Ostatni Rzymianie/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
I znów brzęczał Rzym, jak las w gorący dzień lipca i znów szumiał w ulicach gwar niezliczonych głosów, wnikając do najciaśniejszych zaułków.
Jak wówczas, kiedy Flawianus i Symmachus wezwali na pogrzeb zabitych pogan całą Italię, napływały i dziś ze wschodu i zachodu, z południa i z północy wszystkiemi bramami takie tłumy, że zalały stolicę w przeciągu kilku godzin aż po brzegi. Ciągnęły lektyki i wozy, pokryte kurzeni dalekiej drogi, szli piesi i konni, senatorowie, rycerze i plebeje, mieszczanie i rolnicy.
I jak wówczas, koczowali i dziś ubożsi przybysze pod gołem niebem, na placach przed świątyniami, na rynkach, na Polu Marsowem, w ogrodach publicznych, wszędzie, gdzie można było postawić wóz lub rozwiązać węzełki.
Mieszkańcy Rzymu podejmowali gości z prowincyi z taką samą serdecznością. Służba wynosiła na ulicę stoły, kobiety częstowały głodnych grzanem winem, kiszką, prażonym bobem, chlebem i owocami, dzieci karmiły konie i muły sianem, obcy witali obcych ze szczerością dobrych, starych przyjaciół.
— Skąd jedziesz?... Długo zostaniesz u nas?... Co słychać w waszych stronach? — dowiadywano się, a wo wszystkich pytaniach i odpowiedziach dzwoniła radość, ze wszystkich twarzy biła łuna szczęścia.
Bo jutro, skoro pierwsze promienie wschodzącego słońca ozłocą szczyty gór albańskich, wyprowadzi Flawianus ze świątyni kapitolińskiej posąg bogini Zwycięstwa i Fortuny i ustawi go w kaplicy Kuryi Hostilii.
Przez długi szereg wieków przewodniczyła Victoria-Fortuna obradom ojców. Na jej głowę przysięgali nowi senatorowie, u jej stóp składali wodzowie swoje trofea, zanim je Jowiszowi oddawali. Ona była symbolem potęgi rzymskiej, patronką legionów, wcieleniem męstwa „wilczego plemienia.”
Przeciwko niej głównie zwróciła się nienawiść żarliwych chrześcian. Kto chciał tradycye rzymskie ugodzić w samo serce, usuwał ją z Kuryi...
Wierny swemu edyktowi medyolańskiemu, nie podniósł na nią ręki Konstantyn, lecz już Konstans zabronił ofiar przed jej ołtarzem. Wrócił jej cześć Magnencyusz, a Konstancyusz wypędził ją znów z senatu. Jowianus i Walentynian I uszanowali wolę Juliana Apostaty, który otoczył Victorię-Fortunę swoją opieką, ale Gracyan nie miał ich pobłażliwości. Co Maksymus odbudował, to zburzył Teodozyusz.
Prześladowany z jednej strony, uwielbiany z drugiej, przechodził złoty posąg bogini z Kuryi na Kapitol, z Kapitolu do Kuryi, gromadząc naokoło siebie zwolenników dawnego porządku. Victoria-Fortuna, świątynia Jowisza i Atrium Westy były ostatniemi warowniami dogorywającego pogaństwa.
Przeto rozjaśniło się smutne oblicze Italii, gdy Arbogast pozwolił znów ustawić symbol potęgi rzymskiej w kaplicy senatu. Z Victorią-Fortuną wróci do sponiewieranej stolicy świata stare szczęście Kwirytów — wierzyli Rzymianie.
Naczelnicy stronnictwa narodowego otworzyli skrzynie, aby uświetnić dzień uroczysty. Sam Symmachus przeznaczył na zabawy ludowe dwa tysiące funtów złota.
— Będziemy mieli igrzyska, jakich Rzym dawno nie pamięta — odpowiadali mieszkańcy stolicy gościom z prowincyi, — Symmachus sprowadził z Brytanii psów, zaprawionych do polowania na ludzi, Arbogast przysłał pięćdziesięciu jeńców frankońskich, Juliusz, Galeryusz i Klaudyanus urządzają bitwę morską z rekinami...
I jak w dzień pogrzebu zabitych pogan, przelewał się z rynku na rynek, z placu na plac, z ulicy w ulicę jednostajny szum zmieszanych głosów, podobny zdaleka do brzęku leśnych muszek, kąpiących się z rozkoszą w ciepłych falach zapachem żywicy przesyconego powietrza.
Motłoch stolicy, bezradny w nieszczęściu, a w szczęściu nieopatrzny, zapomniał o trwodze ostatnich lat i rozprawiał o gladyatorach, zakładał się, dowcipkował, jak za dawnych, dobrych czasów, zadowolony, że przepędzi z łaski senatorów kilka dni wesołych.
Trzy wieki przeszły po nim bez śladu, nic złagodziły jego dzikich instynktów, nie wzięły mu krwiożerczych upodobań. Plebs rzymski oklaskiwał w czwartem stuleciu z takim samym zapałem wszelkie okrucieństwo, jak w pierwszem.
Zdawało mu się, że śmierć Walentyniana zdusiła na zawsze groźbę nowego porządku, który nie miał dla próżniaczych tłumów pobłażliwości i hojności Juliów, Klaudyów i Flawiów.
Z rządami Rzymianina wrócą do Rzymu owe święta, trwające po kilka tygodni, owe stoły biesiadne, zastawiane przez patrycyuszów dla ludu. „Panowie świata” w dziurawych togach będą znów używali za zasługi swoich przodków...
I weseliła się ulica, rozbrzmiewały szynki pustym śmiechem, ubogie domki przedmieść stroiły się w zieleń i kwiaty.
Stroiły się w zieleń i kwiaty i pałace możnych, ale troska nie ustąpiła z ich sal bogatych.
Na Wiminale, w domu Flawiana, zebrali się naczelnicy stronnictwa starorzymskiego. Przybyli Symmachus i Juliusz, Galeryusz i Ruffiusz, który jeździł do Konstantynopola z poselstwem Eugeniusza.
Nowy imperator, pouczony przez Arbogasta, starał się pozyskać względy Teodozyusza uprzejmością.
— Teodozyusz wiedział już o śmierci Walentyniana — odpowiadał senator Ruffiusz. — Uprzedził go Ambrozyusz. Gdy stanęliśmy przed jego obliczem, przyjął nas z takim spokojem, jak gdyby go zmiana imperatora nic nie obchodziła. Pokorne pismo Eugeniusza odczytał obojętnie, zaś listy Arbogasta kazał wręczyć komesowi świętego pałacu.
— Nie zgromił was, nie wybuchnął swoim zwyczajem? — zapytał Symmachus.
Ruffiusz potrząsł głową.
— Nie poznałem go — odrzekł. — Z kapłanami galilejskimi, których Eugeniusz wysłał razem z senatorami. rozmawiał bardzo łaskawie, komesa Bauta ucałował, wojewodom allemańskim ściskał ręce.
— A względem ciebie, jak się zachował? — wtrącił Juliusz.
— Mnie i doradców Eugeniusza pominął zupełnie. Udawał, że nas nie widzi.
— Czy dał poselstwu jaką wyraźną odpowiedź?
— Odpowiedział, że odpisze Eugeniuszowi.
Senatorowie spojrzeli po sobie.
— Spokój Teodozyusza jest zawsze zwiastunem burzy — odezwał się Flawianus. — Dopóki się ten namiętny Hiszpan miota, dopóty można go przekonać, lecz gdy milczy, nie odwiedzie go już nikt od powziętych zamiarów.
Senatorowie nie przeczyli. Znając nieprzejednaną nienawiść Teodozyusza do pogaństwa, nie łudzili się jego pozornym spokojem.
— Czekamy na twoje rozkazy — rzekł Symmachus do Flawiana.
Prefekt nie namyślał się długo.
— Gdybym wierzył, przesławni ojcowie — mówił, — że podzielacie bezmyślną radość nieświadomych tłumów, obraziłbym waszą rozwagę. Zgon Walentyniana jest dopiero początkiem dokonanego przewrotu. Nie usunął on bynajmniej niebezpieczeństwa, które wisi nad Rzymem od panowania Dyoklecyana, lecz odroczył je tylko na czas nieograczony[1]. Długość przerwy, dzielącej nas od wojny, będzie zależała od dobrej woli Gotów. Jeśli się barbarzyńcy zgodzą na nową wyprawę, ujrzymy Teodozyusza wkrótce u bram Alp Julijskich.
— Najemnicy wschodnich prefektur szemrzą dotąd, niezadowoleni z zapłaty za udział w wojnie z Maksymem — wtrącił Ruffiusz. — Podburza ich młody Alaryk, ulubieniec Wizygotów.
— Przysłużyłby się Rzymowi, ktoby owego Alaryka przeciągnął na naszą stronę — zauważył Symmachus.
Lecz Flawianus odparł:
— Zbyt wytrawnym imperatorem jest Teodozyusz, aby miał wypuścić z rąk Gotów, którzy stanowią jądro jego wojska. Jeżeli odwracał dotąd ucho od ich żądań nierozumnych, ociągał się tylko dlatego, bo sądził, że nie będzie potrzebował ich pomocy. Teraz jednakże, zaskoczony przez nieprzewidziane wypadki, zaspokoi ich chciwość niezwłocznie. Zdejmie on z siebie ostatni naramiennik i odda go barbarzyńcom. Znamy go wszyscy. Zanimby nasi posłowie zdążyli dojechać do Tracyi, staną się znów Gotowie jego powolnem narzędziem. Przeto nie na prefektury wschodnie należy zwrócić naszą czujność. Trzeba przypomnieć przedewszystkiem Italii cnoty ich przodków i utworzyć z wyznawców bogów narodowych tyle legionów, ile ich zdołamy uzbroić. Niech Rzymianie walczą za swoje ołtarze i ogniska domowe.
— Rzymianin przemawia do nas, ojcowie! — zawołał Galeryusz. — Mamyż zawdzięczać wszystko Arbogastowi?
— Chytry strach ostatnich imperatorów wytrącił broń z naszych rąk — odezwał się Juliusz. — Odwykliśmy od tarczy i miecza. Czyby nie było lepiej kupić zdrowe ramiona wolnych Franków?
— I ty nie wierzysz w odwagę Rzymian, ty, który jesteś żywem świadectwem tej odwagi? rzekł Galeryusz z oburzeniem.
Bolesny uśmiech przewinął się po ustach Juliusza.
— Jestem tylko żywem świadectwem miłości do Rzymu — odpowiedział — odwagi bowiem nie żądała ode mnie dotąd ojczyzna. Wątpię, czyby moje niedołężne ciało wytrzymało trud wojny. Lecz rozkazuj, prefekcie. Twoja wola będzie moją wolę[2].
— I naszą — wtórowali mu senatorowie.
— Płonną nie jest obawa Juliusza — mówił Flawianus — lecz wielka potrzeba bywa matką niezwykłych czynów. Gdy Italia zrozumie, że jej męstwo może rozstrzygnąć losy Rzymu, ocknie się jej dawna dzielność, co zaniosła nasze prawo na krańce naszego świata, zawsze zwycięska, zniewalająca do posłuszeństwa. Nie możemy zależeć, ciągle od łaski najemników. Dziś zastawi nas przed nienawiścią Teodozyusza sława Arbogasta, jutro jednakże zastąpi sędziwego króla jakiś młody wódz, który zawrze umowę z naszymi wrogami lub, co gorsza, sięgnie po wieniec imperatorski. Nadzieje coraz zuchwalsze lęgną się w dzikich sercach barbarzyńców. Za mało im już naszego złota. Ów Alaryk marzy podobno o podziale cesarstwa.
— Zuchwalec! — odezwał się Galeryusz.
— Zuchwalstwa nie ukróca się oburzeniem ani przezornością — rzekł Flawianus. — Tylko siła trzyma na wodzy bezbożne nadzieje, zaś siłą jest w każdem państwie wojsko. Tę siłę musimy sobie stworzyć, abyśmy się nie potrzebowali lękać zmian w obozach najemników. Legiony Italii powinny znów prowadzić mnogie ludy do chwały, być szkołą karności i męstwa. Bez własnego wojska nie będziemy nigdy pewni jutra.
Nie było pomiędzy senatorami nikogo, ktoby nie podzielał zdania prefekta, lecz nie wszyscy wierzyli w możność wcielenia jego rad zbawiennych. Wszakże należała dzielność wojskowa Italii już oddawna do przebrzmiałych powieści.
Z chwilą, kiedy Marek Aureliusz pozwolił Markomanom osiedlić się na ziemiach rzymskich, zaczęła rasa germańska wypierać powoli łacińską z legionów. Za Markomanami wcisnęli się do cesarstwa Kwadowie, po nich przyszli Gotowie, Allemanowie, Frankowie, a każde nowe plemię stawiało większe żądania.
Jeszcze Markomanowie i Kwadowie zadowolnili się okruchami łaski rzymskiej, nie tłocząc się do przodu. Postawieni jako koloniści z połowicznymi prawami „litów” pomiędzy wolnymi, a niewolnikami, czuli się zaszczyceni, gdy ich potrzeba cesarstwa powoływała pod sztandary wojsk posiłkowych i dała im możność zdobycia obficie przelaną krwią godności obywatelskiej, lecz już Gotowie nie chcieli walczyć na skrzydłach.
Popierani przez imperatorów samowładnych, którzy woleli zależeć od posłuszeństwa zapłaconych najemników, niż lękać się ciągle wybuchającej od czasu do czasu dumy spadkobierców sławy rzymskiej, stali się barbarzyńcy w czwartem stuleciu tarczą i ramieniem cesarstwa.
Niedobitkowie „wilczego plemienia,” wyczerpanego przez tysiące bitew i przez długą pracę cywilizacyjną, ustąpili bez oporu świeżym ludom miejsca w legionach, zwłaszcza, że cudzoziemcy, gdy się osiedlili w granicach cesarstwa, usiłowali zapomnieć wkrótce o swojem pochodzeniu barbarzyńskiem.
Ten spływ obcych przybyszów, zlewających się bezustannie z Rzymianami, zatrzymał się dopiero w ostatnich czasach. Kiedy barbarzyńcy zaczęli wchodzić do cesarstwa wielkiemi gromadami, tracili wolniej swoją odrębność. Odpadały od nich już teraz tylko jednostki, zaś całość zostawała nietknięta. Nowych Rzymian przybywało z każdym rokiem mniej, a rosła liczba najemników, zachowujących się coraz to bezwzględniej.
Skutki tej groźnej zmiany przeczuwał patryotyzm Flawiana.
— Czytam w waszych myślach — odezwał się, kiedy żaden z senatorów nie zabierał głosu i — podzielam wasze obawy. Naród, dla którego dzieła wojny stały się obce, będzie potrzebował dłuższego czasu, zanim przywyknie znów do trudów obozowych, lecz przywyknąć musi, jeżeli nie chce płakać wkrótce na ruinach swoich ołtarzów. Bo nie łudźmy się, ojcowie. Nie idzie już dziś wcale o tego lub owego imperatora, o to, czy w zachodnich prefekturach będzie rozkazywał Arbogast, Eugeniusz, Teodozyusz, albo inny ulubieniec wojska. Gdyby Teodozyusz był tylko mężem siostry Walentyniana, nie narażałby się po raz wtóry na walkę z niebezpiecznym współzawodnikiem. Zna on zbyt dobrze orle oko Arbogasta i karność jego legionów, by miał liczyć na łatwe zwycięstwo. Wie on, iż jego Gotowie nie sprostają złączonej sile Gallów, Franków i Allemanów. Ale Teodozyusz wmówił w siebie, że demon galilejski, którego zazdrość wydziedziczonych naszego prawodawstwa nazwała bogiem, wybrał jego za narzędzie swoich zamiarów. Mieni się on być posłannikiem boga lepszego, potężniejszego od Jowisza, wykonawcą woli Krestosa, budowniczym jakichś nowych czasów, przeto nie powstrzyma jego nienawiści ani sława Arbogasta, ani waleczność legionów zachodnich prefektur. Spoczynku nie zażyje ten zaciekły Galilejczyk dopóty, dopóki nie zburzy naszych świątyń, albo nie legnie sam na polu krwawem.
— Niech jego ciało rozniosą po śmierci kruki, aby nie znalazł spokoju pod ziemią! — zawołał Galeryusz.
— Niech się tak stanie! — wyrzekł Symmachus.
— Gdyby gorące pragnienia zabijały wrogów Rzymu — mówił Flawianus dalej — nie byłby Teodozyusz już dawno dla nas szkodliwym, nie ma bowiem pomiędzy nami nikogo, ktoby mu życzył lat długich. Lecz boleść nie wygrywa bitew. Przeciw nienawiści Teodozyusza trzeba uzbroić wszystkich wyznawców bogów narodowych, powołać pod sztandary wszystkich Rzymian. Jeżeli sobie Italia przypomni dzielność przodków, nie zmoże nas złość Teodozyusza. Razem z legionami Arbogasta utworzymy potęgę tak wielką, iż zadrży znów świat przed geniuszem kwirytów i położy się do stóp naszych.
Mówiąc to, podniósł się Flawianus z krzesła, na którem siedział.
— Opiekunowie Rzymu nie opuścili jeszcze swoich wiernych dzieci — rzekł głosem, pełnym ufności. — Oni to usunęli z naszej drogi Walentyniana, związali z naszemi losami męstwo Arbogasta. Oni zapalą znów w sercu Italii dawnych cnót płomień jasny, iż przyświecać będziemy ludzkości, jak to czynili przez szereg wieków nasi przodkowie.
— Zapalą! — wołali senatorowie, przekonani wiarą Flawiana.
Jeden tylko Juliusz uśmiechnął się z niedowierzaniem. Wiedział on najlepiej, kto przyspieszył upadek Walentyniana i przykuł Arbogasta do niepewnego jutra Rzymu.
A jednak radziłbym kupić jak najwięcej mieczów barbarzyńskich — odezwał się spokojnie — i liczyć jak najmniej na waleczność Italii.
Z wyrzutem spojrzał na niego Flawianus.
— Zbyteczna przezorność nie jest w czasach wojennych dobrym doradcą — mówił. — Gdy trzeba działać szybko, nie wolno się zbyt długo namyślać.
— Rozwaga nie szkodzi nigdy — zauważył Juliusz.
Flawianus zmarszczył brwi.
— Obrawszy mnie swoją głową na wypadek wojny z Teodozyuszem, złożyliście w moje ręce troskę o obronę naszych ołtarzów — odparł z lekkiem podrażnieniem w głosie. — Bez zaufania kraju nie może być nikt wodzem pożytecznym.
Juliusz pochylił głowę.
— Jeżeli przemawiasz, jako obrany przez nas wódz — rzekł — cofam moją radę i poddaję się bez oporu twoim rozkazom. Cokolwiekbyś postanowił, wykonam bezzwłocznie. Rozporządzaj moją osobą i moim majątkiem.
— Przemawiam już jako obrany przez was wódz — mówił Flawianus — zdaniem bowiem mojem rozpoczął się stan wojenny w prefekturach zachodnich z chwilą, kiedy się Teodozyusz dowiedział o buncie Arbogasta. I jako wódz rozkazuję wam, abyście wierzyli w zwycięstwo i starali się wlać otuchę w serca wątpiące. Wiara w powodzenie sprawy jest połową wygranej. Oto wszystko, czego tymczasem od was żądam. Resztę zostawcie mojemu doświadczeniu w rzeczach wojny i mojej miłości do Rzymu.
Pożegnawszy się z prefektem, wsiadł Juliusz z Galeryuszem do lektyki, która czekała na niego przed pałacem.
Ulice, przepełnione tłumem ruchliwym, witały znanych patryotów hucznemi oklaskami. Wszędzie zwracały się do nich twarze, rozgrzane winem, opromienione szczerą radością.
— Prowadźcie nas na Galilejczyków! — wołano tam, gdzie się potworzyły większe gromady.
— I ty wątpisz o niespożytej sile Italii? — mówił Galeryusz, kłaniający się ciągle ludowi ręką i głową. — Zwiędła starość nie rwie się tak ochoczo do czynu.
— Radość i wino podniecają na pewien czas nawet tchórzów — odpowiedział Juliusz. — Nie zapominaj, iż w twoich żyłach płynie świeża krew Markomanów, która nie miała jeszcze czasu wystygnąć i zubożeć. Słyszałeś, że poddam się bez oporu woli Flawiana, bo tak nakazuje mi obowiązek obywatela rzymskiego, lecz moje wątpliwości usunie dopiero zwycięstwo na polu bitwy.
— Nawet odwaga opuściłaby ręce, gdyby z tobą czas dłuższy przebywała.
Juliusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę inaczej — rzekł. — Wierzę tylko w to, co widzę, a w Italii nie dostrzegam dobrego żołnierza.
— Zapał wybucha, jak ognie Wezuwiusza — wtrącił Galeryusz.
— I gaśnie szybko, jak te ognie, gdy ich nie podsyca siła rzeczywista. Teodozyusz jest zanadto doświadczonym wodzem, by miał uderzyć na Italię natychmiast. Poczeka on, aż płomień pierwszego zapału zblednie i wystygnie, a wówczas...
— A wówczas? — podchwycił Galeryusz, kiedy Juliusz milczał, zapatrzony przed siebie.
— A wówczas zastąpi mu drogę Arbogast i obrzydzi mu raz na zawsze posłannictwo galilejskie. W to wierzę, bo wiem, że król Franków jest w sztuce wojennej równie biegły, jak Teodozyusz, a rozkazuje wojsku, którego karności nie przerazi dzika, nieokiełznana odwaga Gotów.
Nazajutrz było jeszcze szaro, kiedy goście z prowincyi otoczyli z obu stron ulicę Nową i Świętą.
Wchodzące słońce odsłoniło długie, białe wstęgi, obwiedzione różnobarwnym rąbkiem. Togi odświętne włożyli na siebie poganie i przyozdobili głowy wieńcami.
Od strony Kapitolu odezwały się ostre dźwięki trąbek sygnałowych.
Wstęgi, ciągnące się wzdłuż ulicy Nowej aż do bazylik i Juliów, poruszyły się i sfalowały, jakby lekki wiatr po nich przeszedł.
Olbrzymia pierś odetchnęła głęboko. Stłumione: aaa... zmieszało się ze świeżem tchnieniem poranku.
Ze stoków wzgórza kapitolińskiego spuszczał się wolno orszak poważny. Szli kapłani wszystkich świątyń, pretorowie i prefektowie, szły dziewice Westy, prowadzone przez Faustę Auzonię. Tuż za strażniczkami świętego ognia lśnił złoty posąg Victorii-Fortuny, niesiony przez czterech młodzieńców stanu senatorskiego.
Tam, gdzie przechodził, rwała się wstęga. Mężowie padali na kolana, podnosili ręce do góry; niewiasty rzucały się twarzą na ziemię. Głośne łkania witały uwolniony symbol potęgi rzymskiej. Z dachów wszystkich domów sypały się na orszak kwiaty i wieńce laurowe.
I żaden świst złodźwięczny nie mącił tym razem radości pogan.
— Talassi! Talassi! — wołał motłoch stolicy, jak gdyby zawierał ślub ze szczęściem i zwycięstwem, a echo wrzawy rozlewało się szeroko po mieście, aż do pałacu Lateranów, gdzie biskup Syrycyusz przyciskał do piersi krucyfiks i szeptał pobladłemi ustami:
— Zmiłuj się nad twoją owczarnią, Boże nieszczęśliwych!...
Zdumienie i przestrach ogarnęły owczarnię Chrystusową.
Po stu prawie latach rządów imperatorów chrześciańskich, przerwanych krótkiem panowaniem Juliana Apostaty; po edyktach Gracyana, Teodozyusza i Walentyniana II, które zepchnęły helenizm do rzędu wyznań prześladowanych, nie spodziewał się już nikt tryumfu pogaństwa.
Tryumf ten wydawał się samym twórcom przewrotu tak dziwnym, że omijali w pierwszej chwili wszystko, coby mogło obrazić uczucia ich przeciwników. Flawianus i Symmachus trzymali się ściśle edyktu medyolańskiego Konstantyna, Arbogast i Eugeniusz starali się przebłagać Teodozyusza. Z Wienny do Konstantynopola szły ciągle poselstwa, każde jednak wracało bez pisma łaskawego. Nawet, kiedy Eugeniusz ogłosił Teodozyusza konsulem na rok trzysta dziewięćdziesiąty trzeci, nie podziękował mu starszy imperator ani jednem słowem uprzejmem.
Teodozyusz milczał i przygotowywał się do wojny.
Na kogo się tylko dało, na gminy, fabryki cesarskie i prywatne, na bogatych patrycyuszów i kupców nakładał wysokie podatki, aby napełnić skarb rządowy. Wygórowane żądania Gotów zaspokoił, najął Alanów, Hunów, Saracenów; legiony wschodnich prefektur, rozrzucone po miastach i miasteczkach, ściągał do obozów w Tracyi.
Arbogast, zmiarkowawszy, że traci niepotrzebnie czas, ubiegając się o względy nieprzejednanego wroga, zaczął swoją niechęć do chrześciaństwa mniej ukrywać. Chociaż nie cofnął edyktów tolerancyjnych, otoczył mimo to opieką i życzliwością głównie zwolenników dawnego porządku. Świątyniom pogańskim zwrócił wszystkie dobra i przywileje, posady wpływowe w Italii powierzył Rzymianom, Eugeniusza nakłonił do wyrzeczenia się wiary Chrystusowej.
Z każdym miesiącem rosła trwoga chrześcian. Żarliwsi uciekali do dyecezyi, podległych berłu Teodozyusza, obojętniejsi omijali kościoły, obłudnicy, którzy przyjęli chrzest dla chleba, wracali gromadnie do bogów rzymskich.
Poganie, zrazu skromni, zajęci tylko własnem szczęściem, zaczęli podnosić głowy upokorzone. Na ulicach Rzymu rozlegało się znów od czasu do czasu złowrogie: chrześcian lwom! W miasteczkach i osadach, zamieszkanych przez ludność mieszaną, mnożyły się krwawe bójki, motłoch znieważał biskupów i prezbitrów.
Jeden rok wystarczył do zburzenia pracy trzęch pokoleń. Na całym obszarze wschodnich prefektur wznosiły się do nieba kadzidła, palone na cześć bogów pogańskich — ze sztandarów wojska i z gmachów rządowych znikły monogramy Chrystusa — na krzesłach kurulnych prefektów, wikaryuszów i pretorów zasiedli prawowierni Rzymianie — w amfiteatrach konali gladyatorowie dla zabawy „panów świata.”
Na to szczególne widowisko patrzał z daleka Teodozyusz i obliczał pieniądze i gromadził mężów zbrojnych.