Ostatni Rzymianie/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.


W Wiennie, w pałacu cesarskim, w sali tronowej udzielał Walentynian posłuchania Arbogastowi, który wrócił do Gallii po szczęśliwie ukończonej wojnie z Frankami..
Od głównych drzwi tworzyły dwa rzędy „domowników” szpaler błyszczący. Z góry, z kwadratowego otworu w suficie, przysłoniętego purpurowem płótnem, spada na ich złocone szyszaki i napierśniki, na jedwabne płaszcze i monogramy rubinowe strumień czerwonego światła.
Stali nieruchomi, z dobytemi mieczami, podobni do posągów. Chodziły po nich iskry, zapalające się i gasnące na ich medalach, pierścieniach i naramiennikach.
W głębi sali na podwyższeniu, po obu stronach tronu, spoczywali członkowie konsystorza cesarskiego[1]. Siedział w krześle kurulnem kwestor świętego pałacu, zajął już swoje miejsce wielki mistrz dworu, czekali na „wiecznego i boskiego pana” prefektowie pretoryum Gallii i Hiszpanii, komes skarbu publicznego i komes skarbu prywatnego[2]. Wpośród najwyższych dygnitarzów państwa nie było tylko Flawiana i Arbogasta.
Na progu bocznych drzwi ukazał się podkomorzy „świętej łożnicy” i zawołał głosem donośnym:
— Jego Wieczność, nasz boski pan, Walentynian!
Nad szpalerem domowników przepłynął cichy szmer, jakby echo głębokiego westchnienia; przyboczni doradcy cesarscy podnieśli się z krzeseł.
Z pokojów imperatora wysuwał się wąż jaskrawy. Szli w dwóch szeregach paziowie syryjscy w tunikach barwy perłowej, spaleni słońcem swojej gorącej ojczyzny; szli rzezańcy z bezwąsemi twarzami niewiast, w błękitnych płaszczach, popstrzonych srebrnemi gwiazdami; szli komesowie i podkomorzowie różnych stopni, obwieszeni złotemi łańcuchami i portretami Walentyniana.
Cały ten lśniący orszak przewijał się przed tronem, oddawał nizki pokłon symbolom władzy imperatorskiej i ustawiał się pod ścianami.
Na samym końcu postępowało dziesięciu „protektorów”, którzy poprzedzali cesarza.
Zatrzymawszy się przed podwyższeniem, rozdzielili się na dwie połowy, odsłaniając smukłą postać dwudziestokilkoletniego młodzieńca.
Był to Walentynian.
Imperator zachodniego państwa rzymskiego miał na sobie długą, białą suknię katechumena, a na niej płaszcz szkarłatny, pokryty haftowanemi symbolami prowincyi, podległych jego berłu. Na jego czole błyszczał wieniec, spleciony z drogich kamieni.
Wszedł elastycznym krokiem po stopniach marmurowych, wysłanych perskim kobiercem, spoczął na tronie i podniósł rękę na znak rozpoczętego posłuchania.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę głównych drzwi. Na ustach członków rady cesarskiej i dostojników dworskich zawisł uśmiech złośliwy.
Bo ten, który miał stanąć przed obliczem „boskiego i wiecznego pana”, przychodził po nagrodę, jakiej się nie mógł spodziewać wódz zwycięski. Podburzony przez swoich zauszników, odbierze dziś Walentynian Arbogastowi władzę nad wojskiem i strąci go z wyżyn sławy w proch zapomnienia.
Tak postanowiono na ostatniej radzie konsystorza.
Za chwilę skończy się panowanie dumnego Franka, pryśnie potęga męża, nienawidzonego przez bezpośrednie otoczenie młodego imperatora. Arbogast przestanie istnieć, a z nim razem padną groźby, straszące dworaków od kilku tygodni.
— Przekonasz się wkrótce, kto mocniejszy — mówiły uśmiechy dostojników.
Przed progiem ukazał się wywoływacz i rzucił na salę głośne w całem cesarstwie nazwisko.
— Król Arbogast! — zawołał.
W oczach członków konsystorza i dygnitarzów dworskich mignęła radość. Miło jest patrzeć na klęskę nieubłaganego wroga.
Lecz ta radość ustąpiła zdziwieniu, gdy się kotara odsunęła.
Błyszczącym szpalerem „domowników” zbliżał się Arbogast w pełnym rynsztunku bojowym, otoczony swoimi komesami i wojewodami. I naczelny wódz legionów i jego podkomendni mieli na sobie zbroje, a przy boku miecze, chociaż obyczaj nie pozwalał stawać nikomu przed imperatorem w stroju obozowym.
— Zuchwalec! — podawali sobie dygnitarze z ust do ust szeptem.
— Zuchwalec! — pomyślał widocznie i Walentynian, bo zmarszczył brwi i przygryzł wargę.
Wysoka postać Franka rysowała się wyraźnie na tle czerwonej smugi. Szedł wolno z głową podniesioną, ciągnąc za sobą brzęczący łańcuch mężów zbrojnych. Ciężkie kroki żołnierskie rozlegały się głucho w ogromnej sali. Wtórował im cichy szczęk mieczów, które domownicy schylali przed naczelnym wodzem.
Arbogast zatrzymał się przed tronem. Nie zgiął przed imperatorem kolana, nie dotknął czołem stopni podwyższenia, jak nakazywał ceremoniał dworski.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odezwał się chłodno.
I chłodno odpowiedział Walentynian:
— Witaj, królu!
Przez kilka chwil spoglądał Arbogast na Walentyniana, potem rzekł:
— Nie przychodzę po nagrodę za zwycięstwo, odniesione nad wrogami cesarstwa, bo spełniłem tylko to, co do mnie należało. Staję przed tobą, boski imperatorze, ze skargą na komesa Gallii, który odmówił mi posiłków w chwili ciężkiej. Oddaj komesa w moje ręce, abym go mógł ukarać podług praw, obowiązujących legiony rzymskie.
— Komesa Gallii posłałem wczoraj na pogranicze Recyi z rozkazem poskromienia barbarzyńców — odparł Walentynian.
Czoło Arbogasta sfałdowało się, tworząc powyżej nosa głęboką pionową bruzdę.
Obrzucił wzrokiem pytającym świtę imperatora. Na wszystkich twarzach dostrzegł uśmiechy szyderskie, we wszystkich oczach widział płomień nienawiści.
Imperator powierzył nieposłusznemu komesowi bez jego wiedzy obronę zagrożonego pogranicza, znieważył go, upokorzył rozmyślnie. Więc obawy, wyrażone przez Kaja Juliusza, nie były podstępem rzymskiego patryoty, usiłującego poróżnić naczelnego wodza z rządem chrześciańskim? Walentynian chciał go odsunąć w istocie od steru państwa?...
— Z Totonis poszli kuryerowie do Wienny z wiadomością o winie komesa Gallii. Czyby ich nie dopuszczono przed oblicze Twojej Boskości? — zapytał Arbogast.
Prawica Walentyniana, oparta na poręczy tronu, zaczęła targać złote frendzle. Argobast badał go, żądał, aby się wytłumaczył ze swojego rozporządzenia, zadawał jemu, imperatorowi pytania, a on oddziedziczył po ojcu pychę tyrana, trzymaną tylko na wodzy przez zasady nauki Chrystusowej, której był szczerym wyznawcą.
— Nie jest rzeczą twoją rozstrząsać winy moich komesów — odpowiedział szorstko.
— Winy komesów wojskowych należą przed sąd naczelnego wodza — wtrącił Arbogast.
— Naczelnym wodzem siły zbrojnej był zawsze imperator.
— Naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju.
Na skroniach Walentyniana nabrzmiały żyły.
Już uderzyła gwałtowna krew ojca na mózg syna, a przy tronie nie było nikogo, ktoby ją cofnął słowem rozważnem.
Wyzywające uśmiechy całego otoczenia zachęcały Walentyniana do wykonania zamachu, o którym jego młoda ambicya marzyła oddawna.
Byłże on imperatorem? Siedział wprawdzie na tronie, podpisywał purpurowym atramentem pargaminy urzędowe, widział na sztandarach swój portret, lecz nie on zwyciężał na polach bitew, rozkazywał w obozach, zawierał traktaty pokoju, obsadzał posady wojskowe, rozdawał wieńce zasługi. Prowincyami państwa zachodniego rządził Arbogast, przydany do jego boku przez Teodozyusza.
Stary wódz trzymał ręką żelazną ster Italii, Hiszpanii, Gallii i Brytanii, nie dopuszczając do współudziału „boskiego i wiecznego” pana.
A pierś młodego monarchy rozpierała żadza[3] czynów, sławy. Obrzydła mu purpura bez władzy, korona bez blasku. Nie był on już niedojrzałym chłopcem, za którego miał go Teodozyusz.
Nienawiść dworaków, podsycana zręcznie przez Juliusza i Emilię, padła na grunt przygotowany. Podszepty członków konsystorza i podkomorzych, nieprzychylnych Arbogast owi, przyspieszyły tylko wybuch długo tłumionego gniewu Walentyniana.
— Mówisz, że naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju? — odezwał się Walentynian przez zaciśnięte zęby. — Słusznie mówisz. Wskazujesz mi drogę, którą powinien iść imperator rzymski? Dobrze wskazujesz. Poprowadzę odtąd sam wojsko zachodnich prefektur, jak to czynił kiedyś mój wielki rodzic. Nie jesteś mi już potrzebny. Twoim latom sędziwym czas spocząć po życiu pełnem sławy i zasług. Możesz wrócić do ognisk domowych twojego narodu.
Podniósł się z tronu i podał Arbogastowi pargamin, zaopatrzony dużą, czerwoną pieczęcią.
— Czytaj! — rzekł rozkazująco.
Po ustach dworaków pełzał znów uśmiech tryumfującej złości. Oni wiedzieli, co ten dokument zawierał. Zwalniał on Arbogasta ze wszystkich urzędów, zajmowanych w cesarstwie, pozbawiał go władzy, zaszczytów.
Lecz nagłe pierzchły złe uśmiechy, jak spłoszone węże.
Bo oto stała się rzecz niesłychana.
Arbogast, przebiegłszy oczyma pismo cesarskie, podarł je i cisnął strzępy pargaminu pod nogi Walentyniana.
— Nie ty oddałeś mi rządy prefektur zachodnich i nie ty mi je odbierzesz — rzekł głosem spokojnym.
Stał wyniosły, groźny, z prawicą na mieczu, otoczony swoimi komesami i wojewodami, którzy przysunęli się do niego.
Salę zaległa duszna cisza — zwiastun burzy.
Walentynian patrzał na Arbogasta wzrokiem osłupiałym. Oczy zachodziły mu krwią, wargi posiniały.
— Zuchwały! — krzyknął i wyrwawszy jednemu z „protektorów” miecz, rzucił się na starego wodza.
Zanim jednak zdołał zbiedz ze stopni podwyższenia, utworzył się przed Arbogastem mur z piersi, zakutych w żelazo. Dwoje ramion pochwyciło go i odepchnęło z taką silą, że byłby upadł, gdyby go protektorowie nie byli podtrzymali.
Powtórnie zapanowała w sali cisza, ale teraz była to cisza grobów, przesiąkła trwogą.
W państwie, w którem od kilku wieków rozdawało wojsko wieniec imperatorski, rozkazywał ulubieniec legionów. A nie po stronie Walentyniana stanęli przedstawiciele siły zbrojnej.
Zrozumieli to dworacy, przeto zbielił strach śmiertelny ich twarze i poraził członki.
Odgadł i młody imparator[4], że się tron pod nim zachwiał. Osunął się na krzesło, ozdobione symbolami władzy, spuścił głowę i utkwił tępy wzrok w kobiercu, jakby spoglądał w przepaść otwartą.
W ciszy złowrogiej rozbrzmiał podniesiony głos Arbogasta:
— Imperator Walentynian odbiera mi z dniem dzisiejszym dowództwo nad wojskiem zachodnich prefektur — mówił. — Czy stało się to z waszą wolą, wierni moi towarzysze? Jeżeli przenosicie młodego wodza nad starego, ustąpię bez skargi.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — zawołali komesowie i wojowodowie[5]. — Tylko ty będziesz nas prowadził do chwały i zwycięstwa!
Walentynian pochylił głowę jeszcze niżej. Słyszał nad sobą łopot skrzydeł śmierci. Odpowiedź komesów i wojewodów była dla niego wyrokiem.
— A wy — groził Argobast, zwróciwszy się do otoczenia imperatora — coście dla zaspokojenia swojej zawiści sprowadzili na cesarstwo burzę niespodziewaną, policzcie swoje grzechy, albowiem moja ręka karząca spadnie wkrótce na wasze podłe czerepy.
Rzekłszy to, odszedł szpalerem domowników.
Chyłkiem, pod ścianami, wysuwali się za nim członkowie konsystorza i urzędnicy dworscy.
Przy opuszczonym cesarzu została tylko najbliższa służba, tuląca się z płaczem do stopni tronu.
— Do obozu — rozkazał Arbogast, dosiadając przed pałacem konia. — Frankowie i Allemanowie niech będą gotowi! Każdego ktoby chciał odwodzić wojsko od posłuszeństwa, zarąbać bez sądu. Setnikom wyznania galilejskiego nie powierzać straży nocnych.
Lotem wichru przebiegła nad miastem wiadomość o buncie Arbogasta. Roznosili ją dworacy, którzy uciekali z pałacu, jak z domu płonącego. Na ulicach ustał ruch dnia roboczego. Kupcy zamykali z pośpiechem sklepy, lektyki i rydwany chroniły się pod dach bezpieczny, żołnierze gromadzili się w koszarach.
Piękna, wesoła Wienna zmieniła się w przeciągu godziny w cmentarzysko. Zdawało się, że wszelkie życie zastygło w uroczej rezydencyi imperatorów.
Bo nie poraz pierwszy patrzał biały gród nad Rodanem na walkę o koronę. Tu przebywał Gracyan, zanim nienawiść zwolenników dawnego porządku przecięła jego młode lata; stąd wychodził Maksymus na pole nieszczęśliwe.
Za każdym razem lała się krew winnych i niewinnych. Wojna domowa nie oszczędzała nikogo, drapieżniejsza od głodnych mieszkańców lasu.
Milczenie oczekiwania spowiło miasto. Nikt nie śmiał zaspokoić ciekawości. Nawet lekkomyślny motłoch, drwiący zwykłe z niebezpieczeństwa, zaszył się w swoich norach, przerażony gniewem Arbogasta.
Gniew obrażonego króla odzywał się już ponurym głosem tub rzymskich i rogów frankońskich. Pustemi ulicami pędzili trębacze wzywając żołnierza do obozu.
W domach chrześcian polecali naczelnicy rodzin troski swoje miłosierdziu Boga Ukrzyżowanego. Arbogast nie sprzyjał nowej wierze. Z chwilą, gdy on zasiądzie na tronie, zejdą ze sztandarów monogramy Chrystusa. A wojsko okrzyknie jego imperatoorem. Nie było w Wiennie nikogo, ktoby o tem wątpił.
I cicho było w mieście, jak w katakumbach pierwszych chrześcian. W pałacach możnych i lepiankach ubogich skarżyły się zawiedzione nadzieje. Wyznawcy Chrystusa spodziewali się, że syn Justyny zdusi ostatecznie upiora pogańskiego. Runął gmach, zbudowany na gorliwości Walentyniana.
Tylko w gospodzie pod „Czerwonym jeleniem”, w której mieszkał dotąd Kajus Juliusz z Galeryuszem, nie smuciło się ani jedno serce. Służba patrycyuszów rzymskich weseliła się, jak na godach.
Kiedy niewolnik stanął przed Juliuszem z upragnioną nowiną,podziękował mu pan kiesą, pełną złota i rzekł:
— Niech gospodarz otworzy dla was swoją piwnicę. Radujcie się, albowiem dzień dzisiejszy zapisze historya Rzymu złotemi głoskami.
A zwróciwszy się do Galeryusza, mówił:
— Nasi bogowie jeszcze nie umarli. Oni żyją i czuwają nad swoją świętą stolicą. Zwycięstwo!
Nieposłuszeństwo Arbogasta było rzeczywiście wygraną zwolenników dawnego porządku. Naczelny wódz, który znieważył w obliczu całego dworu imperatora, nie mógł się już cofnąć z drogi pochyłej. Czy chciał, czy nie chciał, musiał się stoczyć w objęcia nieprzyjaciół rządu chrześciańskiego. Nie miał innego wyjścia, oprócz jawnego buntu. Nawet u Teodozyusza, chociaż mu starszy imperator sprzyjał, nie znalazłaby jego bezwzględna duma ucha pobłażliwego.
Pękł łańcuch wzajemnych zobowiązań, łączący króla Franków z Wienną i Konstantynopolem. Rzym był odtąd naturalnym sprzymierzeńcem Arbogasta, zaś on stał się z konieczności jego tarczą.
— Sto białych jałowic poślę kapłanom Hermesa — obiecywał Juliusz — on to bowiem dał myślom moim przebiegłość, a językowi giętkość. Gdyby nie twoja niezręczność moglibyśmy wrócić do Rzymu. Nie jesteśmy już w Wiennie potrzebni. Resztę zrobi za nas dzielność żołnierska Arbogasta.
— Któż mógł przypuszczać, że sam Fabricyusz zagrodzi mi drogę do kryjówki kapłanki? — bronił się Galeryusz.
— Dobry dowódca powinien być na wszystko przygotowany. Lecz nie mówmy już o twojej nieudanej wyprawie. Będziesz na przyszłość ostrożniejszym — odparł Juliusz.
— Zawiesiłbym w kaplicy Jowisza na Kapitolu szczerozłote votum, gdybym mógł spotkać jeszcze raz Fabricyusza. Sromotna porażka drwi ze mnie w snach nocnych.
— Zemstę odłóż na później, a teraz myśl nad sposobami wydostania Fausty Auzonii ze szponów Fabricyusza, bez kapłanki bowiem nie możemy wrócić do Rzymu.
— Nie domyślam się nawet, dokąd się wojewoda udał z Faustą Auzonią — rzekł Galeryusz. — Wiem tylko, że oddalił się w stronę Cemenelum, ale z Julią Augustą łączy się tyle dróg, iż mógł gdziekolwiek zboczyć.
Ślady rabusia wytropią szpiegi Arbogasta. Trzeba się odwołać do pomocy króla, aby Fabricyusz nie miał czasu przepaść w lasach allemańskich.
Juliusz udał się sam do stajni i kazał zaprządz do rydwanu.
Kiedy senatorowie siadali na wóz, mijał gospodę Rikomer, setnik domowników. Był konno. Ujrzawszy Rzymian, zatrzymał się, jakby się chciał cofnąć. Namyślił się jednak, bo zbliżył się z uprzejmem pozdrowieniem.
— Pamiętam — zagadnął go Juliusz — iż żyłeś kiedyś z Fabricyuszem w ścisłej przyjaźni. Czy nie masz wiadomości od wojewody Italii?
Setnik pochylił głowę i poprawiał coś przy cuglach.
— Z Rzymu nie miałem dawno kuryera — odparł głosem niepewnym.
Uważnie spojrzał Juliusz na niego, lecz Rikomer odwrócił twarz, przypatrując się szyldowi gospody tak pilnie, jakby go po raz pierwszy widział.
— I nie wiesz, że Fabricyusz uciekł z Rzymu? — badał Juliusz.
— Fabricyusz... uciekł z Rzy...mu? — mówił Rikomer pozornie zdziwiony...
Wzruszył ramionami.
— Nic o tem nie wiem. Czy by się dopuścił jakiego czynu karygodnego? — pytał.
Nieznaczny uśmiech przewinął się po ustach Juliusza.
— Dowiedz się, gdzie Fabricyusz obecnie przebywa — rzekł — i napisz swojemu przyjacielowi, że król Arbogast wysłał za nim najlepszych wyżłów ze sfory Eugeniusza.
Rikomer, rzuciwszy senatorowi ukośne, nieufne spojrzenie, oddalił się wolno.
Kiedy go domy bocznej ulicy zakryły, odezwa! się Juliusz do Galeryusza:
— On zna kryjówkę Fabricyusza. Trzeba na niego zwrocić uwagę Arbogasta.
Rikomer jechał krok za krokiem, oglądając się ciągle, czy go kto nie śledzi. Dopiero za bramą miasta puścił się galopem ku Rodanowi.
Wzdłuż rzeki, w wonnych klombach rozkwitłych ogrodów, świeciły białe wille. Do tych zacisznych gniazd nie doszedł jeszcze odgłos tub i rogów. Dzieci bawiły się wesoło na trawnikach, niewolnicy wygrzewali się przed portykami w ciepłem słońcu majowem!
O dwie mile rzymskie od Wienny, w lasku akacyowym, który robił z daleka wrażenie dużego bukietu z kwiatów różowych, stał dom, otoczony wysokim parkanem.
Tu zatrzymał się Rikomer.
Zeskoczywszy z konia, wbiegł szybko do ogrodu.
— Gdzie ten rycerz, który przybył wczoraj nocą? — spytał odźwiernego.
— Gość Twojej Znakomitości chłodzi się przy fontannie — odpowiedział sługa.
Rikomer udał się na miejsce wskazane.
Na ławce kamiennej, pod rozłożystą lipą siedział Fabricyusz z głową, ukrytą w dłoniach. Był tak zatopiony w myślach, ze[6] nie słyszał zbliżających się kroków.
Rikomer przypadł do niego, pochylił się nad nim i odezwał się głosem zdyszanym:
— Uciekaj! uciekaj natychmiast!
Fabricyusz odjął ręce od twarzy. Głęboki smutek wyzierał z jego oczu, podkrążonych sinemi obwódkami.
Przetarł palcami powieki i odetchnął głęboko.
— Uciekam od kilku tygodni — rzekł głosem zmęczonym. — Sądziłem, że mogę wypocząć pod twoją opieką.
— I mnie i tobie, nam wszystkim grozi wielkie niebezpieczeństwo... Arbogast znieważył przed godziną imperatora... komesowie i wojewodowie stanęli jawnie, przed całym dworem, po jego stronie... w mieście popłoch... tuby i rogi trąbią na trwogę... żołnierz gromadzi się w obozie... Walentynian stracił przytomność... opuścili go doradcy i zausznicy... Uciekaj... dziś, jutro obwoła wojsko Arbogasta imperatorem... Nie zwlekaj... Nie masz ani jednej nocy do stracenia... Juliusz i Galeryusz jadą do obozu...
Słowa Rikomera mieszały się, bezładne, poplątane. Mimo to pochwycił Fabricyusz ich treść, brzemienną w skutki nieprzewidziane.
Zerwał się z ławy i zawołał:
— Trzeba bronić imperatora! Z jego osobą zespoliły się nadzieje naszej świętej wiary.
— Zapóźno! — odpowiedział Rikomer. — Arbogast stoi przed bramami miasta z całą siłą zbrojną, z Frankami i Allemanami. I znaczna część legionów Gallii znajduje się w jego obozie. Zniewaga jest tak ciężka, iż zmyć może ją tylko krew imperatora lub króla. Ty wiesz równie dobrze, jak ja, kto wygra tę grę niebezpieczną.
Opowiadał zajście w pałacu cesarskim, podnosząc jego grozę klątwami, rzucanemi na Arbogasta.
Zbyt dobrze znał Fabricyusz miłość wojska do starego wodza, aby się mógł łudzić zwycięstwem Walentyniana. I on pamiętał gwałtowną śmierć Gracyana i klęskę Maksymusa. Ludzie jego czasu nie przebaczali potężnym wrogom. Na trupach pokonanych współzawodników wznosił się tron Cezarów. Obficie sączyła z jego purpury krew zdeptanych uzurpatorów. Od lat stu panował ten, kto nie znał litości. Własnego syna i własną żonę skazał Konstantyn na śmierć, prawie całą rodzinę cesarską wymordował Konstancyusz; Walentynian I i Walens szaleli, jak dzikie bestye, nawet Teodozyusz mścił się okrutnie. Jedyny Julian Apostata spoglądał z pobłażliwym uśmiechem filozofa, który się niczemu nie dziwi, na złość i głupstwo ludzkie.
— Za późno... — rzekł Fabricyusz głosem zdławionym. — Tylko Bóg ocali Walentyniana dla naszej świętej wiary.
W morzu wojska rzymskiego był on tylko jedną falą, którąby inne zalały, gdyby się miotała nieposłuszna. Nie mógł opuszczonemu imperatorowi pomódz. Nie miał pod ręką ani jednej kohorty.
— Uciekaj, uciekaj natychmiast! — prosił Rikomer. — Strasznie pastwiłby się nad tobą gniew Arbogasta. Ukryj się tymczasem w górach iberyjskich. Może burza przeminie tak szybko, jak przyszła. Kuryer Walentyniana odjechał już do Konstantynopola. Teodozyusz nie pozwoli na tryumf bałwochwalców.
Zwrócił ucho w stronę miasta i nasłuchiwał.
— Czy słyszysz? — mówił.
Zdaleka, ponad ogrodami i willami, nadpływały dźwięki rogów. Trębacze Arbogasta alarmowali już przedmieścia.
— Mógłby cię kto poznać, wydać w ręce króla. Blady strach tchórzów będzie się starał pozyskać łaskę nowego władcy podłością. Nie zwlekaj! — nalegał Rikomer.
Ale Fabricyusz odparł:
— Zostaw mnie samego. Chcę się rozmówić z moim Bogiem.
— Z Bogiem rozmówisz się w drodze...
— Uczyń, o co proszę...
Kiedy się Rikomer oddalił, padł Fabricyusz na kolana, wyciągnął ręce do nieba i modlił się z głębi duszy zrozpaczonej:
— Boże nowych ludów, coś opromienił słońcem Swojej dobroci głuche lasy barbarzyńców — zmiłuj się nad nami! Boże wydziedziczonych, coś posadził na tronie cesarstwa rzymskiego potomków niewolników — zmiłuj się nad nami! Boże wzgardzonych i odepchniętych, coś powołał do praw obywatelskich wszystkie narody — zmiłuj się nad nami! Nie dopuść, by duma Arbogasta cofnęła dzieło mądrości Twojej, obróciła w niwecz owoce krwawego trudu trzech wieków. Zmiłuj się nad nami, albowiem jesteś wszechmocny!
Nowy Rzymianin był w tej chwili tylko chrześcianinem, któremu niebezpieczeństwo, zagrażające jego Dobremu Pasterzowi, przesłoniło troski osobiste. Z upadkiem krzyża padał gmach istniejącego porządku — wracała wyłączność i pycha bogów rzymskich.
Wychowaniec rządu chrześciańskiego zdawał sobie dokładnie sprawę z przewrotu, jaki się przygotowywał w obozie pod namiotem Arbogasta. Niespodziewana zmiana położenia roznieciła w jego sercu żarliwość neofity, przytłumioną przez samolubstwo miłości. On nie przypuszczał nigdy, aby się Kościół mógł zachwiać, jak kruchy twór rąk ludzkich. Wszakże patrzał od kołyski na jego siłę.
A jednak stało się, czego jego wiara nie przewidziała.
Pyszny żołnierz znieważył „boskiego i wiecznego pana,” który był dla nowego Rzymianina wcieleniem wszelkiej potęgi doczesnej — poganin sponiewierał w świętej osobie imperatora naukę Chrystusa — porządek społeczny, ustalony wysiłkami długiego szeregu pokoleń, rysował się, rozprzęgał...
— Prawdaż to?... — mówił Fabricyusz, nie odrywając wzroku od nieba
Naokoło niego pachniała i śpiewała wiosna. Drzewa, pokryte białym puchem, krzewy, strojne różnobarwnemi kwiatami, murawa, przyodziana w jasną, młodą zieleń, ptaki, świergoczące wesoło — cała przyroda radowała się, jakby dzień dzisiejszy był podobny do wczorajszego. Ani jeden listek nie odczepił się od gałązki, przesyconej słodkiemi sokami, chociaż śmierć rozpościerała już nad Wienną swoje czarne skrzydła.
Fabricyusz dziwił się słońcu, że świeciło, promienne, gorejące. Męczył go widok blasków i żywych barw wiosny. Pragnał[7] ciemności nocy pochmurnej, by mógł zostać sam ze swoim smutkiem.
Był teraz prawdziwym banitą, pozbawionym prawa do oddychania powietrzem wielu krajów. Z upadkiem Walentyniana zamkną się dla niego najdalsze zakątki prefektur zachodnich. Gdziekolwiekby się schronił, wszędzie wytropią go wywiadowcy Eugeniusza, gdy tego Arbogast zażądał.
Wszystkie nadzieje swoje oparł na przyjaźni, jaka go łączyła z młodym imperatorem. Jechał do Wienny z zamiarem przebłagania Walentyniana i przejednania za jego pomocą Ambrozyusza. „Boski pan,” który nienawidził tak samo, jak on, Rzymian dawnego obyczaju, przebaczy mu czyny nierozważne i przywróci go do łaski.
Lecz łaska Walentyniana przestała być źródłem szczęścia dla jego poddanych.
Teraz został Fabricyuszowi tylko Bóg, ostatnia ucieczka rozbitków, odtrąconych przez ludzi.
Bóg?...
I Dobry Pasterz odepchnął go od Swojego łona litościwego. Mówił mu Rikomer, że z Medyolanu nadeszła już do biskupa Wienny wiadomość o jego nieposłuszeństwie. Gdyby się ośmielił zbliżyć do domu Bożego, nie wpuściliby go odźwierni nawet do przedsionka.
Fabricyusz rzucił się twarzą na ziemię. Czuł się mniejszym od najdrobniejszego robaczka, uboższym od nędzarza, wyciągającego do przechodniów rękę przed portykami świątyń. Wypadki ostatnich tygodni przygniatały go ciężarem, mocniejszym od jego gwałtowności. Zabójstwo Simonidesa, ucieczka z Rzymu, pogarda Fausty, śmierć Teodoryka podkopały już jego dumę. Złamały ją ostatecznie groźba Ambrozyusza i klęska Walentyniana.
Nieszczęście zaczęło go zbliżać do istoty nauki Chrystusowej, którą uważał dotąd tylko za sztandar nowych ludów w walce z wyłącznością rzymską.
— Nie kochałem cię, Baranku Miłosierny — spowiadał się przed sobą — zawiniłem przeciw Twojej dobroci. Powiedz mi, co mam uczynić, aby się drzwi Twoich domów znów przedemną otworzyły?
Zdawało mu się, że słyszy nad sobą glos Ambrozyusza, który napominał: „Zgrzeszyłeś pychą i gwałtownością — zmażesz grzech pokorą i łagodnością.”
— Będę pokornym i łagodnym — ślubował Fabricyusz.









  1. Konsystorz (consistorium principis) — przyboczna rada cesarzów chrześciańskich; dzisiejszy gabinet ministrów.
  2. Kwestor świętego pałacu — minister stanu; wielki mistrz dworu — minnister dworu; komesowie skarbu prywatnego i publicznego — ministrowie finansów.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żądza.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – imperator.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wojewodowie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pragnął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.