Ostatni Rzymianie/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
W trwodze przebyła Wienna dwa długie dni. Ustał handel, rzemiosła założyły ręce bezczynnie, urzędy nie załatwiały spraw bieżących. Nikt nie wychodził na ulicę, ciągle bowiem spodziewano się napadu Arbogasta.
Ze wszystkich stron opasywał miasto straszliwy łańcuch, najeżony włóczniami Franków, Allemanów i Gallów. Jak daleko oko sięgało, wszędzie świeciły białe namioty, lśniły w słońcu zbroje, miecze i tarcze. Dość było jednego sygnału, aby ten łańcuch ścisnął rezydencyę imperatora i zmienił ją w kupę gruzów, obryzganych krwią winnych i niewinnych.
Z pałacu cesarskiego szli do obozu posłowie z obietnicami przebaczenia i łaski. Przerażony Walentynian upokorzył się przed wojskiem, traktował z naczelnikami poszczególnych plemion, jak równy z równymi.
Ale posłowie wracali z chmurą troski na czołach. Daremna była ich wymowa i prośby daremne.
Komesów i wojewodów Arbogasta nie łączyła żadna nić serdeczna z Walentynianem. Nie on znosił razem z nimi głód, pragnienie i wszelki trud wojny, nie jego głos zagrzewał ich w boju do męstwa i dziękował im po odniesionem zwycięstwie.
Cóż ich mógł obchodzić syn Panończyka, którego legiony wschodnie wyniosły na tron w chwili, kiedy godniejsi od niego mężowie wzgardzili koroną? Walentynian nie miał po za sobą nawet tradycyi starego rodu rzymskiego. Był on w cesarstwie tak samo „nowym człowiekiem,” jak oni.
Obojętnie przyjmowali panowie frankońscy, allemańscy i gallijscy hojne obietnice posłów, wiedzieli bowiem z doświadczenia, że każdy imperator głaskał dopóty przedstawicielów siły zbrojnej, dopóki się ich obawiał, a potem mścił się okrutnie za strach i obrażoną miłość własną.
Nic zresztą więcej nad to, co posiadali od naczelnego wodza, nie mógł im uczynić Walentynian. Oni służyli cesarstwu dla dostojeństw i pieniędzy, zaś Arbogast nie skąpił ani pierwszych ani drugich. Najważniejsze posady wojskowe obsadził swoimi przyjaciółmi, cały zdobyty łup oddawał żołnierzowi, dostrzegał i wynagradzał bez zawiści każdą zasługę. Żyjąc tak samo skromnie, ubogo, jak Marek Aureliusz i Julian Apostata, lekceważył złoto, zadawalniając się sławą. Jego znana powszechnie uczciwość była dla najemników cesarstwa rzymskiego lepszą rękojmią dochowania zawartych umów, aniżeli obietnice Walentyniana.
Że młody imperator wyznawał szczerze naukę Chrystusową, nie jednało mu bynajmniej miłości wojska zachodnich prefektur, pogrążonego jeszcze w mrokach bałwochwalstwa. Prawie wszyscy Frankowie i Allemanowie modlili się do swoich bogów. Tylko pomiędzy Gallami liczyła już nowa wiara mnóstwo zwolenników, lecz chrześcianie przenosili pracę pokoju nad krwawe rzemiosło żołnierza. Pod sztandarami było ich bardzo niewielu.
W trawiącym niepokoju czekała Wienna na wynik rokowań. Ludność chrześciańska, spoglądała na Walentyniana, jak na słońce wschodzące. Gdyby ta jasna gwiazda zgasła przedwcześnie, ogarnęłyby znów Gallię ciemności pogaństwa.
A gwiazda imperatora świeciła z każdą godziną słabiej. „Niech się Walentynian zda na łaskę i niełaskę króla” — odpowiadali posłom komesowie i wojewodowie. Znaczyło to w bezlitosnym języku czwartego stulecia: niech się usunie z drogi nowego władcy, albo my go usuniemy.
Już wieczorem pierwszego dnia nie łudziło się miasto. Chrześcianie wiedzieli, iż żadna siła ludzka nie ocali Walentyniana. Wszystkie spory pomiędzy imperatorami rzymskimi i wodzami rozstrzygała zawsze śmierć słabszego. Zabijał mocniejszy, a mocniejszym nie był młody monarcha.
I nikt nie zdziwił się, gdy prefekt Wienny obwieścił trzeciego dnia z mównicy na głównym rynku zebranemu ludowi: „że Jego Wieczność, boski Walentynian, zeszedł w nocy nagle z tego świata.”
Nikt nie pytał o szczegóły owej „nagłej śmierci,” którą, umierali w doniesieniach urzędowych wszyscy imperatorowie, zamordowani przez jawnego, czy ukrytego wroga, za niepotrzebną bowiem ciekawość płacono w pobliżu dworów cesarskich gardłem[1].
Milcząc, rozeszli się chrześcianie do domów.
Wkrótce potem ukazali się na ulicach domownicy i protektorowie, postępujący w zwartych szeregach. Prowadził ich Rikomer, który niósł wieniec imperatorski i płaszcz szkarłatny.
Przyboczna straż cesarska udawała się do obozu z pokłonem wiernopoddańczym. Wybraniec wojska był jej panem prawowitym.
Wiadomość o śmierci Walentyniana zastała Arbogasta pod namiotem. Siedział na składanem krześle połowem, a naokoło niego stali jego radcowie i wojewodowie. Byli także przy nim Juliusz i Galeryusz.
Zgon imperatora nie wywołał w otoczeniu króla żadnego wrażenia. Spodziewano się go od dwóch dni. Przyjęto żałobną nowinę z taką obojętnością, jak gdyby się stała rzecz najzwyklejsza.
Rikomer, powtórzywszy słowa prefekta miasta, zgiął kolano przed Arbogastem i zawołał:
— Bądź pozdrowiony boski i wieczny panie!
To samo uczynili komesowie, wojewodowie i radcowie.
Lecz Arbogast nie sięgnął po wieniec i płaszcz purpurowy.
— Podnieście się — rzekł. — Nie dla mnie umarł Walentynian.
Zdumienie malowało się na twarzach jego pod komendnych. Najstarszy z nich, Frank Bauto, zawołał powtórnie:
— Bądź pozdrowiony, boski i wieczny panie! Tylko twoich rozkazów chcemy słuchać na polu sławy.
— Oko moje będzie czuwało dalej nad wami — mówił Arbogast — lecz wiarołomstwem nie splamię siwych włosów. Ślubowałem Teodozyuszowi, iż nie włożę nigdy korony rzymskiej na głowę i ślubu tego dochowam. Zostanę waszym wodzem, ojcem w pokoju, panem na wojnie. W purpurę rzymską przyodziejemy Rzymianina.
Kajus i Juliusz spojrzeli po sobie. Chciałżeby Arbogast obwołać imperatorem Flawiana albo Symmacha? Tylko jeden z nich mógł stanąć godnie obok Teodozyusza.
Komesowie i wojewodowie zaczęli pomiędzy sobą szeptać; nie byli widocznie zadowoleni z postanowienia króla.
— Ostatnie pokolenia widziały na tronie Cezarów wielu władców, którzy nie pochodzili z krwi rzymskiej — odezwał się komes Bauto. — Kto broni cesarstwa rzymskiego przed jego nieprzyjaciółmi, ten jest Rzymianom. Bądź naszym imperatorem, wodzu!
— Bądź naszym boskim panem — prosili podkomendni Arbogasta. — Twoja sława i prawość będą najpewniejszą tarczą wojska i państwa.
Arbogast potrząsł głową.
— Czy chcielibyście, aby wasz stary wódz — rzekł podniesionym głosem — zasłużył na pogardę Teodozyusza? I wy szanujecie wielkiego imperatora, którego koronę zdobią liczne zwycięstwa. Król Arbogast nie może złamać danego słowa.
Komesowie i wojewodowie milczeli. Ich dziewicze serca barbarzyńskie miały cześć dla zobowiązań mężów. Każdy z nich uczyniłby to samo.
— Nie lękajcie się — ciągnął Arbogast dalej. — Imperator, którego wam wybiorę, dochowa zawartych umów.
Obrzucił zgromadzonych wzrokiem szukają cym, a zatrzymawszy go na naczelniku swoich pisarzów i wywiadowców, który trzymał się skromnie na uboczu, wskazał na niego ręką i rzekł:
— Oto wasz imperator! Oddajcie wieniec Eugeniuszowi!
W pierwszej chwili mniemali komesowie i wojewodowie, że król żartuje. Eugeniusz byłby ostatnim, o którym by pomyśleli, gdyby im kazano wybierać imperatora.
Pochodził on wprawdzie z przesławnej rodziny rzymskiej, lecz ubóstwo zepchnęło go do plebejów. Retor z zawodu, służył na dworach możnych barbarzyńców, jako nauczyciel ich dzieci, zanim go Arbogast wziął do swojego boku. Oddany naczelnemu wodzowi całą duszą, zdolny i wierny, posuwał się szybko po drabinie hierarchii urzędniczej[2].
— Eugeniusz imperatorem? — pytał Bauto z niedowierzaniem.
Podkomendni Arbogasta uśmiechali się pogardliwie.
Tylko Juliusz sposępniał. On odgadł odrazu, dokąd król Franków zmierza. Chciwy władzy starzec sadzał rozmyślnie na tronie rzymskim swojego sługę, aby rządzić za niego. W ten sposób dotrzyma słowa Teodozyuszowi i nie wypuści z rąk steru państwa. Flawianus lub Symmachus nie byliby powolnem narzędziem dumnego żołnierza.
Sam wybraniec Arbogasta przeraził się tak bardzo niespodziewanym zaszczytem, że pobladł i cofnął się ku wyjściu z namiotu, jakoby chciał uciekać.
— Odwróć myśli swoje odemnie, królu — prosił. — Zbyt wielkim jest ciężar władzy imperatorskiej na moje słabe barki.
— Żadna władza nie ciąży, gdy ją Arbogast podpiera — odpowiedział król. — będziesz imperatorem, Eugeniuszu.
— Zostaw mnie na stanowisku, na którem jestem pożyteczny tobie i państwu. Obcą jest mi sztuka rządzenia.
— Ale nie obcą jest ci sztuka podpisywania pargaminów urzędowych. Zmienisz tylko atrament czarny na purpurowy. I nie obcą ci jest także sztuka przemawiania do poselstwa słowem gładkiem. I Walentynian nie czynił więcej, a był naszym boskim i wiecznym panem.
Ostatnie wyrazy podkreślił Arbogast uśmiechem szyderskim.
Teraz zrozumieli i jego podkomendni, dlaczego wybrał Eugeniusza. Mądry król chciał utrzymać istniejący porządek bez narażenia ich i siebie na gniew Teodozyusza.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze! — zawołali komesowie i wojewodowie.
Lecz żaden z nich nie zgiął kolana.
Bauto wziął z rąk Rikomcra płaszcz cesarski i zbliżył się z nim do Eugeniusza.
Kaprysem przedstawicielów siły zbrojnej na tron wyniesiony retor wzdrygnął się na widok sukni szkarłatnej. Ciekła z niej krew licznych imperatorów. Świeży trup Walentyniana ostrzegał go przed niebezpieczną godnością. On znał lepiej od Franków i Allemanów dzieje Rzymu.
Wyciągnął ręce przed siebie i zawołał z rozpaczą:
— Nie mogę... Jestem chrześcianinem.
— Ty, Galilejczykiem? Nic mi o tem nie mówiłeś — odezwał się Arbogast.
— Wiarę chrześciańską przyjąłem w Konstantynopolu.
— W Konstantynopolu wyznają wszyscy zabobon galilejski z obawy przed Teodozyuszem. Nie trudno będzie ci wrócić do wiary przodków. Nie opieraj się, Eugeniuszu.
— Nie opieraj się! — wtórowali Arbogastowi jego podkomendni, pobrząkując mieczami.
Eugeniusz widział naokoło siebie groźne twarze i słyszał szczęk broni. U wyjścia namiotu stał Bauto, zagradzając mu drogę.
— Miejcie litość nademną — błagał jeszcze. — Tylu innych przyodzieje bez trwogi purpurę monarszą. Dlaczego pragniecie koniecznie mojej zguby? Służyłem wam wiernie.
Lecz już zarzucił mu Bauto na ramiona płaszcz szkarłatny, zaś Arbogast wcisnął mu na głowę lśniący wieniec.
Był rzymskim imperatorem.
Zawstydzony, przypatrywał się Juliusz tej scenie gorszącej.
Koronę „świętego, wiecznego” Rzymu rozdawali barbarzyńcy, pomiatając nią, jak sprzętem bez wartości. Każdy waleczny Frank, Alleman, Got, Wandal mógł posadzić na tronie Juliów, Klaudyów, Flawiów i Antoninów, pierwszego z brzegu pionka, który mu był potrzebny do jego celów, a potomkowie zwycięzców świata nie posiadali już środków do oparcia się jego samowoli. Ich zniewieściałe ręce oddały od lat stu miecz najemnikom.
Arbogast, umieściwszy Eugeniusza na swojem krześle, wyrzekł:
— Rozkazuj, boski panie!
Bezradnie spojrzał „boski pan” na króla. Nie znając jeszcze dalszych zamiarów swojego dobrodzieja, nie wiedział, co mu było wolno rozporządzić.
— Twoje doświadczenie wskaże nam drogę, prowadzącą do zabezpieczenia nowego rządu — odezwał się po krótkim namyśle.
— Należy przede wszystkiem pozyskać życzliwość Teodozyusza — mówił Arbogast. — W tym celu odeślemy nasamprzód ciało Walentyniana do Medyolanu, aby je Ambrozyusz pochował w grobowcu imperatorów podług obrządku galilejskiego. Następnie uda się do Konstantynopola poselstwo, które będzie się starało przekonać starszego imperatora, że położenie chwili domagało się natychmiastowego obsadzenia osieroconego tronu. Frankowie nadreńscy zgodzili się tylko na zawieszenie broni, Kwadonie[3] grożą znów najazdem. W takich czasach nie mogą spory o koronę podkopywać jednolitości rządu. Zrozumie to Teodozyusz, zwłaszcza, gdy zostawimy przy nim zwierzchnictwo nad całem cesarstwem.
Nie takiego obrotu rzeczy spodziewali się senatorowie rzymscy. Zwierzchnictwo Teodozyusza utrzymywało w sile jego edykty, druzgoczące ich świątynie.
— Przemawiasz jak Galilejczyk — wtrącił Juliusz.
Komesowie i wojewodowie zmarszczyli brwi, lecz Arbogast odparł bez gniewu:
— Przemawiam, jak doradca imperatora, którego obowiązkiem czuwać nad dobrem państwa. Tylko nierozważna młodość lub ślepa nienawiść przyczyniają sobie bez potrzeby nieprzyjaciół. Dopóki Teodozyusz nie przekroczy granic zachodnich prefektur z mieczem wojny w ręku, nie mamy żadnego powodu drażnić jego znanej popędliwości.
— Teodozyusz nie uzna Eugeniusza — rzekł Juliusz.
— Ale uzna dzielność moich legionów. Nie sądzę, by się chciał po raz wtóry narazić na niepewne losy wojny. Miał on dosyć kłopotu z Maksymusem.
— Inne nadzieje towarzyszyły mi w drodze do Totonis — mówił Juliusz z żalem.
— Część twoich nadziei stała się już ciałem — pocieszał go Arbogast — z chwilą, gdy Walentynian dokonał dni niesławnych. Imperator Eugeniusz nie odbierze Flawianowi prefektury Italii, Illyryi i Afryki, nie będzie posyłał do Rzymu Fabricyuszów, wróci waszym kapłanom zabrane przez Gracyana dobra i nie zamknie waszych świątyń. Resztę zostawcie czasowi. Za poszanowanie waszych bogów żąda od was imperator rozwagi i spokoju. Zechciejcie zrozumieć, że władca państwa, w którem się nagromadziły najróżnorodniejsze narody i religie, nie może sprzyjać nienawiściom narodowym i religijnym. Nie wy, Rzymianie, tworzycie obecnie większość w cesarstwie i nie wasi bogowie rządzą bezpodzielnie duszami. Przeto rozkazuje wam imperator Eugeniusz, abyście żyli w zgodzie ze wszystkimi narodami i religiami. W cokolwiekby ktoś wierzył, niech wierzy, cokolwiek czcił, niech czci, byle jego wiara i cześć nie zagrażały bezpieczeństwu państwa. Podstawą rządów imperatora Eugeniusza będzie edykt medyolański Konstantyna, który zapewnia wszystkim wyznaniom swobodę i równe prawa. Odłóżcie niechęć do Galilejczyków, jest ich już bowiem zawielu, aby ich można prześladować. Nierozumny ucisk wywołałby wojnę domową, której sobie imperator nie życzy.
Z wielką uwagą słuchał Juliusz, podziwiając przezorność Arbogasta. Nowy władca chciał uniknąć przedewszystkiem wewnętrznej zawieruchy, aby wzmocnić swoje panowanie.
Pobłażliwość religijna cywilizowanego Franka nie zdziwiła bynajmniej senatora rzymskiego, nie była ona bowiem cnotą rzadką na tronie imperatorów i pod namiotami wielkich wodzów. Głównie waleczni wojownicy nie mieszali się do spraw sumienia. Teodozyusz, który łączył w jednej osobie dzielność żołnierską i fanatyczną żarliwość religijną, należał w dziejach cesarstwa do nielicznych wyjątków.
Obietnice Arbogasta uspokoiły patryotyzm Juliusza. Znaczyły one tyle, co uchylenie edyktów Teodozyusza i cofnięcie całej roboty Gracyana.
— Ze wszystkich świątyń Italii pójdą do nieba modły, błagające bogów o długie lata dla wiecznego Eugeniusza — odezwał się, schylając głowę przed Arbogastem.
— Zawieź Rzymowi od nowego imperatora pozdrowienie i słowa szczerej przyjaźni — odpowiedział Arbogast.
— Wdzięczność nasza nie miałaby granic, gdyby boski imperator raczył zezwolić na ustawienie w Kuryi senatu posągu zwycięstwa, usuniętego z rozkazu Gracyana.
Boski imperator siedział tymczasem, nie wiedząc, co z sobą począć. Czuł śmieszność swojego położenia, lecz nie miał odwagi do oporu. Przywykły do posłuszeństwa wobec Arbogasta, nie śmiał niepytany ust otworzyć. Kręcił się na krześle, bladł, czerwieniał, odsuwał z czoła wieniec.
Męczyły go uśmiechy komesów i wojewodów, którzy bawili się jego zakłopotaniem.
Zadrżał, kiedy Arbogast rzekł:
— Niech zagrają rogi i tuby i niech się wojsko pokłoni imperatorowi.
Wojska rzymskie miewały swoje kaprysy okrutne. Bywało, że nowy władca nie wychodził żywy z obozu, gdy się żołnierzom nie podobał.
Dokoła namiotu szumiało już, jakby Rodan wystąpił z łożyska.
Wiadomość o śmierci Walentyniana szła od ogniska do ogniska, budząc wszędzie okrzyki radosne. Frankowie i Allemanowie chwytali z pośpiechem włócznie, tarcze i gromadzili się pod sztandarami.
Kiedy się Arbogast ukazał przed namiotem, odezwały się tuby, zagrały rogi, schyliły się przed nim orły cesarskie.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze! — wołali domownicy, protektorowie, legioniści.
Zanim król mógł przeszkodzić, porwała go straż pałacowa na ręce, posadziła na tarczy i obnosiła po obozie.
— Bądź pozdrowiony! — krzyczał razem z innymi Eugeniusz, który zdjął wieniec i płaszcz szkarłatny, aby odwrócić od siebie uwagę żołnierza.
Rikomer, korzystając z zamieszania, jakie powstało w obozie, wymknął się niepostrzeżony z tłumu, dosiadł konia i puścił się ku Rodanowi.
Przedmieścia były już zajęte przez wojsko Arbogasta. Ostatnie szeregi namiotów dotykały prawie lasku akacyowego. Kiedy się Rikomer zbliżył do swojej willi, spostrzegł przed bramą wysoką postać męską.
— Szalony! — mruknął, oglądając się niespokojnie po za siebie.
Lękał się niepotrzebnie, wrzawa bowiem, która przelewała się ciągle nad miastem, wymiotła z ulicy wszelkie żywe stworzenie. Nawet psy schroniły się pod dach ludzki.
— Cofnij się, nierozważny! — wołał Rikomer zdaleka.
Jakby nie słyszał przestrogi setnika, nie ruszył się Fabricyusz.
— Co znaczy ta wrzawa? — zapytał.
Wskazał ręką na olbrzymią białą wstęgę namiotów.
— Ta wrzawa jest pieśnią pogrzebową opiekuna naszej wiary — mówił Rikomer. — Walentynian zamordowany... Arbogast ogłosił imperatorem swojego sługę, patrycyusza Eugeniusza.
— Zamordowany?...
W głosie Fabricyusza płakała szczera skarga.
Kio spodziewał się on wprawdzie innego zakończenia sporu pomiędzy Arbogastem i Walentynianem, lecz łudził się do ostatniej chwili, jak łudzi się skazaniec, który nie ma już nic do stracenia. Może posłom imperatora uda się nakłonić zbuntowanych komesów i wojowników obietnicami do posłuszeństwa, może jaki niespodziewany wypadek odwróci klęskę od rządu chrześciańskiego.
Śmierć Walentyniana położyła kres jego nadziejom ukrytym. Teraz musi uciekać, jeżeli chce zachować swoją odwagę żołnierską dla wiary prawdziwej...
Nieprzewidziany przez nikogo tryumf pogan ocucił go, wrócił mu przytomność. Był znów gorliwym wyznawcą Chrystusa, który łączył wszystkie myśli z Bogiem nowych ludów.
Czekając na rozwiązanie tragedyi dworu cesarskiego, ogarniał Fabricyusz okiem skruszonego grzesznika ostatnie miesiące. Jakże się to mogło stać, by on, wierny syn Kościoła, zasłużył na karę, stosowaną przez biskupów tylko do najzalwardzialszych zbrodniarzów? Zawiniłże on w istocie tak ciężko? — pytał zdziwiony.
A sumienie chrześcianina odpowiadało mu słowami Ambrozyusza: „Walentynian posłał cię do Rzymu, abyś przyświecał bałwochwalcom prawdą, dobrocią, miłosierdziem i uczciwością, a ty coś uczynił? Ściągnąłeś rękę na cudzą własność, znieważyłeś dziewicę, sprzymierzyłeś się ze złoczyńcami zabiłeś współwyznawcę.”
Czego dawniej, zaślepiony namiętnością, nie dostrzegał, widział teraz, kiedy go nieszczęście zdeptało, jasno i odczuwał głęboko. Nie posłannikiem rządu chrześciańskiego był w Rzymie, lecz dzikim żołnierzem, stawiającym siebie ponad prawo, swoje dobro ponad obowiązki urzędu.
— Zawiniłem — przyznawał się Fabricyusz przed sobą. — Demony pogańskie odebrały mi rozum, iż błądziłem w ciemnościach.
— Nie demony pogańskie odebrały ci rozum — pouczało go sumienie chrześcianina — lecz sprawiła to twoja gwałtowność, która nie umiała zapanować nad pożądliwościami samolubnemi. Kochałeś więcej siebie, niż Chrystusa.
I znów podszeptywała mu pamięć wskazówki Ambrozyusza.
„Niewiasta przykuwa męża do ziemi, odwraca jego myśli od spraw Kościoła i państwa, czyni go niewolnikiem rzeczy tego świata. Gdybyś nie był wojewodą Italii i gorliwym wyznawcą Chrystusa, nie przypominałbym ci rady świętego Pawła, wiem bowiem, że ofiara z miłości niewiasty przewyższa siły śmiertelnika. Ale ciebie postawił imperator na straży w kraju, oddanym jeszcze bałwochwalstwu, ciebie wybrał Bóg z pomiędzy wielu, abyś był posłusznem narzędziem Jego zamiarów. Tobie nie było wolno poświęcać Chrystusa dla niewiasty, jakoś uczynił.”
Co Fabricyusz nazywał jeszcze przed tygodniem zrzędzeniem kapłana, wyzutego z uczuć ludzkich, zaczęło go teraz przekonywać. Wobec niebezpieczeństwa, grożącego jego wierze, bladły gorące barwy miłości, stygły jej żary. Obraz Fausty przesłaniał mu trop zamordowanego obrońcy chrześciaństwa. Dźwięk jej głosu pokrywała wrzawa tryumfujących pogan.
Gdyby wszyscy tak, jak on, poświęcili Chrystusa dla swoich pożądliwości, runąłby Kościół, zbyt dotąd młody, aby się mógł ostać bez cnót pierwszych wyznawców. Zwycięstwo Arbogasta, odniesione bez żadnej walki, dowiodło, iż nowa wiara potrzebowała jeszcze bohaterstwa i ofiary ze szczęścia doczesnego.
Dwa dni niepokoju strawiły w sercu Fabricyusza resztki pragnień samolubnych. Zamierał w nim człowiek pospolity, a podnosił się rycerz chrześciański, składający swoje ramię waleczne u stóp Krzyża. Któż miał bronić wiary prawdziwej, jeśli tacy żarliwi wyznawcy, jak on, opuszczali Boga dla rozkoszy tego świata?
Ze spokojem, który zadziwił Rikomera, odezwał się Fabricyusz:
— Każ zaprządz do mojej karety podróżnej i przygotować dla mnie suknie plebeja.
— Nie ucieka ciężką karetą, kogo tylko szybkość i ostrożność mogą ocalić — ostrzegał Rikomer. — Nie zapominaj, iż za kilka godzin pójdą kuryerowie Arbogasta na wszystkie drogi prefektur zachodnich.
— Nic lękaj się o mnie — odrzekł Fabricyusz. — Dobry Pasterz wróci mi znów oko żołnierza, przywykłe do ostrożności. Będę omijał niebezpieczeństwo tak troskliwie, jak tego dotąd nigdy nie czyniłem, życie moje bowiem jest teraz potrzebne naszemu Bogu.
— I owej kapłanki rzymskiej nie możesz z sobą zabrać — zauważył Rikomer. — Ona i jej niewolnice skrępowałyby twoje ruchy. Co zamierzasz z nią, uczynić?
— Nie pytaj, lecz spiesz się. Za godzinę nie mógłbym się już przeprawić przez Rodan.
Setnik chciał jeszcze coś mówić, ale Fabricyusz oddalił się szybko.
Za kuchnią willi była mała izdebka, w której Rikomer więził nieposłuszną służbę. Tu umieścił uwodziciel swoją brankę, postawiwszy przy drzwiach na straży dwie niewolnice.
Kiedy Fabricyusz wszedł do kryjówki, leżała Fausta Auzonia na barłogu, przykryta brudną kołdrą. Chociaż zardzewiałe wrzeciądze skrzypnęły głośno, nie podniosła głowy.
Spoczywała z przymkniętemu powiekami, z bladością wyczerpania na wychudłej twarzy. Długa troska posrebrzyła jej włosy na skroniach.
Obok niej na drewnianem krześle stały gliniane naczynia z nietkniętemi potrawami.
Zamknięto ją jak zbrodniarkę, w cuchnącej norze, pozbawiając światła i powietrza. „Złamię twój upór, zmuszę cię siłą do uległości!” — wolał nad nią Fabricyusz. Aby sobie nie mogła odebrać życia, związano jej ręce sznurem, który wpijał się w jej ciało.
Fabricyusz, przyczepiwszy latarnię do ściany, spojrzał na Faustę. Obraz nędzy, jaka otaczała możną patrycyuszkę i kapłankę, czczoną przez cały naród, zatargał jego sercem. Własne cierpienie uczyniło go wrażliwszym na cudzą boleść.
I teraz dopiero zrozumiał, jak ciężko obraził kobietę, od której żądał najwyższej rozkoszy życia. Zamiast pozyskać jej miłość dobrocią, pastwił się nad nią z bezwzględnością pana, który karze krnąbrną niewolnicę. A przecież nie była Fausta jego sprzętem kupionym; on nie posiadał do niej żadnego prawa.
Zbliżył się do ubogiego łoża, zgiął kolana i wy rzekł głosem pokornym:
— Odpuść mi, abym mógł pamięć twoją błogosławić.
Na policzki Fausty wystąpił blady rumieniec.
— Zdejm z mojego sumienia twój gniew sprawiedliwy, albowiem krzywda twoja przygniata mnie ciężarem grzechu śmiertelnego — prosił Fabricyusz. — Szatan, wróg cnoty, zakradł się do mojego serca i rozniecił w niem pożądliwości nieczyste. Byłem, jako obłąkany, któremu straszna niemoc porwała nić myśli, jako ślepy, który nie widzi drogi prostej.
Fausta otworzyła oczy zdziwione.
A Fabricyusz mówił:
— Znieważyłem cię, sponiewierałem, zawiniłem przeciw tobie, lecz nie złość prowadziła moje czyny występne. Kochałem cię nad cnotę, nad obowiązek, nad prochy rodzicielów, nad Chrystusa nawet i wierzyłem, że zdobędę twoje serce wytrwałością. Odpuść mi, albowiem wiele przebacza się temu, kto gorąco miłował.
Fausta milczała. Tak niespodziewanie przyszła na nią prośba Fabricyusza, iż nie ufała jej. Wszakże jeszcze przedwczoraj groził jej ten sam człowiek gwałtem.
Wojewoda, odgadłszy przyczynę milczenia, błagał:
— Bądź wspaniałomyślną, patrycyuszko rzymska, dla syna narodu, którego długie wieki karności obywatelskiej nie nauczyły panowania nad namiętnościami, bądź pobłażliwą dla barbarzyńcy. Bo jak barbarzyniec obszedłem się z tobą.
Coraz większe zdziwienie ogarniało Faustę. Wojewoda nie chełpił się pochodzeniem barbarzyńskiem i oskarżał się przed nią szczerze? Świadczył o tem jego głos, w którym drżał żal odczuty.
— Co wam, potomkom wielkiego narodu, dał przykład niezliczonego szeregu pokoleń, wychowanych w poszanowaniu prawa — mówił Fabricyusz — to wszczepił w nas Chrystus mocą swojej łaski Boskiej. I my potrafimy się wznieść ponad uciechy tej ziemi, gdy kochamy prawdziwie naszego Boga. Zgrzeszyłem występną gwałtownością, bo zapomniałem o Chrystusie. Ale wielkie nieszczęście, jakie spadło na Kościół, wzięło moim oczom bielmo samolubstwa i jestem znów wiernym synem ukrzyżowanego Pana, który miłuje najwięcej łagodnych i pokój czyniących. Korzy się przed tobą chrześcianin, błaga cię o zmiłowanie marnotrawne dziecko Kościoła. Zdejm z mojego sumienia ciężar twojego gniewu sprawiedliwego, aby Bóg dobroci nie zapisał twojej krzywdy w księdze mojego życia.
Fausta gubiła się w domysłach. Że Fabricyusz prosił szczerze o przebaczenie, nie wątpiła już, lecz nie umiała sobie wytłómaczyć tej nagłej zmiany. O jakiem nieszczęściu mówił wojewoda? Czyby Teodozyusz?...
Na samą myśl o śmierci starszego imperatora uderzyło serce rzymskiej patryotki żywiej.
Odcięta od dwóch miesięcy od świata, strzeżona pilnie, nie wiedziała Fausta nic o wypadkach ostatnich.
— Odpuść mi... — prosił Fabricyusz.
Fausta, wyciągnąwszy do niego ręce spętane, wyrzekła:
— Tylko wolnym przysługuje prawo odpuszczania win. Jedynym przywilejem więźniów jest pogarda.
Szybko przeciął Fabricyusz sznury sztyletem.
— Jesteś wolna — mówił zawstydzony. — Przed domem stoi moja kareta, która cię zawiezie, dokąd rozkażesz.
I znów dziwiły się oczy Fausty. Prawdąż to? W tej morze cuchnącej miałby być kres jej niewoli? Więc w cesarstwie stało się w istocie coś takiego, o czem ona nie wiedziała, a co skruszyło upór wojewody? Tylko jakaś wielka klęska mogła złamać hardą duszę barbarzyńcy.
— Czyby Teodozyusz?... — pytała, powstrzymując oddech.
— Teodozyusza zachował Bóg, aby pomścił Walentyniana.
— Walentynian?..
— Zamordowany... Panem Italii, Gallii, Hiszpanii i Brytanii jest Arbogast...
Przez kilka chwil patrzyła Fausta na Fabricyusza wzrokiem tępym, jakby nie rozumiała jego słów, potem uklękła na łożu i podniosła rozpętane ręce do góry.
Przyćmione światło latarni padało na ostro zarysowany profil jej twarzy, opromienionej blaskiem natchnienia.
Najlżejszy szept nie poruszał jej ust rozchylonych.
Skupiona, oderwana od ziemi dziękowała bogom Rzymu niemą, modlitwą za klęskę Galilejczyków.
Po jakimś czasie zaczęły jej powieki drgać. Na długich rzęsach błysnęła łza. Za pierwszą ukazała się druga, trzecia, dziesiąta... coraz szybciej napływały do oczu... i płacz serdeczny wstrząsnął piersią Fausty.
Ale ten płacz nie bolał. Jego źródłem była radość patryotki.
Z żalem spoglądał Fabricyusz na Faustę. Jej płacz serdeczny obrażał jego żarliwość chrześciańską, przypominał mu bowiem, że jego miłość grzeszyła bez żadnego skutku. Daremnie zabił Simonidesa i zeszedł ze stanowiska, na którem powinien był wytrwać do końca, daremnie ściągnął na siebie klątwę Kościoła. Wybrana przez niego kobieta została nieprzejednanym wrogiem wszystkiego, co on kochał i uwielbiał. Jego wysiłki nie odmieniły jej serca, nie usunęły przepaści, jaka go od niej dzieliła.
Jeszcze przed kilku dniami byłaby radość Fausty podrażniła w nim barbarzyńcę, dziś jednakże przyjął ją ze spokojem pokutnika, który uważa każdy ból za karę zasłużoną. Opuścił Chrystusa dla swoich pożądliwości, zapomniał o obowiązkach wyznawcy przeto cierpi słusznie...
Gwałtowny zrazu płacz Fausty słabł, łkania stawały się rzadsze, cichsze, podobne do kwileń dziecka, pierś podnosiła się równiej, łzy zasychały na powiekach.
Serce patryotki rzymskiej, zaskoczone nagłem, niespodziewanem szczęściem, utuliło się, wyczerpane niezwykłym wybuchem radości.
Złożywszy głowę na poduszkach, oddychała Fausta ciężko, jak człowiek, znużony szybkim biegiem.
Teraz odezwał się Fabricyusz:
— Odpuść mi, albowiem chwile moje są policzone w granicach państwa, w którem rozkazuje Arbogast.
Fausta milczała, chwytając ustami powietrze.
— Jeżeli mi nie odpuścisz, odtrąci mnie Bóg dobroci od swojego łona i nie znajdę spokoju na całej ziemi. Bądź patrycyuszką i przebacz nieszczęśliwemu — prosił Fabricyusz.
— Odpuszczam ci — wyrzekła Fausta głosem bezdźwięcznym.
Fabricyusz chciał pochwycić jej rękę, lecz ona cofnęła ją szybko.
— Jestem znów kapłanką Westy — mówiła. — Szanuj moją godność.
Twarz jej przybrała twardy wyraz powagi, który nie zachęcał do poufałości.
Fabricyusz drgnął. Błyskawica gniewu zaświeciła w jego czarnych źrenicach. Pochylił się nad westalką, jakby się chciał na nią rzucić... Trwało to jednak tylko sekundę.
Chrześcianin przemógł w nim barbarzyńcę.
Dźwignął się z kolan i rzekł:
— Jesteś o dwie mile od Wienny, gdzie w gospodzie pod „Czerwonym jeleniem” mieszkają Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz, których opieka będzie ci milszą od mojej.
Wahającym krokiem zbliżył się do drzwi. Przed progiem zatrzymał się i spojrzał na Faustę.
Leżała z twarzą, odwróconą do ściany, nieruchoma, cicha.
Głębokie westchnienie podniosło pierś Fabricyusza.
On kochał niezmiennie tę zaciętą pogankę, kochał ją w tej chwili, kiedy się miał z nią rozłączyć, goręcej, namiętniej, aniżeli kiedykolwiek. Przywoływał na pomoc całą siłę woli, aby zachować spokój.
Znieważył ją, porwał gwałtem, więził, pastwił się nad jej dumą, lecz grzeszył z miłości. Miałżeby się z nią rozstać, jak obcy z obcym, jak wróg z wrogiem, miałżeby pójść w ciemną noc wygnania bez płomyka nadziei?
Może ona nim gardzi, obwiniając go o tchórzostwo, może mniema, iż wraca jej wolność jedynie z obawy przed karzącą ręką Arbogasta?
— Mógłbym był uciec z tobą do moich lasów ojczystych i oddać się pod opiekę wolnych Allemanów, którzy osłoniliby potomka naczelników ich plemienia — rzekł głosem miękkim — mógłbym cię był ukryć w głuchych puszczach Franków, przygarniających chętnie każdego, kto przybywa z cesarstwa. O zmianie rządu wiem już od trzech dni. Nie Arbogastowi zawdzięczasz wolność. Więzienie twoje otworzył biskup Ambrozyusz.
Zatrzymał się, czekając, czy się Fausta nie odezwie, a gdy ona nie odwróciła nawet twarzy od ściany, mówił dalej:
— Pokuta, którą na mnie świątobliwy biskup nałożył, nie zgasi w mojej piersi żarów miłości, nie zatrze w sercu twojego obrazu. Przypomnij sobie, Fausto, moją wierną miłość, gdy wojna zdejmie z ciebie okowy ślubów kapłańskich.
Fausta poruszyła się na poduszkach.
— Bo jak dzieci nieopatrzne, cieszą się nieprzyjaciele Kościoła ze śmierci Walentyniana. Wrzawa ich bezmyślnej radości płynie już ku Wschodowi, a tam, na dalekich krańcach państwa, w grodzie Konstantyna czuwa mąż potężnego ramienia i wzroku orlego. Wielki Teodozyusz, wybraniec prawdziwego Boga, usłyszy wkrótce tę wrzawę i podniesie miecz, nie otarty jeszcze z krwi Maksymusa. Śmierć Walentyniana przyspieszy tylko cios ostatni, który wisi oddawna nad niedobitkami pogaństwa. Bez celu nie rozpiął Bóg tysięcy męczenników na krzyżu, nie rzucał ich głodnym bestyom na pastwę, nie piętnował najlepszych z pomiędzy śmiertelników znakiem hańby. Z cierpienia szlachetnych wykwita zawsze szczęście potomnych. Runą wasze świątynie, spłowieją tradycye, śluby stracą moc, prawa staną się cieniem, niestrasznym dla najsłabszych.
Kiedy to mówił, wyprostował się Fabricyusz. W jego oczach migotał ten sam dziwny płomień, który zasmucił kiedyś w Rzymie Juliusza.
I Fausta słuchała bez przyjemności wróżby chrześcianina. Odwróciwszy się od ściany, patrzała na niego z wyrzutem.
— Gorycz zawiści sączy się z twojej mowy — wyrzekła — a nazywasz się posłusznym synem Boga dobroci. Nie zaskarbia sobie wdzięcznej pamięci Rzymianki, kto raduje się nad otwartym grobem jej narodu.
Fabricyusz milczał zafrasowany. Obraził znów kobietę, którą miłował, chociaż nie w tyra zamiarze przypomniał jej potęgę Teodozyusza. Między nią a nim stał ciągle upiór przeszłości rzymskiej. O cokolwiekby potrącił, zawsze obrażał uczucia patryotki i poganki.
A Fausta mówiła:
— Jeśli wierzysz w zwycięstwo Boga Galilejczyków, dlaczego usiłujesz pozyskać miłość siostrzenicy Nikomacha Flawiana? Powinieneś już wiedzieć, że męczysz daremnie mnie i siebie.
— Bądź mężem — dodała po dłuższej przerwie. — Świątynie wasze chwieją się. Rzuć od siebie pożądliwości ciała i służ swoim bogom, jak ja moim wiary dochowam.
W głosie jej nie było szorstkich dźwięków pogardy i gniewu. Skarżył się w nim smutek, drżały łzy powstrzymywane.
— I nie więcej nie powiesz mi w godzinie rozstania? — pytał Fabricyusz. — Okrutna stopa wojny depcze zarówno lękliwych, jak odważnych. Może miłość moja błaga cię po raz ostatni. Czy w twojem sercu nie ma dla mnie ani jednego słowa nadziei?
— Bądź mężem! — powtórzyła Fausta.
— Pycha rzymska zdławiła w tobie kobietę.
Rzekłszy to, wybiegł Fabricyusz z izby.
Nie widział, że Fausta wyciągnęła za nim ręce, jak do błogosławieństwa.
— Dajcie temu gwałtownemu sercu spokój, o bogowie! — modliła się — a mnie moc ducha pierwszych pretorów Rzymu.
W godzinę potem wychodził z willi Rikomera starzec z długą, siwą brodą, ubrany w ciemne suknie ubogiego plebeja. Głowę zasłonił kapturem płóciennego płaszcza; w lewej ręce niósł zawiniątko, w prawej gruby kij, okuty w żelazo.
Szedł wolno, zgarbiony, powłócząc nogami. Lecz gdy minął ostatnie domy przedmieścia, wyprostował się i zmierzał szybko ku Rodanowi.
Na brzegu rzeki pochylił się znów i zbliżył się do człowieka, który leżał na piasku pod deską, podpartą drągiem.
— Czy to wasza łódka? — zapytał, wskazując na wydrążony pień, przywiązany wikliną do kołka.
Rybak, ogromny drab, zmierzył go z podełba od stóp do głowy.
— A czyjaby? — odrzekł niedbale.
— Do chciałem was prosić, żebyście mnie przewieźli na drugą stronę.
— Czy to nie ma mostu w Wiennie? Każdego dziada będę przewoził...
— Ale mnie przewieziesz natychmiast, jeżeli nie chcesz, żeby szczupaki Rodanu miały dziś z twojego cielska wieczerzę obfitą — wyrzekł „dziad” rozkazująco.
Pochwycił draba za kark i podniół[4] go z ziemi.
Rybak wytrzeszczył na niego oczy przerażone, ręka bowiem rzekomego starca ściskała go z siłą kleszczów.
Bez dalszego oporu odczepił łódkę.
Wzdłuż lewego brzegu Rodanu biegła droga, prowadząca z Wienny na Walencyę, Arausio, Tarrasco do Arelate i Massylii[5].
Rzuciwszy zdumionemu przewoźnikowi złotą monetę, udał się „dziad” pieszo do najbliższej osady. Tu okazał własnoręczne pozwolenie komesa skarbu prywatnego na korzystanie z poczt cesarskich.
Ponieważ nowy władca nie miał jeszcze czasu do odwołania ważności podpisów doradców Walentyniana, przeto kazał urzędnik zaprządz natychmiast do lekkiego dwukolnego wózka, używanego zwykle przez kuryerów rządowych.
Nikt nie byłby poznał w starcu wojewody Italii. Przyprawiona broda, siwa peruka, ufarbowane brwi i ubogie suknie zmieniły go do tego stopnia, iż nie potrzebował się obawiać spotkania nawet z osobami, które go często widywały.
Fabricyusz jechał do Medyolanu, aby przebłagać Ambrozyusza. Dopełni pokuty, pojedna się z Kościołem, a następnie zaciągnie się do legionów Teodozyusza.
Tak postanowił.
Pędził dniem i nocą z szybkością kuryerów rządowych. Spał i posilał się na wozie, ubierał na stacyach sam konie. Z Arelate pojechał wprost na Aquae Sextiae do Forum Julii, zostawiając Massylię na boku.
Piątego dnia nad ranem mijał już góry, za któremi kryła się jego willa. Spojrzał na skałę, westchnął i ruszył dalej.
Na Wschodzie, tam, gdzie się morze Śródziemne łączyło z niebem, rozlała się smuga pomarańczowa, obwiedziona rąbkiem fioletowym. Różowy odblask padał na spokojne fale, które szły z cichym szmerem ku brzegom południowym.
Wokoło budził się dzień. Z chat wychodzili rybacy, mewy zrywały się z głośnym krzykiem z gniazd, niższe pasma Alp witały uroczystym szmerem jodeł i dębów słońce wschodzące.
Wolno wysuwała się ze smugi pomarańczowej kula ognista. W miarę, jak się wznosiła, zapalała się na bezmiernych wodach droga płomienna, rysująca się szerokim pasem na tle białawego morza.
Tym szlakiem płomiennym szły stroskane myśli Fabricyusza aż do gór albańskich, z poza których wychylała się w tej samej chwili ta sama kula ognista.
Wróciż on jeszcze do słynnego grodu, co wykołysał tysiące bohaterów i matron i panował światu przez długi szereg wieków, przyświecając mu cnotami obywatelskiemi, ucząc niesfornych barbarzyńców poszanowania prawa, porządku i karności? — pytała tęsknota Fabricyusza. — Ujrzą-li jego oczy jeszcze ową dumną Rzymiankę, co odtrąciła go od siebie, jak niewolnika, silniejszego od jego miłości?
Słońce, odbiwszy się od horyzontu, posuwało się szybko ku środkowi nieba. Otaczała je ogromna, złota aureola, a w tej powodzi blasków, zalewających cala ziemię, traciła kula barwę ognistą. Razem z nią żółkł szlak płomienny.
Wzrok Fabricyusza błądził po modrych falach, na których migotały miliony błysków, jak gdyby pogański Helios rozrzucił na ich powierzchni nieprzebrane skarby drogich kamieni.
Wspaniały ogromem swoim i czysty dziewiczością przyrody krajobraz rozłożył się u stóp Fabricyusza. Tak nieskalane były ramy bezmiernych wód, iż zdawało się, że nie ma w nich miejsca dla złości i smutku.
Ale Fabricyusz nie witał blasków dziennych z radością. Noc mieszkała w jego sercu i ciemności nocnych pragnął naokoło siebie.
Naciągnął kaptur na oczy.
— Jedź, jedź! — rozkazał woźnicy.
Złota aureola topniała, świetlany szlak zacierał się, słońce stawało się coraz mniejsze i bielsze. Nad Julią Augusta brzęczała już wrzawa zwykłych zabiegów ludzkich.
Poczta zbliżała się do Albigaunum, kiedy głośne wołanie przebudziło Fabricyusza z zadumy.
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwego biskupa!
Z miasta wychodziły trzy wozy, poprzedzone przez konnych laufrów. Wojewoda poznał zdaleka w środkowym Ambrozyusza i przypomniał sobie, że chrzest Walentyniana był naznaczony na koniec maja. Biskup jechał do Wienny, aby dopełnić świętego obrządku.
Zatrzymawszy laufrów, podszedł Fabricyusz do wozu biskupa.
— Wracaj do Medyolanu, ojcze świątobliwy — odezwał się głosem złamanym. — Imperator Walentynian nie potrzebuje już twojej dobroci. Miejsce naszego zamordowanego pana zajął Eugeniusz, posadzony na tronie przez Arbogasta.
Ambrozyusz spojrzał groźnie na starego plebeja.
— Kto ty jesteś, że ośmielasz się rozszerzać wieści, za które płaci się w cesarstwie życiem? — zapytał.
Fabricyusz odrzucił kaptur, zdjął perukę i brodę.
— Wojewoda Italii? — szepnął biskup i wielka bladość pokryła jego chudą twarz ascety.
Nie pytał więcej. Wiedział, że wierny sługa Walentyniana nie kłamie.
Pochylił głowę i odmawiał drżącemi ustami, półgłosem psalm Dawida:
— „Przyjmij, Panie, w uszy swe słowa moje i wyrozumiej dolegliwości moje. Słuchaj pilnie głosu wołania mego, Królu mój i Boże mój, boć się modlę Tobie! Panie! rano usłysz głos mój: ranoć przedłożę modlitwę moję i będę wyglądał pomocy. — Albowiem Ty, o Boże, nie kochasz się w nieprawości, a nie zamieszka z Tobą złośnik. — Nie ostoją się szaleni przed oczyma Twemi: Ty masz w nienawiści wszystkich, którzy broją nieprawości. — Wygubisz tych, którzy mówią kłamstwo; mężem krwawym i zdradliwym brzydzi się Pan... — Bo nie masz nic szczerego w ustach ich; wnętrzności ich złośliwe, gardło ich jako grób otwarty, językiem swym pochlebiają. Spustosz ich, o Boże! Niech upadną od rad swoich; dla wielkości przestępstwa ich rozpędź ich, ponieważ są odpornymi Tobie. — A niech się rozweselą wszyscy, którzy ufają w Tobie; na wieki niech wykrzykują, gdyż ich Ty szczycić będziesz i rozradują się w Tobie, którzy miłują Imię Twoje. — Albowiem Ty, Panie, sprawiedliwemu błogosławić będziesz, a zastawisz go jako tarczą dobrotliwością Twoją.”
Wyciągnął ręce na Wschód i modlił się długo.
Jego gorącej prośbie wtórowało cicho łkanie kapłanów i sług, którzy uklękli na wozach.
— Ufajcie w Panu! — zawołał Ambrozyusz, poleciwszy troski swoje Bogu — albowiem Jego wszechmoc zdruzgocze największą potęgę ludzką.
Skinął na laufrów.
— Do Medyolanu! — rozkazał.
- ↑ Właściwego sprawcy śmierci Walentyniana, która nastąpiła dnia 15 maja 392 roku, nie wykryli dotąd historycy. Jedni twierdzą, że zamordowano go na rozkaz Arbogasta, inni, że uprzątnęli go dworacy, chcący sobie w ten sposób zaskarbić łaski nowego pana, jeszcze inni, że pozbawił się sam życia. I rodzaj jego śmierci nie jest dotąd ustalony. Podług jednych znaleziono go w łóżku uduszonego, podług drugich powieszonego w ogrodzie.
- ↑ Niektórzy historycy wywodzą Eugeniusza z plebejów, lecz Symmachus i Ambrozyusz oddawali mu w listach, pisanych do niego przed jego wyniesieniem, zawsze tytuł senatorski (clarissimus), a Symmachus przemawiał do niego nawet frater meus, co czynili patrycyusze tylko pomiędzy sobą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Kwadowie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – podniósł.
- ↑ Walencya (Valentia), dzisiejsze miasto francuskie Valence; Arausio — Orange; Arelate — Arles; Massilia — Marseille.