Ostatni Rzymianie/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.


W więzieniu Fausty panował ruch niezwykły.
Niewolnice układały w skrzyniach kobierce, bieliznę stołową i kotary, Teodoryk oglądał troskliwie osie i koła wozów, Allemanowie siodłali konie...
— Czy miecze dobrze wyostrzone? — zapytał Teodoryk najstarszego z Allemanów.
— Mogą pracować — odpowiedział żołnierz.
— Czy nie słyszałeś w górach głosów ludzkich?...
— Kiedy przetrząsałem pod wieczór zarośla, zdawało mi się kilka razy, jakby ktoś szeptał.
Za godzinę wyruszymy. Gdyby nam poganie zastąpili drogę, bronić przedewszystkiem Fausty Auzonii.
Kazawszy woźnicom zaprządz, udał się Teodoryk do łańcucha skał, zamykających przystęp do willi i wytężył słuch w dolinę.
Od kilku dni śledziły kryjówkę Fausty Auzonii jakieś oczy niepotrzebne. Ów śpiew grecki powtórzył się jeszcze raz, wczoraj znalazł Prokopiusz na drzewie dzikiej róży czerwone jedwabne nitki, dziś widział jeden z Allemanów nad brzegiem morza gromadkę zbrojnych mężów. Psy ujadały od samego rana, wyrywając się w góry.
Teodoryk przeczuwał, że niepochwytne postacie, krążące naokoło domu, pozostawały w związku z Faustą Auzonią. Zbyt znaczną osobistością była dziewica Westy, aby jej współwyznawcy mogli o niej zapomnieć. Szukali... znaleźli... i będą się starali odebrać swoją własność.
Gdyby Teodoryk znał sity nieprzyjaciół, czekałby na nich spokojnie. Skały starczyły mu za sto mężnych ramion.
Lecz ukryty wróg, skradający się ostrożnie do willi, straszył go swoją tajemniczością.
Rozważywszy niepewność położenia, postano wił Teodoryk cofnąć się w góry, rozbić namiot gdziekolwiek i wysłać drugiego kuryera do wojewody.
Noc bezksiężycowa sprzyjała ucieczce. Niebo pokryły ołowiane chmury, które nadciągnęły przed wieczorem od strony Korsyki.
Teodoryk wsłuchiwał się w ciszę się nocy, usiłując wyłowić z niej bystrem uchem dziecka natury szmery podejrzane... Jednostajnego szumu drzew nie mącił żaden szelest obcy.
Kiedy tak stał, wpatrzony w czarną otchłań gęstych ciemności, zakwilił skowyt psa.
Płacz zwierzęcia, zrazu rzewny, jakby bojaźliwy, nabrzmiewał jękiem, stawał się pełniejszy, głośniejszy, aż zmienił się w skargę. Równocześnie podniósł się od strony morza wiatr, przebiegł nad wierzchołkami pagórków, nachylił jodły, zatrząsł dębami, pochwycił lament psa i rozrzucił go szeroko w dolinie.
Zdawało się, że niezliczone głosy płaczą wokoło.
Teodoryk żegnał się, tuląc się do skały. Zabobonną duszę syna lasów ogarnęła trwoga. On słyszał w tych jękach, podawanych górze przez górę, zmieszanych z tchnieniem wichru, wołanie istot innego świata: nie pies wył, lecz wzywały go duchy przodków.
Osunął się na kolana, rzucił się twarzą na ziemię i obejmował żywicielkę człowieka serdecznym uściskiem.
— Bądź mi lekkiem posłaniem, nie wzgardź mojemi prochami — prosił. — Rąk nie splamiłem krwią niewinną, sumienia krzywdą ubogiego, serca zdradą wodza i pana...
Wtem doszedł go szelest, znany żołnierzowi. Jacyś jeźdźcy zbliżali się do willi.
Podniósł się szybko i gwizdnął. Gdy na znak ten nadbiegli Allemanowie, ustawił ich pod skałami, zaś sam wysunął się naprzód i słuchał.
Jego ucho odróżniało wyraźnie stąpanie koni i chrzęst zbroi. Jeźdźcy posuwali się wolno, zmierzając wprost na kryjówkę Fausty.
Teodoryk dobył miecza i zawołał:
— Kto tam?
Z ciemności odpowiedziano mu:
— Witaj, stary!
Zdziwił się. Był to głos wojewody.
— To wy, panie? — zapytał.
Z czarnej otchłani wynurzyły się trzy łby końskie.
— Czy wszystko w porządku? — odezwał się Fabricyusz, nachylając się do Teodoryka.
— Dotąd wszystko, lecz co noc dzisiejsza kryje w swojem strasznem łonie, o tem wie tylko Dobry Pasterz. Przybywacie w samą porę. Za godzinę, nie bylibyście zastali nikogo w swoim domu. Wozy są już gotowe do drogi.
— Chciałeś uciekać?
— Nie znam liczby wrogów, których ślady niepokoją mnie od kilku dni. Jeśli poganie wezwali pomocy wikaryusza Wedyancyi, sprowadziłbym na waszą głowę sąd króla Arbogasta za opór, stawiany władzy.
Teodoryk mówił głosem przyciszonym, aby żołnierze nie słyszeli jego nowin.
I szeptem odpowiedział mu Fabricyusz:
— Postanowiłeś roztropnie. Wozów nie każ odprzęgać. Wyruszymy zaraz do Wienny, gdzie łatwiej o dobre schowanie, niż w górach.
Oddawszy konia jednemu ze swoich strażników, szedł pieszo obok Teodoryka.
— A ona? — zapytał. — Czy Fausta Auzonia zażądała już sukni katechumenki?
— Nie zażądała i nie zażąda.
— Nie zażąda?
Teodoryk opowiedział wojewodzie wypadki ostatnich tygodni, a kiedy doszedł do groźby Fausty, rzekł:
— Służyłem wam wierniej od najuczciwszego niewolnika, kochałem was szczerzej od najdroższego przyjaciela. Za tę wierność i za tę miłość należy mi się nagroda. Pozwólcie mi umrzeć spokojnie, panie. Nie chcę stanąć przed Dobrym Pasterzem, obarczony klątwą kapłanki.
W ciszy nocnej zapłakał po raz wtóry skowyt psa. I znów wziął go wiatr na swoje skrzydła i rozniósł po skałach i górach.
W sypialni, na niskim stołku, siedziała Fausta z głową, opartą na dłoniach. Naokoło niej krzątały się niewolnice, a ona przypatrywała się ich pośpiechowi tępym wzrokiem zobojętnienia.
Powiedziano jej, że ma być gotową do drogi. Nie pytała, dokąd ją zawiozą, wiedziała bowiem, że czeka ją tylko dalsza niewola. Mówiła jej to zdwojona czujność Teodoryka i większa podejrzliwość służby.
Od owego wieczoru, kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę nieznanego śpiewaka, pilnowano każdego jej ruchu z taką troskliwością, że straciła nadzieję wydobycia się z klatki za pomocą przebiegłości niewieściej. Nie wolno jej było przekroczyć granic lasku pomarańczowego, przechadzać się po górach, patrzeć ze skały na morze.
W miarę, jak się ściany jej więzienia zwężały, zaczął ją niepokoić dziwny lęk przed zakrytem jutrem. Doznawała uczucia, jakby się do niej skradało wielkie niebezpieczeństwo. Niewytłómaczona trwoga straszyła jej podrażnioną wyobraźnię przykremi widziadłami. W snach nocnych spadały na nią potworne istoty, ciskały na jej białą suknię błoto ulicy, chwytały ją w brudne objęcia. Albo siadał na jej piersiach jastrząb Porcyi Julii z oczami Fabricyusza i pił z jej ust rozkosz miłości.
Potworom broniła się; pieszczoty jastrzębia znosiła cierpliwie.
Przebudziwszy się, modliła się do Westy, błagając ją o odjęcie pokusy. Daremnie jednak polecała swoje serce bogini czystości. Samotność, cisza i wiosna podsycały w niej niespopielone jeszcze marzenia dziewicze.
Chociaż wmawiała w siebie nienawiść do swojego uwodziciela, zajmował Fabricyusz coraz większe miejsce w jej myślach.
Na kurytarzu, oddzielającym boczne pokoje od środkowych, rozległy się szybkie kroki. Szept niewolnic ustał.
Fausta podniosła głowę i krew zamieniła się w jej żyłach w ukrop, który zalał jej twarz i szyję.
Służba oddaliła się. Kapłanka rzymska została sama z wrogiem swoich bogów.
Długo patrzyli na siebie. Ona osłupiała, nie wierząc swoim oczom, on smutny.
— Stoi przed tobą nędzarz — zaczął Fabricyusz głosem zdławionym — opuszczony przez Boga i ludzi. Nocą, jak banita, uciekłem z Rzymu, a za mną szła klątwa twojego narodu. Zdeptany wyrzutami sumienia, odwołałem się do mądrości Ambrozyusza, a wielki biskup potępił mnie i upokorzył. Dla ciebie rzuciłem urząd zaszczytny, dopuściłem się zbrodni, zasłużyłem na gniew mojej wiary; dla ciebie wzgardziłem władzą — blaskiem tej ziemi, królestwem niebieskiem — nagrodą lepszych światów. Miłość moja do ciebie przemogła miłość sławy, obowiązku, cnoty męskiej, uczyniła mnie głuchym, ślepym, nieprzytomnym, ogarnęła mnie całego, iż nie zostało nic dla imperatora.
Fausta siedziała bez ruchu. Rumieniec spływał z jej twarzy, ustępując miejsca sinej bladości.
— Zgrzeszyłem, oszalałem — mówił Fabricyusz — lecz ten grzech jest najwyższą radością mojego życia. Przenoszę go nad oklask tłumu, nad uznanie imperatorów, nad...
Chciał powiedzieć: nad łaskę Boga, lecz zatrzymał się, przerażony bluźnierstwem swojej namiętności.
— Nędzny jestem, nędzny, nędzny! — skarżył się, łamiąc ręce.
Surowe rysy Fausty łagodniały.
Ten mąż poświęcił dla niej wszystko, co czcił i kochał. Troska pochyliła jego postać wyniosłą i starła z jego oblicza barwy zdrowia.
Nie gwałtownego barbarzyńcę widziała Fausta przed sobą, lecz nieszczęśliwego człowieka, który cierpiał przez nią i dla niej.
— Ty jedna zostałaś mi na całej ziemi, w tobie moja ostatnia nadzieja. Miłość twoja wynagrodzi mi gniew współwyznawców i zdejmie z mojej duszy czarną zasłonę rozpaczy.
Fabricyusz wyciągnął ręce do Fausty.
— Nie gardź miłością — prosił — albowiem ona opromieni twoją młodość złotemi blaskami słońca wiosennego. Obowiązek utrudza, sława zawodzi, dostojeństwa zdradzają. Jedna tylko miłość daje śmiertelnikowi rozkosz wierną. Bądź kobietą i spojrzyj w swoje serce.
Fausta była w tej chwili więcej kobietą, aniżeli tego pragnęła. Patrzała w swoje serce, a co w niem dostrzegła, przepełniało ją trwogą: na jego dnie nie znalazła nienawiści do Fabricyusza.
Przelękła się samej siebie... Obejrzała się błędnym wzrokiem dokoła, szukając pomocy... Sypialnię zalegała duszna cisza, zmącona tylko przyspieszonym oddechem wojewody.
Uciekać?... Dokąd?... Zewsząd otaczały ją ściany więzienia. Nikt nie nadbiegłby na jej wołanie. Znajdowała się w niewoli, oddana na laskę i niełaskę zdobywcy.
A ten zdobywca zarzucał na nią kajdany takie lekkie, takie miłe. Słodkiem słowem miłości, drogiem każdemu sercu niewieściemu, krępował jej ruchy, usypiał jej czujność.
— Nie odtrącaj mnie od siebie — błagał Fabricyusz, przypadłszy do jej kolan.
Pochwycił jej rękę, przycisnął ją do warg rozpalonych — objął jej kibić, przygarnął ją do siebie.
Fausta chciała się podnieść, odsunąć się, uwolnić się z jego uścisku, lecz już przeszły na nią płomienie jego ramion, ogarnęły ją, sparaliżowały. Przebiegł ją dreszcz nieznanej dziewicy rozkoszy.
Przymknęła powieki, opuściła głowę.
Fabricyusz porwał ją w objęcia, jak porywa ptak drapieżny łup upolowany, tulił ją do siebie, całował jej włosy, oczy, szyję.
— Moją jesteś, moją, moją! — powtarzał.
W jego głosie dyszała tryumfująca namiętność.
Szukał ustami jej ust...
— Bronie będę naszej miłości wszędzie, przed twoim narodem, przed imperatorem, przed Ambrozyuszem.
Imię biskupa ocuciło Faustę. Oderwała głowę od piersi Fabricyusza, otworzyła oczy, odetchnęła głęboko.
— O bogowie Rzymu, o duchy przodków moich! — szepnęła.
Spoglądała ze zgrozą na Fabricyusza, na swoją zmiętą suknię, na starganą tunikę.
Stało się owe nieszczęście, które ją straszyło w snach nocnych. Galilejczyk obejmował kapłankę Westy, a ona poddawała się bez oporu jego pieszczotom.
Zakryła twarz rękami. Suchy, urywany płacz wstrząsał jej ciałem.
— O, Westo! — zawodziła zcicha.
Fabricyusz, nie odgadując przyczyny jej rozpaczy, ranił ją pociechą nierozważną.
— Niech cię kara twoich bogów nie zatrważa — mówił. — Weź na siebie znak krzyża, a zasłoni cię potężna opieka Boga, silniejszego od Jowisza, Marsa i Westy. Nie lękaj się cieni.
Przechylił się do Fausty, chciał ją objąć, lecz ona podniosła się ruchem gwałtownym.
— Dlaczego ty mnie prześladujesz? — zawołała.
Wstyd dziewiczy oddalił ją nagle od tego człowieka, który ją sponiewierał, jak kupioną niewolnicę.
Fabricyusz, nic domyślając się jeszcze zmiany, jaka zaszła w jej sercu, drażnił mimowoli coraz więcej jej dumę obrażoną.
— Wysłuchaj mojej prośby — nalegał — ukorz się dla swojego i mojego szczęścia przed Bogiem nowych ludów. Chrześcianki nie odda imperator w ręce pogan. Chrzest otworzy przed tobą bramy szczęścia doczesnego, zaś mnie wróci spokój duszy i łaskę mojej wiary. Nawrócona dziewica Westy zrównoważy winy nieposłusznego chrześcianina i wojewody. Przez ciebie stałem się zbłąkaną owcą w owczarni Chrystusowej. Dobroć twoja powinna się nademną zmiłować.
Brwi Fausty ściągnęły się, dolna warga wydęła się pogardliwie. Fabricyusz przemawiał do niej, jak gdyby ona była przyczyną jego nieszczęścia. Uważał ją za swoją własność, żądał od niej pomocy.
— Tylko wina wzajemna ma prawo do serca niewiasty — odparła głosem twardym — a nie moja zachęta sprowadziła cię z drogi obowiązku. Porwałeś mnie i więzisz przeciw mojej woli i chcesz zmusić do uczucia, które urąga największej potędze ludzkiej.
— Twoja uległość zdradziła mi twoją miłość — mówił Fabricyusz.
Rumieniec gniewu zabarwił twarz Fausty. Uwodziciel chłostał jej dumę słowem bezwzględnem, znęcał się nad nią, chciał wyzyskać chwilę jej słabości, zapomnienia.
— Uległość więźnia, gwałconego przez silniejszego napastnika, nie odsłania nigdy tajników jego serca. Znieważyłeś mnie pieszczotami, nie pytając, czy ich pożądam. Wiedz, iż gdyby podstępne demony zapaliły w mojem sercu grzeszną miłość do wroga Rzymu, wydarłabym to serce nieposłuszne z piersi i patrzałabym w chwili konania obojętnie na jego drganie — gdyby się myśli moje zlały z zuchwałemi pragnieniami barbarzyńcy, rozbiłabym, czaszkę bez wahania, aby w niej zgasła raz na zawsze pokusa nikczemna. Nienawidzę ciebie, uwodzicielu, gardzę tobą, barbarzyńco, niewolniku swoich namiętności.
Zdumiony słuchał Fabricyusz słów obelżywych. Wypadały one z ust Fausty szorstkie, gwałtowne, jak groźba męża.
Byłaż to ta sama kobieta, która drżała w jego objęciach, zarumieniona, oddana?
Zrozumiał nareszcie przyczynę rozpaczy Fausty: kapłanka Westy zmogła niewiastę.
— Stwórca wszelkiego żyjącego stworzenia dał śmiertelnikom miłość jako nagrodę za trud życia — przekonywał jeszcze. — Dlaczego chcesz dla mar przeszłości pozbawić siebie i mnie najwyższego szczęścia ziemi?
Wyciągnął znów ręce do Fausty, usiłując ją objąć, lecz ona, wyrwawszy mu z za pasa sztylet, przyłożyła jego ostrze do swojej piersi.
— Nie zbliżaj się — zawołała — jeśli nie chcesz, żeby krew kapłanki spadła na twoje sumienie!
Fabricyusz cofnął się, przerażony.
Więc tęsknota wielu miesięcy, trwoga ostatnich tygodni, niepokój duszy, groźba Ambrozyusza — były trudem daremnym, więc dla miłości niewynagrodzonej, dla widziadeł bezsennych nocy zamordował Simonidesa, sprzeniewierzył się obowiązkom namiestnika cesarskiego?
Fabricyusz schwycił się za gardło. Dusiła go zapalczywość barbarzyńskiego wielmoża, w którym opór budził dzikość pierwotnego człowieka.
Spojrzał z pod czoła ponuro na Faustę.
Ta słaba niewiasta miałaby być silniejszą, od niego? On zmusi ją do posłuszeństwa i miłości, jak jego ojciec zmusił jego matkę.
Skoczył, rzucił się na Faustę, wydarł jej sztylet, porwał ją na ręce, jak drobną dziecinę i przygarnął do siebie.
— Moją jesteś i moją zostaniesz. Zdobyłem sobie ciebie, nie oddam cię nikomu.
Wybiegł przed dom, oddał Faustę niewolnicom i krzyknął:
— W drogę!
Przywołał do siebie Teodoryka.
— Pojedziesz przy karecie, będziesz pilnował Rzymianki! — rozkazał.
Stary Alleman schylił się do jego kolan.
— Prosiłem was, panie... — odezwał się półgłosem.
— Gdy staniemy w Wiennie, odeślę cię do naszych lasów — odpowiedział Fabricyusz.
Wasze młode ramię zastawi Rzymiankę przed niebezpieczeństwem lepiej od mojego. Klątwa kapłanki odebrałaby mi przytomność. Nie chcę słyszeć po raz wtóry jej groźby okrutnej.
— Nie draźnij mojej niecierpliwości!
Straszną jest dla mnie wasza niecierpliwość, lecz straszniejszym od niej grób przeklęty. I miłosierdzie Dobrego Pasterza nuży się złością ludzką.
Prawica Fabricyusza, która spoczywała już na rękojeści miecza, opadła.
— Wysłuchaj mnie, panie — prosił Teodoryk.
— Niech się wola twoja stanie — odpowiedział Fabricyusz. — Weźmiesz pięciu moich strażników i poprowadzisz tabor.
Lasek pomarańczowy zalegały takie ciemności, że nie było widać najbliższego otoczenia.
— Zapalić pochodnie! — zawołał Fabricyusz.
W niepewnym blasku żółtych płomieni, zmieszanych z dymem, miotanych wiatrem, zarysowały się niewyraźne kontury czterech wozów i ciemne sylwetki Allemanów. Wojownicy, przyrośli do grzbietu koni, okryci płaszczami, których kaptury nałożyli na głowy, robili wrażenie istot z innych światów.
Pięciu z nich zajęło z Teodorykiem czoło taboru, reszta otoczyła karetę Fausty. Dwie niewolnice, strzegły kapłanki.
Teodoryk uderzył mieczem o tarcz. Allemanowie ruszyli; wozy posunęły się za nimi wolno, ostrożnie.
W głębokiem milczeniu ciągnął tabor przez dolinę. Żołnierze nie gwarzyli. Słychać było tylko zgrzyt kół, uderzających o kamienie i cichy brzęk broni. Konie podrzucały od czasu do czasu łbami i prychały, jakby je coś straszyło.
Teodoryk, skupiony, wytężał wzrok i słuchał. Zapomniał o swoich niepokojach i przeczuciach. Był wiernym sługą, któremu powierzono bezpieczeństwo pana.
Zbliżał się już do połowy doliny, nie dostrzegłszy nic podejrzanego. Nagle szarpnął konia.
Skoczył na ziemię — przyłożył do niej ucho.
— Donieś wojewodzie — rzekł do jednego z Allemanów — że idą na nas zbrojni mężowie.
Kiedy Fabricyusz stanął obok niego, wskazał ręką na wyjście z doliny.
Na tle ciemności nocnych zamigotało mnóstwo ruchliwych światełek.
Fabricyusz kazał zgasić pochodnie.
Z powstrzymanym oddechem, wpatrzeni w płomyki, czekali żołnierze na nieznaną przeszkodę.
Światła szły prosto na willę, rosnąc z każdą chwilą. Widać już było w ich blasku czarną masę, którą poprzedzał wysoki cień. Jakiś jeździec prowadził gromadę pieszych.
Teraz podniósł Fabricyusz do ust róg myśliwski. Zagrały skały i góry, podjęły lasy echo przeciągłe, rozsiewając je daleko wokoło.
Czarna masa zatrzymała się w miejscu.
— Kto ośmiela się zakłócać spokój dziedzictwa wojewody Italii? — zawołał Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej odpowiedział mu ten sam młody głos, który śpiewał hymn do Apolina.
— Konstancyusz Galeryusz przybywa otworzyć więzienie Fausty Auzonii.
— Zdobyty łup oddaje żołnierz tylko zwycięzcy. Przyjdź i odbierz Faustę Auzonię, jeśli ci dni twoje ciążą.
W czarnej masie uczynił się ruch. Piesi otoczyli konnego.
— Jakaś hałastra — szepnął Fabricyusz do Teodoryka.
Napastnicy nie brali widocznie nigdy udziału w nocnej wyprawie, zamiast bowiem zgasić pochodnie i rozrzucić się szybko, aby zmylić czujność przeciwnika, skupili się w pełnem oświetleniu, odsłaniając nieroztropnie siebie i położenie.
Dolina rozszerzała się w tem miejscu w równą płaszczyzną, co ułatwiało rozpęd konnicy.
Widział to Fabricyusz i uśmiechnął się lekceważąco.
Od czarnej masy zaczęły się odrywać drobne gromadki. Rozchodziły się one w dwie strony, rozwijając się w łańcuch.
Fabricyusz przywołał swoich Allemanów.
— Otoczymy karetę i wpadniemy na tych głupców, zanim skleją półkole — mówił do nich głosem przyciszonym. — Wozy ze sprzętami zostawić.
Wtem odezwał się znów Konstancyusz Galeryusz:
— Jeżeli oddasz Faustę Auzonię dobrowolnie, nie ściągniemy ręki na twoją głowę. Sprawidliwość króla Arbogasta ukarze cię dostatecznie za naszą krzywdę.
Odpowiedziało mu milczenie.
— Jesteście gotowi? — pytał Fabricyusz swoich Allemanów.
— Rozkazujcie, wojewodo!
— Gdzie Teodoryk?
— Strzeże z Hermanrykiem tyłu karety.
— Dobrze... Baczność!
Podniósł miecz do góry.
— Za mną!
Zadudniła ziemia pod kopytami koni, ciszę nocną rozdarł okrzyk wojenny Allemanów, żelazo uderzyło o żelazo. Po chwili rozbrzmiał szczęk mieczów, spadających na szyszaki i tarcze gladyatorów Galeryusza, rozległy się klątwy mężów, zakwilił plącz niewiast.
— Bij, zabij! — wołał Fabricyusz, który wpadł w sam środek łańcucha.
Zanim się obrońcy Fausty spostrzegli, co się stało, był już uwodziciel ze swoją branką na drugim końcu doliny.
Zatrzymał się, spojrzał po za siebie.
Czy jesteście wszyscy? — zapytał.
— Braknie Teodoryka — odpowiedziano.
— Czy widział kto, jak padł?
— Zabito pod nim konia.
— Nie zostawimy starego żołnierza w ręku nieznanych zbójów — rzekł Fabricyusz. — Dwóch niech pilnuje karety. Reszta za mną!
Popędził z powrotem.
Teodoryk, oparty plecami o drzewo, bronił się z zajadłością dzika, osaczonego w kniei. Ze wszystkich stron spadały na niego krótkie miecze rzymskie, a on odbijał je tarczą, odrzucał długą szablą hiszpańską.
Już mu zwiędłe ramię omdlewało. Rzęsisty pot spływał z jego czoła, krew tryskała z szyi, z boku, z bioder.
W chwili, kiedy Fabricyusz dobiegał do miejsca walki, zachwiał się, osunął się na kolana.
— Teodoryk, Teodoryk! — wołał wojewoda głosem stroskanego przyjaciela. — Idę, idę!...
Starzec chciał się dźwignąć... Załamał ręce i runął twarzą na ziemię.
I znów rozbrzmiał szczęk broni, rozległy się klątwy mężów. Gladyatorowie, nie przywykli do niespodzianych napaści, rozpryśli się, jak szkło kruche. Krwawą ścieżką przedarł się Fabricyusz do Teodoryka, podniósł go na konia i zadął w róg, dając znak do odwrotu.
Wkrótce potem toczyła się Julią Augustą ku Zachodowi zamknięta kareta, uwożąca Faustę Auzonię.
Tętent cwałujących koni zagłuszał szum morza, smaganego wichrem południowym. Zmieszane fale wspinały się, przewalały, jak podrażnione olbrzymy. Z dali przypływał głuchy łoskot, groźniejszy od grzmotów.
Z rozwianym włosem, z rozdętemi nozdrzami, leciał Fabricyusz przodem taboru, tuląc w objęciach Teodoryka.
Nie straszyła go przeraźliwa muzyka roznamiętnionych bałwanów. I w nim miotało się, huczało. Wrzawa piekielna mówiła językiem jego duszy starganej.
Utracił wszystko, co miłował na ziemi. Był, jak okręt, który znajdował się w tej chwili na morzu. Zewsząd ogarniały go ciemności zawiedzionych nadziei. Zdawało mu się, że spada w przepaść bez dna, w czarną otchłań wiecznego potępienia.
Nachylił się do Teodoryka.
— Stary, stary, dlaczego mnie opuszczasz? — skarżył się, jak dziecko, płaczące po matce.
Dotknął czołem twarzy sługi i zadrżał.
Twarz Teodoryka była zimna.
Fabricyusz znał bardzo dobrze przykry chłód śmierci.
I po raz pierwszy w życiu ścisnął jego gwałtowne serce żal ludzki. Nieznane oczom barbarzyńskiego wielmoża łzy zwilżyły jego powieki.
— Niech ci ziemia będzie lekką; własnemi rękami uścielę ci łoże ostatnie, wierny sługo, prawy człowieku — mówił zcicha. — Zmiłuj się nad jego duszą, Stwórco świata.
A morze rzucało się coraz gwałtowniej. Bałwany uderzały z taką siłą o brregi[1], iż zdawało się, że skaliste ramy rozsypią się w kawały. Huk spienionych wód wzmagał się, powtarzając się w odstępach coraz mniejszych.
W obliczu rozszalałego żywiołu, z trupem ukochanego sługi przy piersi, pełnej serdecznego bólu, zaczął Fabricyusz rozumieć niemoc śmiertelnika.
— I nad moją grzeszną duszą zmiłuj się, o Chryste, Boże nieszczęśliwych — szeptał.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – brzegi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.