<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.


W bazylice lateraneńskiej w Rzymie, na stopniach marmurowego ogrodzenia, oddzielającego główną nawę od sanctuarium, klęczał Fabricyusz, wpatrzony w wizerunek Ukrzyżowanego Zbawiciela.
Przyszedł on do swojego Boga z sercem, pełnem niepokoju.
Kiedy dusił w szale gniewu Simonidesa, nie przypuszczał, by zabójstwo tego nędznika mogło rzucić czarny cień na jego duszę. Wszakże był to tylko szpieg i zdrajca, który pracował całem życiem na śmierć niespodziewaną. Dziś czy jutro uległby on swojemu przeznaczeniu.
Przelana krew nie zatrważała dotąd nigdy sumienia Fabricyusza. Syn barbarzyńcy, potomek wodzów allemańskich, nie roztkliwiał się nad cierpieniem ludzkiem. Bez żadnego wahania spuszczał miecz na czerep nieposłusznego żołnierza, skazywał opieszałych w służbie na chłostę i tortury, zaś krnąbrnych niewolników na pal i szubienicę. Łzy, jęki, kurcze przedśmiertne nie robiły na nim żadnego wrażenia.
Dlaczegóż więc ścigała go teraz, gdy zostawał sam z sobą, sina, boleśnie wykrzywiona twarz Simonidesa, dlaczego patrzyły na niego podczas modlitwy straszne, krwią nabiegłe oczy?
Bo Grek wezwał w chwili konania Chrystusa, a Chrystus był początkiem i końcem każdej myśli Fabricyusza.
Chrystusowi zawdzięczał syn barbarzyńcy nietylko wiarę prawdziwą, nietylko obietnicę królestwa niebieskiego, lecz także stanowisko, jakie zajmował w cesarstwie. Bez Chrystusa, którego nauka złamała wyłączność starego świata, zburzywszy mur przywilejów obywateli rzymskich, nie byłby Alleman nigdy wojewodą Italii. On zrównał go z arystokracyą najsławniejszego narodu, wyniósł go po nad „panów świata,” uczynił ich rozkazodawcą.
Ten praktyczny skutek posłannictwa wiary chrześciańskiej rozumiał wczorajszy barbarzyniec bardzo dobrze, gdyż korzystał z jego owoców. I rozumiał, iż wyznawcy nowej nauki, zagrożeni jeszcze przez pogan, powinni tworzyć jedno bractwo, złączone wspólnością celów. Żołnierz znał siłę zwartych szeregów.
A on, posłuszny syn Chrystusa, zamordował chrześcianina...
Zgrzeszyłże przeciw swojemu Bogu, zdeptawszy brudnego robaka?
Miotany niepewnością, zagłębił się Fabricyusz po raz pierwszy w życiu w świętych księgach swojej wiary. Wprawdzie uczono go kiedyś, w latach dziecięcych, przykazań Chrystusowych, lecz było to tak dawno, iż o nich zapomniał.
Dziwnym językiem przemawiały do niego pisma Apostołów i Ojców Kościoła. Na każdej stronnicy spotykał się z zasadami, które gromiły jego zaciekłość. Słodkie słowa miłości i przebaczenia sączyły z pargaminów, tak wręcz przeciwne temu, co on za swój obowiązek uważał, iż jego zdumione myśli stanęły na rozstajnych drogach wątpliwości.
Możliweż, by on, który się mienił być gorliwym wyznawcą nauki Chrystusowej, rozmijał się ciągle z jej przykazaniami? Jakże się to stało? On tego nie chciał, pragnął szczerze wysłużyć sobie na ziemi królestwo niebieskie i był przekonany, że wykonywał ściśle przepisy swojej wiary. On kochał prawdziwie Boga nowych ludów.
Więc jego nienawiść do pogan, zapalczywość żołnierska, pogarda motłochu, miłość nawet do Fausty miałyby być grzechem, występkiem? Więc powinien rzucić od siebie miecz, rozebrać się z bogatych sukien, uznać; w niewolniku brata, znosić cierpliwie zniewagi innowierców, wydrzeć z serca obraz kobiety ukochanej?
W duszy Fabricyusza podniosła się zawierucha. Pojęcia żołnierza, odziedziczone instynkty barbarzyńcy, pragnienia młodości, niepokoje chrześcianina — mieszały się z sobą. kłębiły, wirowały, rzucając jego sumieniem, jak burza okrętem.
Szarpany wątpliwościami, których nie umiał rozwiązać i uśmierzyć, przychodził Fabricyusz codziennie pod wieczór do bazyliki lateraneńskiej i wpatrywał się w wizerunek Zbawiciela, w nadziei, że z krzyża spłynie na niego prawda i wróci równowagę jego duszy rozkołysanej.
Chrystus, rozpięty na drzewie hańby, odpowiadał wyraźnie na jego nieme zapytanie, potwierdzał przykazania miłości i przebaczenia świętych ksiąg, lecz jego młoda gwałtowność, nie złamana jeszcze boleścią życia, nie rozumiała tej słodkiej mowy, przesiąkłej łzami. Tyle tylko czuł, że między zasadami wiary, do których się chciał stosować, a jego czynami — nie było zgody. Wszakże napominał go już biskup Syrycyusz, a komes Walens nie pochwalał jego gorliwości.
W obszernym gmachu było prawie zupełnie pusto. Gdzie niegdzie tylko, przytuleni do filarów, składali wierni troski swoje w ręce Boga dobroci i miłosierdzia.
Cienie wieczoru wypełniły nawę, złagodziwszy rażącą białość nagich ścian i filarów. Cisza katakumb wiała w największym kościele rzymskim.
Fabricyusz, wyczerpany usilnem rozmyślaniem, złożył głowę na zimnym marmurze. Zdawało mu się, że jakiś ogromny ciężar spuszcza się na niego z góry, tłoczy go, wpycha w ziemię.
Coś chwiało się w nim, rysowało, zapadało.
Niepokój, który odbierał jego woli sprężystość, zaczął go niecierpliwić. Jego temperament żołnierski nie znosił rozterki wewnętrznej.
Trawiony kłótnią sprzecznych, znoszących się nawzajem pytań, szukał w myśli kogoś, coby go wyprowadził z tego labiryntu wątpliwości. Biskup Sycyryusz potępiłby jego bezwzględność. Wiedział, że nie znajdzie u arcykapłana chrześcian ucha pobłażliwego. Jedyny Ambrozyusz, nietylko mąż świątobliwy, biegły w zakonie, lecz także wielki budowniczy Kościoła, odczuje i wytłómaczy gwałtowność wojownika. I on, pogromca imperatora, umiał być stanowczym.
— Pojadę natychmiast do Medyolanu — postanowił Fabricyusz. Niech Ambrozyusz wróci mojej duszy spokój.
Podniósł się z kolan i opuścił bazylikę.
Przed swoim domem, na Palatynie, zastał obcą ektykę[1]. Liktorowie gawędzili z żołnierzami. Jakiś dostojnik przybył do niego w gościnę.
Skinął na odźwiernego.
— Czyja to lektyka? — zapytał.
— Prefekt Flawianus czeka na Twoją Znakomitość — odpowiedział sługa.
Flawianus?... Fabricyusz zasępił się. Prefekt pretoryum nie szukał nigdy jego towarzystwa. Gdy go sprawy rządowe zmuszały do porozumienia się z wojewodą Italii, czynił to zawsze przez swoich pisarzów. Czyby najwyższy sędzia zachodniej prefektury przychodził upomnieć się o Simonidesa?
I znów widział Fabricyusz siną, wykrzywioną twarz Greka, słyszał jogo charkot przedśmiertny.
— Czy prefekt czeka długo? — zapytał.
— Przybył przed godziną.
Przed godziną?... Coś ważniejszego od codziennych spraw urzędowych przywiodło Flawiana do chrześcianina.
Fabricyusz rozmawiał umyślnie dłużej ze służbą, aniżeli to zwykle czynił. Chciał ochłonąć z przykrego wrażenia. Nawet drgnięcie powiek nie powinno wzbudzić podejrzeń Flawiana.
Stłumiwszy w sobie niepokój, wszedł do sali przyjęć.
Flawianus, który przypatrywał się z uśmiechem ironicznym malowidłom, przedstawiającym walkę Dawida z Goliatem, zaczął bez żadnego powitania:
— Domyślasz się, wojewodo, iż tylko wielka troska mogła mnie zmusić do przestąpienia twojego progu.
— Rozkazuj, prefekcie — rzekł Fabricyusz.
Wskazał ręką na sofy, lecz Flawianus nie skorzystał z jego uprzejmości. Stojąc, mówił, utkwiwszy wzrok w twarzy gospodarza.
— Żałoba Rzymu nie może być obcą tobie, który śledzisz nasze ruchy z uwagą wroga. Ty wiesz, że nieszczęście, jakie spotkało Faustę Auzonię, zasmuciło wszystkich wyznawców bogów narodowych.
Tak niespodziewanie spadły te słowa na Fabricyusza, iż zburzyły jego sztuczny spokój. Czując, że gorąca krew zalewa mu czoło, podszedł szybko do drzwi i przywołał szatnego. Odpinał długo miecz, zdejmował wolno z szyi złoty łańcuch. Broń i oznakę zaszczytną oddał niewolnikowi dopiero wtedy, kiedy ochłonął.
Odwróciwszy się do prefekta, odparł.
— Opieka nad dziewicami Westy nie należy do moich obowiązków.
Chociaż panował już nad sobą, drżał jego głos przyciszony.
— Pisze mi Kajus Juliusz z Wienny — mówił Flawianus — że ty jeden mógłbyś wskazać bezbożnych uwodzicielów kapłanki. Nie wiem, na czem pretor opiera swój domysł, lecz jego wskazówki bywają zwykle prawdziwe.
Wojewoda wytężał wszystkie siły woli, aby wytrzymać badawcze spojrzenie prefekta.
Wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Nie rozumiem, dlaczego domyślność Juliusza upodobała sobie tym razem mnie. Wiadomo w Rzymie powszechnie, iż nie łączyły ranie nigdy bliższe stosunki z Atrium Westy. Współczuję z waszą żałobą...
Nie dokończył kłamstwa. Zatrzymał je wstyd. Żołnierz zabijał bez namysłu, lecz brzydził się podstępem.
— Donosi mi także Kajus Juliusz — ciągnął Flawianus dalej — o jakiejś willi w górach Wedyancyi, w której mają się ukrywać ludzie podejrzani.
Zbliżył się tuż do Fabricyusza i zapytał głosem chłodnym, w którym drwiło szyderstwo:
— Nie słyszałżeś ty nic o tej willi? Podobno to bardzo zaciszne schronisko. Mówiono mi, że twój ojciec przebywał kiedyś czas dłuższy nad brzegami morza Śródziemnego, aby się ucieszyć bez świadków miłością porwanej córki kapłana iberyjskiego.
Fabricyusz milczał. Napadnięty znienacka, bez przygotowania, szukał wyjścia z matni. Złego, co słyszał, odgadł, że prefekt albo znał już, albo domyślał się sprawcy gwałtu. Ktoś zdradził tajemnicę. Czyby Teodoryk nie zdążył uprzątnąć świadków niepotrzebnych?
— Przysięgnij na krzyż twojego boga, iż nie wiesz nic o złoczyńcach, którzy obrazili tak ciężko naród rzymski — badał Flawianus. — Uwierzę przysiędze chrześcianina i Allemana.
W duszy Fabricyusza walczyła obawa przed zemstą Rzymian z uczciwością barbarzyńcy i sumieniem chrześcianina. Gdyby przysiągł, zyskałby na czasie. Mógłby Faustę ukryć w innem miejscu.
— Przysięgnij! — nalegał Flawianus.
Ale krzywoprzysięstwo zamknęłoby przed chrześcianinem bramy królestwa niebieskiego.
Fabricyusz podniósł głowę dumnie. On nie zdradzi swojego Boga przed poganinem, choćby miał wierność życiem przypłacić.
— Tylko imperator lub król Arbogast mają prawo żądać odemnie przysięgi — odpowiedział. — Nie ty jesteś moim sędzią. Jeśli Kajus Juliusz odnalazł kryjówkę Fausty Auzonii, poślij swoich szpiegów, a dowiesz się wkrótce, czy domyślność nie omyliła pretora.
— Niewinni nie lękają się przysięgi.
— Szukaj winnego!
— Już go znalazłem.
— W takim razie czyń, co do ciebie należy.
Fabricyusz patrzał prosto w twarz prefekta ze spokojem odważnego żołnierza, któremu wielkie niebezpieczeństwo wraca przytomność.
Flawianus mówił:
— Mógłbym stanąć na głównym rynku i rzucić ludowi nazwisko świętokradcy. Lud rzymski zabiłby go kijami, jak psa wściekłego. Mógłbym zawezwać pomocy wojska. Dowódcy załogi rzymskiej oddaliby w moje ręce winowajcę, choćby nim był ich wojewoda. Czy mnie rozumiesz, wojewodo Italii?
Tytuł Fabricyusza podkreślił głosem podniesionym.
— Rozumiem mowę rzymską — odpowiedział Fabricyusz obojętnie.
— Tłumom nie rzucę nazwiska świętokradcy, bo nie chcę, aby się Teodozyusz mścił na ludzie rzymskim za jego gniew sprawiedliwy, lecz jeśli Fausta Auzonia nie wróci w przeciągu dni dwudziestu do Atrium Westy, każę ciebie, wojewodo Italii, okuć twoim trybunom w kajdany i odstawić do obozu Arbogasta.
Rzekłszy to, opuścił Flawianus salę.
Długo stał Fabricyusz na miejscu, na którem go prefekt zostawił.
Przed jednym tylko człowiekiem drżała jego młoda odwaga. Za nic w świecie nie chciałby stanąć przed obliczem Arbogasta. Chociaż, jako stronnik Walentyniana, nie uznawał uroszczeń króla Franków, miał mimo to dla niego cześć żołnierza, uwielbiającego wodza, posiwiałego w bojach zwycięskich.
Przyj ą wszy z rąk imperatora województwo Italii, wykroczył przeciw zwyczajom, które czas uczynił prawem. Od lat stu pełnił naczelny wódz w cesarstwie rzymskiem urząd najwyższego sędziego legionów.
Arbogast nie oszczędzałby dumy nieposłusznego wielmoża. Zerwałby z niego przed całem wojskiem oznaki jego godności, kazałby go osmagać niewolnikom i powiesić na suchej gałęzi, jak szpiega.
Fabricyusz był kiedyś świadkiem takiej kary sromotnej. Na samą myśl o tem, coby go spotkało, gdyby się dostał w ręce Arbogasta, pobladł z trwogi.
Nie bez przyczyny groził mu Flawianus jego podkomendnymi. Ci zaciekli bałwochwalcy, dowiedziawszy się, iż porwał ich kapłankę, oddaliby go bez wahania pod sąd Arbogasta. Straż allemańska i garstka legionistów wyznania chrześcianskiego nie zastawiłyby go przed siłą pogan.
Fabricyusz pojął, że stoi nad przepaścią. Wewnątrz, w tajnikach jego sumienia, szalała burza, strasząc go gniewem Boga, którego miłował, na zewnątrz, dokoła, groziła mu zemsta obrażonych Rzymian. Miałżeby zginąć, nie pogodziwszy się z Chrystusem?
Schwycił się za głowę.
Życie było mu jeszcze potrzebne. Nie chciał zejść z tego świata bez pewności, że bramy królestwa niebieskiego otworzą się dla niego.
Wybiegł do przedsionka... Czuwał tu zawsze jeden z jego strażników allemańskich.
— Osiodłasz natychmiast swojego i mojego konia — rozkazał. — Przygotujesz się do drogi dalekiej. Koniuszemu powiedz, że jedziemy do obozu, do Ostyi.
Przypiął miecz, zatknął za pas sztylet i udał się do swojej pracowni; wziął ze stołu tabliczkę woskowanej, napisał drżącą ręką kilka słów, przyczepił pieczęć województwa Italii. Dokumentem tym powierzał komendę nad legionami na czas swojej nieobecności dowódcy załogi palatyńskiej.
Załatwiwszy się z zastępstwem swojego urzędu, wpadł do sypialni. Włożył na siebie ciepłą tunikę, zarzucił płaszcz z kapturem, zabrał duży worek skórzany, napełniony złotem.
Wyszedł przed dom. Koni jeszcze nie było... Pobiegł do stajni, złajał służbę, ubrał sam swojego ogiera.
Tak się spieszył, że mu wszystko z rąk leciało.
Nie było ani chwili do stracenia. Flawianus mógł się rozmyślić, mógł wezwać pogan do zemsty.
W kwadrans potem pędził Fabricyusz drogą flamińską.
Uciekał z miasta, które przyszedł upokorzyć, uciekał nocą, bez świty wojewody, jak banita, przeklęty przez naród i prawo.
Nie żegnało go ani jedno serce życzliwe.
Pochylony na koniu, pruł ciemności nocne, owiany rojem czarnych myśli. Nie zdeptał pogan, nie zburzył ich świątyń, zdradził zaufanie imperatora, zamordował chrześcianina...
Od strony Rzymu szedł za nim świst wichru, a jemu zdawało się, iż ściga go szyderski śmiech tłumów — śmiech obelżywy, urągający.
— Wrócę do was — mówił przez zaciśnięte zęby.
Kiedy tak leciał, jak upiór z powieści ludowej, rozjaśnił nagle jego twarz zachmurzoną uśmiech szczęśliwy. Z każdą minutą zbliżał się do niej, do ukochanej, za którą tęsknił od wielu tygodni.
Od czasu porwania Fausty nie miał o niej żadnej wiadomości.
Nie chcąc wzbudzić podejrzeń szpiegów Flawiana, nie posłał do swojej willi kuryera. Że Teodoryk stanął na miejscu, poświadczało jego milczenie. Gdyby była zaszła jaka przeszkoda, byłby wierny sługa już pana uwiadomił.
Chociaż go pożerała tęsknota za Faustą, czekał cierpliwie na pismo Prokopiusza. Dyakon miał mu donieść o skutku swojej wymowy. Nie wątpił, że dziewica Westy odczuje potęgę wiary chrześciańskiej i zażąda sama chrztu. Dopiero wtedy chciał stanąć przed obliczem ukochanej i oddać się pod opiekę imperatora.
Ale niespodziewane wypadki przyspieszyły tę godzinę uroczystą. Za kilka dni ujrzy Faustę, przygarnie ją do bijącego serca i odbierze nagrodę za trwogę przebytą. Wszakże dla niej to ściągnął na siebie gniew pogan i splamił sumienie zabójstwem współwyznawcy. Dla niej zapomniał o obowiązkach namiestnika cesarskiego i sprzeniewierzył się swojemu posłannictwu.
Za tyle ofiar, poniesionych dla miłości, należy mu się uścisk kobiety wybranej.
Ogier hiszpański szedł, jakby odczuwał niecierpliwość pana, a Fabricyusz naglił go ciągle do pośpiechu.
Głucho rozlegał się w ciszy nocnej tętent cwałujących koni. Od czasu do czasu rozbrzmiewał podniesiony głos Fabricyusza, który ostrzegał podróżnych:
— Z drogi, z drogi!
Mieszkańcy Italii, przywykli do szalonego biegu kuryerów rządowych, usuwali się na stronę, nie dziwiąc się rozpędzonym jeźdźcom.
Im większa przestrzeń dzieliła Fabricyusza od Rzymu, tem dłuższym wydawał mu się czas, który stał pomiędzy nim a Faustą.
Niepotrzebnie przeraził się domysłami Juliusza. Bo teraz, kiedy rozważył spokojnie słowa Flawiana, wiedział, że były to tylko domysły. Gdyby Rzymianie znali kryjówkę swojej kapłanki, odebraliby ją sami bez jego pośrednictwa. Prefekt badał go, chciał podejść, wydobyć z niego tajemnicę...
Choćby nawet Juliusz wpadł rzeczywiście na trop Fausty, nie pozwoliłby sobie Teodoryk wydrzeć skarbu drogiego. Miał przecież przy sobie dziesięciu walecznych Allemanów.
Fabricyusz przycisnął ręce do piersi, jakby kogoś tulił.
— Nie oddam cię nikomu — mówił szeptem. — Nikt nie będzie całował twoich ust, obejmował twojego boskiego ciała, upajał się twoim głosem. Należysz do mnie. Zdobyłem sobie ciebie.
A wicher śmiał się w gałęziach drzew przydrożnych śmiechem urągliwym.
Ten śmiech drażnił Fabricyusza.
Wychowany, jak Teodoryk, w lasach i w obozie, obcując od lat najwcześniejszych z przyrodą, wierzył on w ścisły związek pomiędzy człowiekiem a jego otoczeniem.
Ktoś — nieznani demonowie — zazdrościł mu szczęścia.
— Ona należy do mnie! — zawołał z gniewem, jakby komuś odpowiadał.
Wicher wzmagał się, rósł, przeciągał nad drogą z sykiem jadowitej gadziny.
Fabricyusz podniósł pięść do góry.
— Drwię sobie z waszej złości!
Wiatr porwał jego głos, rozwiał go, wchłonął w siebie i śmiał się znów śmiechem szyderskim.


∗             ∗

Biskup Ambrozyusz siadał do lektyki z zamiarem udania się do miejskiego szpitala, kiedy się przed jego pałacem medyolańskim zatrzymało dwóch jeźdzców.
Jeden z nich zeskoczył z konia, rzucił towarzyszowi cugle i odezwał się, schylając głowę z pokorą:
— Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, powiernik imperatora Walentyniana, przybywa do twojej mądrości i dobroci z duszą, pełną niepokoju.
Ciekawem spojrzeniem obrzucił biskup urodziwą postać wojewody. Zrobiła snać na nim dobre wrażenie, bo uśmiechnął się życzliwie.
— Z Rzymu jedziesz? — zapytał.
— Pędziłem bez wytchnienia z tego gniazda zabobonów pogańskich, aby złożyć u stóp twoich ciężar, który przerósł moje siły. Zdejm go ze mnie, ojcze świątobliwy.
— Jesteś znużony daleką drogą. Spocznij nasamprzód.
— Mądre słowa twoje będą mi najsłodszym spoczynkiem — odpowiedział Fabricyusz.
Ambrozyusz kazał lektyce zaczekać.
— Chodź za mną — rzekł głosem łagodnym.
W pałacu, w pracowni swojej, usiadł za stołem, zarzuconym księgami i wskazał gościowi duże krzesło dębowe.
Lecz Fabricyusz rzucił się przed nim na kolana.
— Bądź pobłażliwym dla mojej młodości, ojcze świątobliwy — prosił.
— Mów bez obawy — zachęcał go Ambrozyusz. — Nasz Pan, Jezus Chrystus, przyszedł na ten świat, aby odkupić grzechy rodu człowieczego. Nie odtrąca On od siebie nikogo. Wiadomo ci, że przebaczył na Golgocie nawet łotrowi, który odwołał się z wiarą do Jego boskiego miłosierdzia.
Oparł łokieć na poręczy krzesła, głowę na dłoni i słuchał.
Fabricyusz mówił.
Szybko, głosem zdyszanym, zdaniami urwanemi, jakby się obawiał, że go odwaga opuści, opowiedział swoją miłość do Fausty i zabójstwo Simonidesa. Kiedy skończył, podniósł na Ambrozyusza wzrok niepewny.
Biskup siedział nieruchomy, z przymkniętemi powiekami. Z jego bladej, spokojnej twarzy nie można było nic wyczytać.
— Powiedz, ojcze świątobliwy, że nie obraziłem ciężko Dobrego Pasterza, zabijając tego szpiega. Wszakże był to tylko nędzny, brudny, jadowity robak, który urodził się na to, aby go stopa odważnego męża zdeptała.
Biskup potarł ręką czoło.
— Stoi napisano — zaczął: — „Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz zabijał, a ktobykolwiek zabił, będzie winien sądu.” Mówisz, że Simonides był tylko nędznym robakiem? A ty czemże jesteś przed majestatem Boga, który rozkazuje słońcu, ziemi i gwiazdom? Czemże twoja siła, twoja młodość, twoje godności w obliczu Przedwiecznego Stwórcy? Cięcie miecza, pchnięcie włóczni, celna strzała złamią twoją dumę, iż słabszym będziesz i nędzniejszym od niemowlęcia. Jako żołnierz, powinieneś znać nicość człowieka. Śmierć druzgotała w twoich oczach najodważniejszych, ciskała pod kopyta koni najpotężniejszych, urągając purpurze słynnych wodzów i monarchów. Mówisz, że Simonides urodził się na to, aby go stopa odważnego męża zdeptała? Tyżeś go stworzył, tchnął w jego ciało duszę, posłał go na ziemię? Zkąd mogłeś wiedzieć, że nasz Pan, Jezus Chrystus, chciał nagłej śmierci tego szpiega? Bóg miłosierdzia nie pragnie zguby najzatwardzialszych grzeszników i cieszy się z pokuty nawet ojcobójców. Ciężko zawinił przeciw Jego dobroci, kto nie pozwolił upadłej duszy wznieść się do Jego światłości i obmyć się w jej promieniach oczyszczających.
Fabricyusz pochłaniał słowa Ambrozyusza. Nie wszystko, co biskup mówił, przekonywało jego gwałtowne serce barbarzyńcy, które uwielbiało siłę, odwagę i stanowczość, a gardziło słabością i podstępem. Chytry Grek, plugawy gad, pełzający w błocie, miałby być przed Bogiem równy jemu, nieustraszonemu wyznawcy wiary prawdziwej? Ten nędznik nie zginąłby w razie potrzeby dla Chrystusa, a on zacisnąłby szyszak na oczy i poszedłby za głosem swojego Pana w ogień, na dno morza, do piekła — wszędzie, gdzieby mu Stwórca świata kazał.
Jedno tylko odczuł głęboko. Simonides należał tak samo, jak on, do owczarni Chrystusa i dlatego miał prawo do pobłażliwości współwyznawcy. Powinien go był uwięzić, oddać pod straż Teodoryka, zamknąć mu usta szkodliwe... Zabijając go, odjął mu możność pogodzenia się z Bogiem.
Ucałował ręce biskupa i mówił ze skruchą:
— Zgrzeszyłem, ojcze świątobliwy. Powiedz, co mam uczynić, aby przebłagać Dobrego Pasterza.
— Zawiniłeś ciężko — odpowiedział Ambrozyusz — lecz miłosierdzie naszego Pana, które przebaczyło łotrowi i cudzołożnicy i lituje się nad wszelką słabością ludzką, wróci cię do łaski Swojej, jeśli okupisz grzech szczerą pokutą.
— Dobra i kojąca jest twoja mądrość — zawołał Fabricyusz z radością.
— Zgrzeszyłeś gwałtownością i pychą — zmażesz grzech łagodnością i pokorą. Włożysz na siebie suknię pokutniczą, posypiesz głowę popiołem i będziesz przez dni dziesięć w przedsionku katedry medyolańskiej błagał wiernych o modlitwę. Przez drugie dni dziesięć będziesz w moim szpitalu pełnił urząd dozorcy, nie sromając się posługi najgrubszej. Następnie udasz się na miesiąc do pustelni pobożnego Tomasza, nad jezioro Komeńskie i będziesz tam w ciszy leśnej, w głodzie i pragnieniu, zdala od pokus tego świata, rozmyślał nad tajemnicami naszej wiary. Łagodność, pokora, ból ciała i modlitwa ostudzą twoją zapalczywość i zbliżą twoją dziką duszę do Chrystusa. Cierpiąc sam, odczujesz cierpienie bliźniego i nauczysz się panować nad swoją gwałtownością.
Dyktując Fabricyuszowi pokutę, śledził Ambrozyusz wrażenie, jakie ona wywoływała na jego twarzy.
W miarę, jak mówił, gasł w oczach wojewody jasny płomień radości. Na jego czoło kładły się cienie rozczarowania.
Tak ciężkiej kary nie spodziewał się widocznie butny żołnierz, który nienawidził motłochu. Być igraszką plebejów, błagać pierwszego z brzegu nędzarza o miłosierdzie, służyć w szpitalu pospołu z niewolnikami...
— Miej litość nademną, ojcze świątobliwy! — prosił Fabricyusz, obejmując kolana biskupa. — Życie tego nędznika, którego zadusiłem, nie było warto jednej mojej godziny. Każ mi oddać połowę majątku ubogim — będę ci bez wahania posłusznym; każ mi pościć, biczować się, modlić się przez cały rok — poddam się twojej woli bez szemrania. Ale nie depcz mojej dumy tak okrutnie.
Biskup położył ręce na głowie Fabricyusza i odparł głosem miękkim:
— Gwałtowność i pychę maże tylko łagodność i pokora. Nie opieraj się, mój synu. Nie dlatego, aby cię znieważyć, nakładam na twoją dumę żołnierską pokutę tak bolesną. Chcę cię nawrócić z drogi szatana i nauczyć służby Bożej. Złamawszy w sobie złość tego świata, zrozumiesz dopiero nieprzebraną dobroć naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Wszakże i Jego sponiewierało życie doczesne, a On, chociaż mógł się odwołać do pomocy Ojca niebieskiego, wychylił bez skargi kielich goryczy. Bądź posłusznym synem Chrystusa, którego miłujesz. Bo ty miłujesz Boga dobroci i miłosierdzia. Doniósł mi biskup Syrycyusz, że jesteś nieustraszonym wyznawcą naszego Pana.
— Życie oddam za Niego! — zawołał Fabricyusz szczerze.
— Dla tej miłości uczyń ofiarę ze swojej dumy — prosił biskup — abyś wniknął w tajemnicę naszej wiary i był pożytecznym sługą Boga prawdziwego. Kościołowi potrzeba takich serc gorących, jak twoje. Oczyść to serce z nienawiści pogańskiej, wznieś się do miłości powszechnej Chrystusa, przygarnij słabych, ubogich i wszystkich wydziedziczonych do piersi kochającej, a Bóg maluczkich nie odmówi ci łaski swojej i miłosierdzia. Pokora nie hańbi nikogo. I Teodozyusz, najpotężniejszy monarcha świata, skruszył się bez wstydu przed Bogiem.
Przypomnienie pokuty publicznej Teodozyusza wpadło w dumę Fabricyusza gromem druzgoczącym. Wielki imperator uznał w wielkim biskupie namiestnika Chrystusa, a on miałby się opierać? Czemże on był w porównaniu z Teodozyuszem? Dla miłości Boga i dla spokoju własnego sumienia powinien się upokorzyć. Ambrozyusz znał lepiej od niego drogi, prowadzące do łask Zbawiciela.
Westchnął, podniósł się z kolan i rzekł:
— Wierzę, iż wola Twojej Świątobliwości jest wolą Boga. Uczynię, co rozkazujesz; przedtem jednak udam się do Wedyancyi, aby zabezpieczyć schronisko Fausty Auzonii.
Chciał odejść, lecz biskup zatrzymał go, mówiąc.
— Do willi swojej w górach Wedyancyi nie pojedziesz, Fausty Auzonii nie będziesz widział.
Fabricyusz zwrócił na niego oczy zdziwione.
— Ojcze! — szepnął.
— Do Wedyancyi poślesz rozkaz, aby twoja służba uwolniła niezwłocznie kapłankę Westy — mówił Ambrozyusz zawsze tym samym spokojnym, łagodnym głosem.
— To być nie może! — zawołał Fabricyusz gwałtownie. — Przez nią splamiłem ręce krwią Simonidesa; dla niej rzuciłem miasto, które laska imperatora powierzyła mojej opiece. Ona jedna została mi z walki przegranej. Jej miłość osłodzi mi słuszny gniew Jego Wieczności. Miej litość nad mojem sercem, ojcze świątobliwy.
— Jeśli jesteś posłusznym synem Chrystusa, wypłoszysz ze swoich myśli obraz Fausty Auzonii.
— Nie stanie się to nigdy, nigdy... Chrystus nie nazwał miłości grzechem.
— Ale grzechem nazwał wszelką nieprawość, zaś nieprawością jest twój gwałt niesłychany. Rozważ tylko dobrze, czegoś się dopuścił. Przedstawiciel władzy, który powinien szanować prawo, złamał najświętszy zakaz Italii.
— To zakaz bałwochwalców — bronił się Fabricyusz.
— Nie rzeczą twoją uprzedzać bieg wypadków — odrzekł Ambrozyusz, podnosząc po raz pierwszy głos. — Dopóki imperator nie odwoła Flawiana ze stanowiska prefekta pretoryum, dopóty nie życzy sobie widocznie zmiany istniejącego porządku. Łamiąc najświętszy zakaz Rzymu, naraziłeś rząd chrześciański w chwili ciężkiej na troski nieprzewidziane, gwałt twój bowiem może wywołać bunt pogan, któryby cofnął mądre dzieło Teodozyusza. Walentynian posłał cię do Rzymu, abyś jako gorliwy wyznawca Chrystusa przyświecał bałwochwalcom prawdą, dobrocią, miłosierdziem i uczciwością, a ty coś uczynił? Ściągnąłeś rękę na cudzą własność, znieważyłeś dziewicę, sprzymierzyłeś się ze złoczyńcami i zabiłeś współwyznawcę. Zamiast sobie zjednać przyjaźń dawnej stolicy państwa, oburzyłeś na siebie wszystkie serca prawe. Na toż umarł nasz Pan, Jezus Chrystus, na krzyżu za złość ludzką, aby ta złość wichrzyła dalej na ziemi? Na toż nauczył nas cnót, nieznanych wiekom ubiegłym, aby te cnoty butwiały w świętych księgach? Ty nazywasz się chrześcianinem, synem Boga Odkupiciela? Poganinem jesteś, opętanym przez demonów ciemności.
Fabricyusz żachnął się.
— Ojcze! — zawołał, obrażony.
— Poganinem jesteś — powtórzył Ambrozyusz z mocą — albowiem nie chcesz złożyć swoich pożądliwości u stóp Chrystusa. Jak w sercu poganina, króluje i w tobie pospolite samolubstwo ludzkie, silniejsze od miłości Boga.
Zamilkł, patrzył jakiś czas przed siebie, zamyślony, potem zaczął znów głosem łagodnym:
— Uczy święty apostoł Paweł: „Ale kto się ożenił, stara się o rzeczy tego świata, jakoby się podobał żonie, a kto nie ma żony, stara się o rzeczy Pańskie, jakoby się podobał Panu.”[2] Z tej wskazówki wielkiego apostoła wynika, że lepiej czyni, kto wzgardzi uciechami miłości. Bo w ślad za niewiastą idą troski doczesne, odrywające duszę od trosk niebieskich. Niewiasta przykuwa męża do ziemi, odwraca jego myśli od spraw Kościoła i państwa, czyni go niewolnikiem rzeczy tego świata. Gdybyś nie był wojewodą Italii i gorliwym wyznawcą Chrystusa, nie przypominałbym ci rady świętego Pawła, wiem bowiem, że ofiara z miłości niewiasty przewyższa siły śmiertelnika. Lecz ciebie postawił imperator na straży naszej wiary w kraju, oddanym jeszcze bałwochwalstwu; ciebie wybrał Bóg z pomiędzy wielu, abyś był posłusznem narzędziem Jego świętej woli. Tobie nie było wolno poświęcać Chrystusa dla niewiasty, jakoś uczynił.
— Miłość dla Fausty Auzonii nie zmniejszyła mojej miłości do Chrystusa — odezwał się Fabricyusz.
— Ale odwróciła twoje myśli od obowiązków urzędu i sprawiła, że splamiłeś sumienie gwałtem i zabójstwem? Czy po to przybyłeś do Rzymu?
Fabricyusz milczał.
Co mu Ambrozyusz mówił, powiedział sobie sam niejednokrotnie, miłość jednak rozpaliła w jego sercu dziewiczem ogień tak potężny, iż w blasku tych żarów spłowiały obowiązki jego urzędu.
Miałżeby się cofnąć z drogi, kiedy mu się zdawało, że zbliżał się już do kresu swoich pragnień? Miałżeby się wyrzec Fausty, z którą zrosły się wszystkie jego myśli? Tego nie może żądać od niego nikt, nawet Ambrozyusz.
Biskup wyrzucał mu gwałt, ale każdy z mężów odważnych uczyniłby to samo, co on. Ludzie jego czasu, rasy i zajęcia podziwiali zuchwalstwo. Tylko kapłani gromili gwałtowność.
Ambrozyusz znał te harde dusze najnowszych Rzymian, noszących pod suknią cywilizowanego narodu upór barbarzyńców. Milczenie Fabricyusza było dla niego wskazówką dostateczną. Odgadł, że Alleman poświęci nawet przyjaźń imperatora dla swojej miłości. Jeden tylko Chrystus łagodził samolubstwo tych natur nieugiętych.
Przeto podniósł się z krzesła i rzekł głosem rozkazującym:
— Twój towarzysz pojedzie natychmiast do Wedyancyi i uwolni Faustę Auzonię!
— Nie odbieraj mi mojego szczęścia, ojcze świątobliwy — prosił Fabricyusz. — Będę pokutował, jak niewolnik, będę błagał o modlitwę celnika, poborcę, lichwiarza, będę służył sługom sług moich, ale zostaw mi Faustę.
— Jeśli Fausta Auzonia nie wróci do Rzymu, zamknę przed tobą wszystkie kościoły chrześciaństwa!
Fabricyusz rzucił się w tył, jakby go miecz w samą pierś uderzył. Przerażonym wzrokiem patrzał na biskupa, który stał wyprostowany z ręką podniesioną.
Nie był to już łagodny kapłan, upominający z dobrocią ojca marnotrawnego syna. Książe Kościoła, pewny swojej siły, patrycyusz rzymski rozkazywał podwładnemu.
Szczupła postać Ambrozyusza zdawała się rosnąć, rysy jego uduchowionej twarzy zwarły się, zaostrzyły.
— Oddal się i pamiętaj, że oko moje będzie odtąd śledziło twoje kroki.
Głos jego był szorstki, jak wówczas, kiedy uśmierzał niezgodę gminy komeńskiej.
Złamany, opuścił Fabricyusz pracownię biskupa. W przedsionku pałacu upadł na ławę i ukrył twarz w dłoniach.
Zamknięcie kościołów równało się wykluczeniu ze społeczności chrześciańskiej, oddawało nieposłusznego na pogardę wszystkich współwyznawców.
Ciemności rozpaczy ogarnęły duszę Fabricyusza. Zawiodła go ostatnia nadzieja. Wielki budowniczy Kościoła, zamiast go utulić, pocieszyć, zmiażdżył go groźbą straszliwą.
Siedział pogrążony w niemem osłupieniu. W jego mózgu krzyżowały się myśli, to trwożliwe, to gwałtowne, uległe i buntownicze: chrześcianin korzył się przed powagą Ambrozyusza, barbarzyniec, żołnierz podburzał do oporu.
— Jakiem prawem targa ten dumny kapłan przędzę twojego szczęścia? — gniewał się żołnierz. Sprawy twojego serca są twoją wyłączną własnością.
— Przez usta świątobliwego biskupa mówi Chrystus — odpowiadał chrześcianin.
Wtem przystąpił do Fabricyusza strażnik allemański, który mu towarzyszył z Rzymu.
— Kuryer Teodoryka czeka na Twoją Znakomitość — rzekł.
— Kuryer?... Teodoryka?... — mówił Fabricyusz, jak przez sen. — Gdzie?... Skąd?...
— Teodoryk kazał mu jechać na Medyolan, aby nie zwracał na siebie uwagi szpiegów prefekta pretoryum. Poznałem go i zatrzymałem.
— Czy mówił ci, z czem go Teodoryk posłał?
— Teodoryk prosi o innego stróża.
— Dlaczego? — fuknął Fabricyusz.
— Starzec pragnie przed śmiercią ucieszyć gasnące oczy widokiem swoich wnuków.
— Głupiec!
Fabricyusz zerwał się z ławy.
— Spiesz na pocztę po świeże konie! — rozkazał.
Niebezpieczeństwo, grożące jego miłości, przesłoniło mu Ambrozyusza. Chrystusa przebłaga, przejedna później, a teraz...
W pól godziny potem leciało trzech jeźdźców drogą do Genui.
Przodem pędził Fabricyusz. 









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – lektykę.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Ale kto się ożenił, stara się o... — parafraza fragmentu 1 Kor 7, 33-34.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.