodzowie. I oni dostrzegli obwarowany obóz Arbogasta, wieże, maszyny polowe, ustawione na nasypach.
— Czeka nas ciężka robota — odezwał się pierwszy Bakuryusz.
— Ten stary wilk okopał się, jak borsuk — rzekł Styliko.
— I żołnierzowi pozwolił wypocząć — wtrącił Gajnas.
Teodozyusz, skrzyżowawszy ręce na piersiach, rozglądał się w położeniu. Góry nie były w tem miejscu ani wysokie, ani strome. Zlewały się one łagodną linią z płaszczyzną, ciągnącą się aż do Akwilei. Przeprawa wojska nie przedstawiała żadnych trudności. Można było spaść w dolinę trzema szerokiemi, wygodnemi przesmykami.
Wodząc wzrokiem wokoło, układał imperator plan bitwy. Jego suchą, wygoloną twarz unieruchomiło skupienie. Był tak swojemi myślami zajęty, że nie słyszał nawet uwag wodzów. Czasem tylko błysnęły duże, czarne oczy żywiej i drgnęły wąskie, zwarte usta.
Nagle sfałdowało się jego wysokie czoło.
— Jowisz? — zapytał, wskazując ręką na białą postać, która świeciła na szczycie góry sąsiedniej.
Wszystkie wierzchołki Alp Julijskich zbezcześcił Flawianus posągami tego demona — odpowiedział Fabricyusz.
Teodozyusz odchrząknął, jakby go coś dusiło. Zwrócił się do swoich podkomendnych i rzekł:
— Dzień jutrzejszy będzie dniem modlitwy i wypoczynku. Pojutrze przekroczy Fabricyusz z Hunami i Saracenami góry i oczyści bramy doliny. Za wojewodą pójdzie komes Gajnas z Gotami. Gdyby Arbogast przerzedził szeregi Gotów, dopełni je komes Bakuryusz Iberami.
— A Rzymianie?
Wodzowie obejrzeli się zdziwieni.
Pytanie to rzucił młody Alaryk, który stał oparty plecami o skałę.
— Pytam, jaką część okrutnego dnia przeznaczasz dla swoich legionów, imperatorze rzymski. Wszakże pojutrze mają się rozstrzygnąć losy państwa rzymskiego?
Twarz Teodozyusza oblał ciemny rumieniec. Drgało w niej wszystko: powieki, nozdrza, usta, broda.
— Milcz! — krzyknął, chwytając za sztylet.
Lecz Alaryk nie zmienił nawet postawy.
— Gniewem swoim mnie nie strasz — odrzekł spokojnie — albowiem nie jestem twoim sługą. Na twój lichy sztylet rzymski mam dobry miecz gocki. Pytam, jako przyszły król narodu, który przelewa od kilku pokoleń krew za sławę spłowiałego imienia rzymskiego. Dlaczego mają moi ziomkowie ginąć zawsze w pierwszym szeregu? Ty wiesz, że zwycięstwo nad Arbogastem będzie klęską Gotów. Poślij na pierwsze strzały Franków swoje legiony. Godziwa, by Rzymianie otworzyli bój za imperatora rzymskiego.
Teodozyusz trząsł się na całem ciele. Jego znana powszechnie popędliwość nie znosiła najmniejszego oporu. Życie tysięcy ludzi poświęcał swemu gniewowi, a wobec tego młodzieńca czuł się niemocnym.
— Nie masz prawa do zabierania głosu w radzie wodzów. Nie jestem królem — wyrzekł głosom bezdźwięcznym.
— Czy chcesz, żeby się to jeszcze dziś stało — zawołał Alaryk, podnosząc głowę dumnie.
Teodozyusz pobladł.
Książe[3] nie przechwalał się bez podstawy. Już kilkakrotnie ofiarowali mu Gotowie koronę, lecz on nie przyjął joj przez wzgląd na sędziwego króla. Zależało tylko od niego sięgnąć po berło i buławę i zerwać umowę, zawartą z imperatorem. Przysięga poprzednika nie obowiązywała następcy.
— Książę — odezwał się teraz Fabrycyusz. — Z nieba spogląda na nas Chrystus i kona po raz wtóry na krzyżu, umęczony niezgodą swojej owczarni. Nie zapominajcie, że w waszem ręku spoczywają losy naszej świętej wiary. Z Arbogastem idą demony pogańskie; nas prowadzi Bóg prawdziwy.
Wojewoda zgiął kolano przed księciem.
— Nie powstrzymujcie tryumfu Chrystusa — prosił.
Alaryk wahał się. I on był chrześcianinem, chociaż wyznawał herezyę Aryusza, zaniesioną do Gotów przez kapłanów, których zwolennicy św. Atanazego wypędzili z granic cesarstwa.
Westchnął i rzekł:
— Krew mojego ludu zrosi pojutrze obficie tę nieszczęsną dolinę, lecz niech się dzieje wola Boża.
Słońce zachodziło właśnie za górami, otoczone wieńcem purpurowych obłoków. Różowy odblask pomalował wszystkie szczyty, rozpostarł się nad doliną, przeglądał się w wodach rzeki.
— Po raz ostatni! — zawołał Alaryk. — Przysięgam na prochy królów gockich, że krew mojego ludu popłynie po raz ostatni za sławę imienia rzymskiego.









  1. Aemona — dzisiejsze austryackie Laibach.
  2. Frigidus — dzisiejsza rzeka Wippach.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Książę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.