Ostatni Rzymianie/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.


Od śmierci Walentyniana minęły dwa lata.
W granicach cesarstwa rzymskiego panowała taka cisza, jak gdyby cala[1] ludzkość cywilizowana powstrzymała oddech, czekając z bijącem sercem na rozwiązanie strasznej tragedyi. Zamknęły się teatry, amfiteatry i cyrki, zamilkły kłótliwe mównice retorów greckich i dyakonów chrześciańskich, spoczęły w skrzyniach narzędzia muzyczne. Urzędy zawiesiły swoje czynności, handel zapomniał o darach Złotego Cielca, rolnik nie cieszył się żniwem.
Bo z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, z Gallii, Rzymu i Tracyi, ciągnęły olbrzymie wojska ku Alpom Julijskim, a nad temi wojskami unosiło się zakryte jutro, znane tylko Bogu. Arbogast prowadził całą siłę zbrojną Hiszpanii, Gallii i Brytanii, Flawianus szedł na czele dzieci Italii, Teodozyusz zbliżał się z nieprzejrzanym tłumem Gotów Alanów, Hunów, Iberów, Greków i Saracenów.
Niezwykły spór o tron zmienił cesarstwo w jeden wielki obóz i wyludnił lasy sąsiednich barbarzyńców.
Dwie cywilizacye miały stanąć do boju ostatecznego, dwie epoki miały się objąć w śmiertelnym uścisku. Na sztandarach Teodozyusza błyszczał monogram Chrystusa — na chorągwiach Arbogasta i Flawiana zachęcał pogan do męstwa młody Herkules, trzymający jelenia Dyany za złote rogi.
Stary i nowy porządek szły naprzeciw sobie...
Czuli to wszyscy poddani cesarstwa, począwszy od najmocniejszego, a skończywszy na najuboższym, przeto zapanowała na ziemiach rzymskich cisza wytężonego oczekiwania. Nikt nie miał ochoty do zabawy i pracy, nie zawierał umów, ślubów, nie ubiegał się o złoto i zaszczyty, nikt bowiem nie był pewny dnia jutrzejszego.
Zwycięzca, podrażniony nienawiścią przeciwnika, zburzy niewątpliwie świątynie pokonanego i rzuci świat pod stopy swojego Boga. Wszakże kazał Flawianus postawić na szczytach Alp Julijskich posągi Jowisza, na znak, że oddaje prefektury zachodnie pod opiekę wiary rzymskiej, zaś Teodozyusz obostrzył w ostatnim roku w swoich dyecezyach edykty, zwrócono przeciw poganom i heretykom.
Ludzkość cywilizowana wiedziała, że na granicy Italii rozegrają się losy przyszłych pokoleń. Za kilka miesięcy obejmą litościwe ramiona Krzyża całe cesarstwo, albo też zagrzmią pioruny rzymskiego Jowisza z siłą gniewu.
Po raz pierwszy włożył nowy porządek na głowę szyszak i przypasał miecz do boku, świadomy swoich praw i swojej potęgi. Wprawdzie szli pod sztandarami Teodozyusza Alanowie i Hunowie, nie oświeceni jeszcze słońcem prawdy Dobrego Pasterza, lecz znakomita większość wojska wschodniego wyznawała już wiarę chrześciańską. Nawet Gotowie, nawróceni przez zwolenników Aryusza, nie byli poganami.
Chrześciaństwo, dotąd walczące tylko męczeństwem, modlitwą, słowem i cnotą, poparte przez rozum stanu Konstantyna i przez żarliwość Gracyana i Teodozyusza, miało się nareszcie zmierzyć z bronią w ręku z wrogiem dziedzicznym.
Długo namyślał się Teodozyusz, zanim się odważył na krok stanowczy. Sława Arbogasta nie dodawała mu otuchy. Znał on szczęście wojenne króla Franków z doświadczenia osobistego i widział jego legiony niejednokrotnie na polu bitwy. Ale z Medyolanu nadchodziły ciągle listy. Biskup Ambrozyusz wyrzucał mu opieszałość w służbie Bożej i naglił go do pośpiechu.
Miłość do Chrystusa przemogła obawy starego żołnierza. W maju roku trzysta dziewięćdziesiątego czwartego rozporządził Teodozyusz państwem i opuścił Konstantynopol. Prawie równocześnie wyruszył Arbogast z Wienny.
Wojska dwóch głównych przeciwników odbyły już połowę drogi, kiedy Flawianus dał w Rzymie znak do pochodu. Znacznie krótsza odległość, dzieląca go od miejsca zbornego, tłómaczyła jego opóźnienie. W Medyolanie miał się złączyć z Arbogastem.
Dnia piętnastego czerwca modlił się cały Rzym pogański w swoich świątyniach. Setki białych jałowic legły pod nożami ofiarników, wszystkie kadzidła, jakie tylko handlarze zdążyli dostarczyć, spalili kapłani na ołtarzach.
Zwyczajem wodzów dawnego, pobożnego Rzymu, spędził Flawianus noc pod gołem niebem. Śledził lot ptaków, wpatrywał się w chmury, wsłuchiwał się w szmery przyrody. Ale bogowie nie odpowiadali na jego prośbę gorącą znakami wyraźnemi.
Nie dostrzegł nic takiego, z czegoby mógł wysnuć wróżbę pomyślną.
I milczały także trzewia, które wydobył własną ręką z nieskalanej najmniejszą plamką jałowicy. Nawet wieszczkowie nie umieli z nich nic wyczytać.
Zrazu chciał Flawianus cofnąć rozkaz wymarszu; zważywszy jednak, że jego wahanie oddziałałoby niekorzystnie na wojsko, zamknął troskę w sobie i udał się z twarzą pogodną do obozu za bramę Nomentańską, gdzie czekały na wodza legiony Italii, gotowe do drogi.
Tłumy starców niewiast i dzieci cisnęły się do wojowników, niosąc im ostatnie pożegnanie. Ojcowie zagrzewali synów do męstwa, żony mężów, narzeczone narzeczonych.
— Wracajcie szczęśliwie... niech was bogowie prowadzą... nie zapominajcie o nas... — wołano wesoło, jak gdyby żołnierze wychodzili na krótkie ćwiczenia.
Płomień zapału, podtrzymywany od lat dwóch przez patryotów, ogarnął wszystkie serca rzymskie i przesłonił im śmierć — bliźnią siostrę wojny. Tak pewni byli poganie zwycięstwa, iż lekceważyli trudy, jakie prowadzą do chwały.
Trzy czwarte zresztą siły zbrojnej Italii nie mogły mieć wyobrażenia o grozie krwawej rozprawy, nie brały bowiem nigdy udziału w walce mężów, a nieświadomość niebezpieczeństwa czyni nawet tchórza odważnym. Byli to ochotnicy, zebrani z różnych stanów, nie obyci ze służbą wojskową. Ciążył im szyszak żelazny, uciskała ich zbroja, męczyła duża tarcz. Przeto dano im napierśniki skórzane, lekkie miecze i małe, okrągłe puklerze.
Na czele takiego oddziału, przebranego dopiero od miesiąca w strój żołnierski, stał Konstancyusz Galeryusz. Sformował go, wyposażył i szedł z nim sam na plac boju.
— Jeżeli twoje myśli życzliwe pójdą za mną, uwierzę, iż wrócę szczęśliwie do domu — mówił do Porcyi Julii.
— Ty wiesz, że nie pożądałam nigdy twojego nieszczęścia — odpowiedziała dziewczyna, spuszczając oczy.
— I niewolnika żałowałoby twoje dobre serce, gdyby Parki przecięły nagle pasmo jego życia. Nie o taką pamięć proszę. Pozwól mi pocieszać się w chwili ciężkiej nadzieją twojej miłości. Może oglądają cię moje oczy po raz ostatni...
— Wracaj szczęśliwie — przerwała mu Porcya szybko, pobladłszy. — Będę się modliła do Marsa, aby cię tarczą swoją zastawiał.
Konstancyusz ujął ręce Porcyi.
— Będę walczył z twoje i moje ognisko, za nasze ognisko — rzekł uradowany — będę...
Wtem odezwały się rogi. Prefekt obozu wzywał wojsko do szeregów.
— Niech błyskawice Jowisza oświecają, twoją drogę — mówiła Porcya.
— A gdyby mi Galilejczycy pogruchotali kości? — zapytał Konstancyusz.
— Rany, odniesione w obronie ojczyzny, czynią męża droższym sercu Rzymianki.
Po raz wtóry rozległ się sygnał.
— Gotowi, gotowi! — wołali żołnierze.
— Nie zapominaj o mnie — prosił Konstancyusz.
Przycisnął ręce Porcyi do ust, objął serdecznie Juliusza i dosiadł konia.
Rogi zabrzmiały po raz trzeci; pierwsze oddziały jazdy regularnej wychodziły już z głównej bramy obozu.
Teraz dopiero zwilżyły się oczy niewiast. Żony rzucały się na szyje mężów, dzieci czepiały się kolan ojców.
— Niech wam bogowie... Wracajcie... O, Marsie... Jowiszu... — płakały kobiety.
Kiedy się czoło wojska ukazało na ulicach miasta, powitała je burza oklasków. Ramię przy ramieniu, tłoczył się tłum na chodnikach wzdłuż domów, strojnych w wieńce z liści dębowych.
Żołnierz i koń, podnieceni, upojeni wrzawą radosną, podnosili głowy, dumni, pewni swojej siły.
— Do Konstantynopola! — huczał lud rzymski.
— Do Konstantynopola! — odpowiadało wojsko.
— Przywieźcie nam głowę Teodozyusza!
— Przywieziemy, przywieziemy!
I nie było w tej chwili pomiędzy poganami nikogo, ktoby wątpił o zwycięstwie starych bogów. Już dawno nie widział Rzym tyle mężów zbrojnych.
Ciągnęła za jazdą część piechoty regularnej, procarze i łucznicy, kopijnicy i szermierze. Szły legiony ochotnicze, poprzedzone sztandarami swoich prowincyi; postępowały z tyłu maszyny polowe i oblężnicze: żółwie i tarany, kosy, wilki, kusze większe i mniejsze, osły i niedźwiadki.
A tak wesoło, tak raźno, z takim ogniem w oczach opuszczały dzieci Italii „świętą, wieczną” stolicę, iż zdawało się, że wracają w tryumfie z wyprawy zwycięskiej.
— Nic nie oprze się naszemu męstwu — przechwalały się ich butne ruchy i wyzywające spojrzenia.
— Nic nie oprze się ich potędze — potwierdzały szczęśliwe uśmiechy ludu rzymskiego.
Pięćdziesiąt legionów prowadził Flawianus do boju.
Nie były to wprawdzie legiony rzeczypospolitej i pierwszego cesarstwa, liczące po kilkanaście tysięcy głów — ciała ogromne, zakute w żelazo, pozornie ociężałe, a w istocie zwinne, lekkie, zaopatrzone we wszystko, czego się wojna domagała. Ten sam strach imperatorów samowładnych, który odłączał władzę wojskową od cywilnej, odebrał im jazdę, odciął skrzydła, rozbił je na drobne oddziały i rozrzucił po miastach, aby słynnym wodzom i ambitnym namiestnikom utrudnić możność szybkiego nagromadzenia większych sił zbrojnych.
Legion nie przewyższał w czwartem stuleciu tysiąca mieczów, a mimo to posuwał się w marszu znacznie wolniej od dawniejszego, ruchy jego bowiem krępował tabor, nieznany twórcom wielkości Rzymu.
Zgnuśniały żołnierz nie dźwigał już sam żywności, siekier, kotłów, motyk i pocisków. Sakwy i węzełki, broń nawet cięższą wiozły za nim muły i konie — namioty ustawiała za niego służba — obozy obwarowywali rzemieślnicy. Dłuższy od właściwego wojska ogon: niewolników, przekupniów, praczek, szynkarek, wlókł się za każdym legionem.
Z Rzymu wychodziło zaledwo pięćdziesiąt tysięcy żołnierzów, a pochód robił wrażenie, jak gdyby połowa Italii ciągnęła naprzeciw Teodozyuszowi.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy ostatnio legiony regularne, tworzące tylną straż, opuszczały miasto.
Dzień był skwarny. Najlżejszy powiew nic chłodził żołnierza, z którego czoła spływał pot obfity.
Dopóki na wojsko patrzyły z obu stron drogi Flamińskiej wille przedmieścia, tak samo strojne i hałaśliwe, jak domy stolicy, dopóty posuwały się dzieci Italii bez komendy w porządku. Głównie ochotnicy nie zmieniali postawy zuchowatej.
Lecz gdy się mieszkania ludzkie stały rzadsze i zabrakło oczu ciekawych, wówczas zaczęły się odzywać nawoływania trybunów i setników.
Żołnierz przewiesił szyszak przez ramię, rozpiął napierśnik, zasłonił głowę połą płaszcza i szedł luźniej.
Z każdą chwilą mnożyły się nawoływania dowódców, coraz krótsze, gniewliwsze. Ochotnik, skąpany w pocie, pokryty kurzem, przystawał, aby odetchnąć swobodniej. Ten i ów zdjął napierśnik i od dał go niewolnikowi.
— Zewrzyj się, zewrzyj się! — rozlegało się teraz ciągle.
Z troską spoglądał żołnierz na słońce.
Przesuwało się ono dopiero na drugą połowę sklepienia niebieskiego, tak promienne, że oślepiało oko ludzkie, tak gorące, iż liście drzew przydrożnych więdły w jego żarach, senne, omdlałe. Nawet woda strumyków zdawała się płynąć wolniej, leniwiej.
Legionistę młodego Rzymu nie zatrważały ani skwary, ani mrozy. Chociaż nosił na sobie oprócz Zbroi żelaznej lub miedzianej, sześćdziesiąt funtów różnych sprzętów, przebiegał latem i zimą w przeciągu pięciu godzin około dwudziestu pięciu mil[2], a wypocząwszy na postojach, pracował jeszcze do wieczora przy okopach i odbywał ćwiczenia.
Ale Italia czwartego stulecia przestała być dawno ziemią zdrowia i siły. Nie wielu z pomiędzy tych, co obiecywali stolicy, że „przywiozą jej głowę Teodozyusza” trzymało miarę żołnierską[3]. Drobni, niskiego wzrostu, z płaskiemi piersiami, z ramionami bez muskułów, posuwali się już na piątej mili zgięci, oddychając z trudem coraz większym. Którzy chcieli iść do Konstantynopola, ustawali przed pierwszą stacyą pocztową.
Nawoływania dowódców działały tylko na krótko.
Świeży żołnierz, zawstydzony, starał się postępować w porządku, niedołęstwo jednak cielesne było mocniejsze od jego dobrych chęci.
— Wody!
— Duszę się!
— Słońce nas zabije! — zaczęto wołać.
Cale oddziały ochotnicze zatrzymywały się, rozprzęgając łańcuch.
Trybunowie grozili karą, setnicy klęli.
— Nie jesteśmy najemnikami... nie nam grozić kijem — odpowiadał ochotnik.
Pomruk niezadowolenia posuwał się w górę, ku przedniej straży, gdzie Flawianus, otoczony chorążymi i trębaczami, jechał na karym koniu w pełnej zbroi wodza dawnego Rzymu. Nie zdjął srebrnego szyszaka, nie rozpiął złoconego napierśnika. Chociaż i po jego twarzy spływał pot rzęsisty, nie było na nim widać znużenia. Służąc w młodości pod sztandarami Juliana Apostaty, nauczył się znosić niewygody wojny.
Odgadłszy, co się za nim dzieje, popędził galopem wzdłuż gromad ochotniczych.
Tam, gdzie się szeregi rozluźniły, przystawał i wolał:
— Rzym patrzy na was, towarzysze!
Widok sędziwego woda[4] przywrócił na jakiś czas porządek.
— Cześć tobie, ojcze ojczyzny! — krzyczał młody żołnierz i zbierał wszystkie siły i ruszał się znów żwawo.
Flawianus, zsiadłszy z konia, szedł pieszo.
Gorąco jednak, kurz i znużenie nie uwzględniały szczerego zapału dzieci Italii. Ochotnik nie udawał. Upadał on w istocie pod zabójczemi promieniami słońca, które wysuszały oddech, sklejały powieki, przepalały czaszki.
— Wody, wody! — rozlegało się coraz częściej, coraz rozpaczliwiej.
Tu i owdzie runął człowiek na ziemię, a gdy go podniesiono, chwytał ustami powietrze i patrzał przed siebie wrokiem[5] bez blasku, bez życia.
Wozy, ciągnące za legionami, napełniały się chorymi.
Flawianus widział i słyszał wszystko, co się naokoło niego działo. I chmura ciężkiej troski ocieniła jego twarz orlą. Potomek rycerzów mężnego Rzymu zrozumiał, że się z takiem wojskiem nie wygrywa bitew.
Skinął na jednego z podkomendnych.
— Pochód zatrzymać, rozbić namioty! — rozkazał. — Ruszymy dalej po zachodzie słońca.
Potężny głos rogów bawolich popłynął nad oddziałami ochotniczemi, witany wszędzie okrzykami radości.
Kogo słońce nie zmogło, ten dopadał taboru, chwytał amfory z wodą i pił, a kiedy zagasił pragnienie, zrzucał z siebie skórzany napierśnik, ciężkie buty wojskowe, tunikę nawet, wszystko, co mu zawadzało.
Tylko Flawianus nie zdjął z siebie zbroi.
Pod purpurowym namiotem naczelnego wodza usiadł na składanem krześle połowem, oparł głowę na dłoni, złamany ciężarem wielkiego bólu.
Znał on równie dobrze, jak Juliusz, zwyrodnienie niedobitków wilczego plemienia, lecz wierzył, że miłość i rozpacz posiadają moc odmładzania.
Ochotnicy kochali Rzym. O tem nie wątpił. A jednak...
— Odwróciłeś się od nas, Marsie! — mówił zżąłem. — Opuściłeś naród, który ci przez tyle wieków tak wiernie służył.
Do namiotu wszedł Galeryusz.
Patryoci spojrzeli na siebie. Usta młodszego drgały, jak u dziecka, które dławi płacz powstrzymywany; starszy zasłonił twarz połą szkarłatnego płaszcza.
— Zginiemy za cześć Rzymu, ojcze! — odezwał się Galeryusz głosem drżącym.
— Zginiemy! — odpowiedział Flawianus głucho.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – cała.
  2. Rzymskich.
  3. Pięć stóp i dziesięć calów rzymskich. Od oddziałów wyborowych żądano sześciu stóp.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wodza.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wzrokiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.