Ostatni film Evy Evard/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni film Evy Evard |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ochotnik Ossian Helm poznał niebawem, że za późno zgłosił się do szeregu i że jego udział w walce już nie odwróci klęski. Jej znamiona widział w oczach żołnierzy, choć walczyli podawnemu mężnie, i w oczach oficerów, którzy zawsze byli naprzodzie. Czytał je wyraźnie w zatajonych jeszcze ostrożnych spojrzeniach ludności, zgnębionej i zdeptanej przez cztery lata okupacji, a teraz patrzącej dzień po dniu na odwrót ogromnych mas niezwyciężonych Niemców. Po kilku przemarszach od starego frontu dywizja weszła w kraj oszczędzony przez ogień i żelazo, gdzie tlało jakoweś podobieństwo zwyczajnego życia. Po wsiach, na polach, na drogach kręcili się ludzie, ukazały się kobiety, dzieci. Pod pogodnem niebem, wyjącem od pocisków, odbywały się żniwa, chłop francuski, oddawiendawna pozbawiony sprzężaju, na własnych plecach dźwigał snopy lub wprzęgał się z żoną i z dziećmi do wozu, gromadził plon, aby nie dziś to jutro granat francuski, granat niemiecki spalił mu to, co zebrał był w pocie czoła.
Nieprzyjaciel napierał, nie dawał wytchnienia, walki były uporczywe, mordercze ale niezmiennie kończyły się dalszym odwrotem — tracono armaty, materjal bojowy, zostawiano w ręku nieprzyjaciela rannych, a z każdym dniem przy apelu rosły liczby w rubryce zaginionych bez wieści. Dowództwo dywizji zaznaczyło ten objaw w surowym rozkazie, gdzie po podniosłych zwrotach o niezawodnem męstwie niemieckiego żołnierza wyszczególniono drakońskie sankcje przeciw małodusznym. Każdy podoficer, poczynając od kaprala, miał prawo wedle swego uznania za najlżejszem podejrzeniem... Ale ginęli bez wieści i podoficerowie.
Poza niespodziankami boju w szerokim szyku wśród wolnego terenu, gdzie zdarzały się skrzydłowe obejścia i osaczenia, małodusznego żołnierza, nędznego wyrodka z plemienia niemieckiego, człeka zdręczonego wojną, podupadłego na duchu w obliczu przegranej sprawy kusił zielony gęsty las, kusił zaułek wioski, na biwaku, w marszu wabiła ciemna noc... Patrole wywiadowcze, boczne osłony kolumny w marszu, tylne straże nastręczały na każdym kroku sposobność do zbrodniczego złamania przysięgi, nieprzyjaciel następował na pięty i zapewniał dezerterowi bezkarność i wszelkie słodycze niewoli.
Kapitan Déspaix wciąż zwlekał, czekając niewiadomo na co. Już dawno mógł być wolny, niemal co dnia, co nocy nadarzały się niezawodne okazje, a w nim uparło się coś, odbierając mu wolę, pogrążając go w bezmyślnem trwaniu. Powtarzał sobie — jutro, nazajutrz znowu — jutro — tymczasem leżał w linji tyraljerskiej w naprędce wygrzebanym dole pod ogniem artylerji, wystrzelał już tysiące nabojów, robił wypady, w morderczych kontratakach zdarzało mu się widywać straszliwie zbliska braci Francuzów.
Absurd jego położenia ustalał się i graniczył z obłędem. Jakgdyby nie dopuszczał lub zgoła zapomniał, że każdego dnia może paść zabity lub co gorzej ranny, bo wówczas zabiorą go do Niemiec i obłąkany krąg jego losu zamknie się z powrotem... Z niezmiernym wysiłkiem znosił żołnierski trud, forsowne marsze, głód, noclegi bez ognia pod gołem niebem, deszcz, spiekotę. Znużenie zabijało w nim zdolność myślenia, odbierało możność decyzji, wlókł się za innymi, robił co kazano i nawet w najgorętszym ogniu żył jak przez sen. Coraz częściej zdarzały się godziny, gdy zapominał o sobie. Wówczas ochotnik Ossian Helm brał go w posiadanie i, choć sam śmiertelnie wyczerpany i podupadły na duchu w obliczu klęski, wyzwalał ga z dręczących powikłań, dawał mu wytchnienie i spokój, które trwały w nim godzinę, parę godzin, a czasami z bałamutnemi przerwami, gdy już nic o sobie nie wiedział — i przez cały dzień.
W ostatnich dniach nieprzyjaciel jakoś nie napierał, nie słychać było strzałów, zapowiadano, że planowy odwrót strategiczny był ukończony a nazajutrz dywizja osiągnie wyznaczony zgóry punkt oporu i zajmie odcinek na nowej stałej pozycji, potężnie obwarowanej, zaopatrzonej i niezdobytej. Żołnierze w kompanji pozwalali sobie drwić z owego pięknego jutra, odczytanego w wieczornym rozkazie, ale Claude uwierzył w niezdobytą pozycję i przeraził się tem, co był uczynił. Zmarnował dwa tygodnie ruchomej wojny i mnóstwo sposobności, a jutro wpakują go w okopy, skąd już się nie wydobędzie... Ostatnia noc! Nieodwołalnie tej nocy!
Przywlókł się na nocleg i zakwaterowany został wraz z kompanją w stodole. Z przemęczenia nie mógł nawet jeść i odrazu zagrzebał się w słomie, żeby usnąć choć na godzinę i nabrać sił. Pułk szedł w tylnej straży, nic łatwiejszego jak nocą przekraść się przez linje ubezpieczeń i placówek i zapaść w zarośniętych parowach, które zapamiętał był o jakie dwa kilometry nic dochodząc do wsi. Jego postanowienie było nieodwołalne, sprawa uczyniła się dziwnie łatwa i prosta, trzeba było odpocząć i zaczekać aż we wsi uspokoi się zwykły rejwach, aż Niemcy się najedzą i posną.
Gdy znalazł sobie spokojny kąt i wyciągnął się, zaledwie zamknął oczy, usłyszał najcichszy ale wyraźny szept. Czuł na twarzy oddech człowieka, który mu szeptał w samo ucho. Na sekundę roztworzył oczy, ale nie śmiał odwrócić głowy i spojrzeć, kto mówi. W ciemnościach przez dziury w dachu migotały gwiazdy, wokoło, tuż obok, bliżej i dalej rozlegało się bezładne niemilknące chrapanie, kompanja już spała. Z wielkiej odległości postukiwały zgłuszone wystrzały, to wedety i placówki dla dodania sobie otuchy od czasu do czasu bity naoślep w ciemną noc. Claude zapamiętale patrzał w gwiazdy i całą siłą trzymał się rzeczywistości tej nocy, chciał wiedzieć i nie zapomnieć ani na chwilę, że dokoła śpi stukilkudziesięciu ludzi, że to wojna i on jest na wojnie, bo przecie słychać strzały...
Tajemnicze szeptanie odrywało go przemocą od tego co było, co wiedział i czuł, mieszało i przewracało mu się w głowie. Bronił się jeszcze przed zamętem, ale raz po razu gubił się, zdawało mu się, że tonie, wynurzał się i zatracał się, opadał na dno. Natarczywy głos wydzierał mu z mózgu ostatnie włókna, które jeszcze w nim czuwały, metalicznie świszczący szept szybko, szybko przekrawał mu głowę niczem cienka jak włos stalowa piłka. Ręce miał spętane, nie mógł ścisnąć czaszki, rozpadającej się na połowy, nie mógł zasłonić sobie uszu przed przenikliwym, świdrującym szeptem. Szybko mknące słowa zlewały się ze sobą w jeden nieprzerwany świst o zmiennych tonach, o rozmaiłem natężeniu. Claude nie rozumiał nic, ale zmartwiał w przerażeniu, gdyż rychło odgadł kto przy nim leży, kto szepce.
Fikcja, falsyfikat biura wywiadowczego, Niemiec amerykański, który nigdy nie istniał, zjawia się oto we własnej osobie! Było to niepojęte i niemożliwe jak zjawa, wywołana z nicości przez czary, przez magiczne słowa zaklęcia...
Wciąż świdruje mu w uchu jego natarczywy szept, zgrzytliwy, niespokojny jak głos aparatu radjowego na pomylonej fali — tale może mówić jakiś twór sztuczny, mechaniczny homunculus, fantastyczny wynalazek niedoprowadzony do końca. Potwór nie zdoła jeszcze wymawiać słów, ale o dziwo, on myśli i usiłuje przekazać mu sprawy, które si? roją w jego niepojętej głowie, pełnej kółek zębatych, sprężyn na podobieństwo mechanizmu zegaru. Claude zaciskał powieki, żeby w ciemnościach nie ujrzeć jego martwych oczu, w których niezawodnie świecą lampki elektryczne, bat się dotknięcia jego ręki — protezy. Strach przed poczwarą obezwładniał, zdjęła go odraza przed ohydą... Strach, wstrząs, dreszcz, od jakiego chwyta obłęd, od którego się umiera, gorszy niż gdyby go w ciemnościach oblazły i oplotły najwstrętniejsze jadowite gady... Nie!... To nie może być prawdą...
Obudził się i natychmiast porwał się na nogi. Przez rozebraną połowę dachu pałała na niebie Wielka Niedźwiedzica. Wymacał swój worek i płaszcz, ale wnet porzucił i jedno i drugie — poco mu to? Ostrożnie z trudem brnął przez ciemności i przez żołnierzy, leżących pokotem, każdy jego krok budził wpółsenne złorzeczenia i klątwy. Pod ścianą stała broń, odruchem żołnierskim wziął czyjś karabin i czyjąś ładownicę, wrota stodoły zaskrzypiały przeraźliwie. Noc zaszeptała ku niemu przyjaźnie, doradczo w liściach sadu. Nagły, ostry niedaleki strzał rozbudził go ostatecznie. Chyląc się pod drzewami sadu i tu co krok natrafiał na śpiących, z paru miejsc z głębokiego mroku doszły go grube rechotania żołnierskiego śmiechu, jęk zduszony kobiecego głosu.
— No, no... Jeszcze ciebie tu brakowało...
— Wynoś się do starego djabła — tu i tak ciasno!
W polu było o wiele jaśniej. Z uprzątniętego ścierniska wkrótce wszedł w pas koniczyny mokrej od rosy, przejął go dreszcz chłodu — dreszcz przerażenia, który wyrwał go z resztek ospałości. Kierował się prosto w stronę czarnej ściany lasu — stamtąd przyszli. Za wąskim pasem lasu zaraz zaczynają się owe parowy... Z pewnością są już opuszczone, w parowach o świtaniu powinny być patrole francuskiej przedniej straży...
Nogi chwiały się pod nim i plątały się w bujnej koniczynie, głowa co chwila opadała mu na piersi, z powrotem ogarniała go ciężka senność. Urwał garść koniczyny, trzepnął się nią po twarzy — oprzytomniał i ujrzał o kilkanaście kroków z prawej strony cień ludzki, posuwający się w tym samym kierunku, co on, odrazu zboczył w lewo, ale i tam szedł zarys człowieka, zmierzający w stronę lasu. Przypadł do ziemi — oni również. Oczywiście to dezerterzy jak i on, nic mu od nich nie grozi. Uspokojony nie może się przezwyciężyć i usypia na parę sekund, von Senden szarpie go i kopie, znęca się nad nim... Zaraz... Zaraz... I śpi dalej.
Spada nań chmura żółtych lekkich płatków, wystrzygniętych w kształcie krzyża, pędzą z wiatrem, przelatują, nadlatują, pełno ich wszędzie...
...Paryż... Ulica Denfert Rochereau, wchodzi do domu, z jego mieszkania wynoszą rzeczy, tłomoki, puste szafy rozwarte naoścież, drogocenne książki całemi naręczami wyrzucają przez okna, to go oburza, chce krzyknąć ale nie może dobyć głosu...
Oprzytomniał, ostrożnie podnosi głowę — tamtych już niema. Wstaje, rusza — w ciągu paru sekund snu las dziwnie się przybliżył... Są, są! Dezerter z prawej strony zbliża się do niego, już jest o parę kroków, ten z lewej — tak samo. Zeszli się tuż, o dwa — kroki przed nim, nie zwracają nań żadnej uwagi, jakby go nie było, idą razem, rozmawiają półgłosem. Jeden to chyba... Niemożliwe! Niemożliwe! A drugi...
Mgła ściele się po ziemi, wznosi się — tamci mają jej po kolana... Po pas... Po ramiona... Znikają.
Claude stoi w osłupieniu, sam jeden w gęstej mgle, trzęsie nim okropny poczwarny strach, z mgły dochodzą jeszcze stłumione, coraz cichsze głosy tamtych.
Maca po sobie, przesuwa dłonią po twarzy.
Rozpacz. Obłęd...
— A gdzież jestem ja?! Co się stało ze mną?!
...On — kapitan Claude Déspaix w błękitno szarym uniformie francuskim i drugi on — Niemiec z Ameryki, ochotnik Ossian Helm poszli razem ku linjom francuskim, pogadując ze sobą po drodze. Cóż jest, jak nazwać to, co zostało po nich na tem miejscu? Kto zacz, co za stwór stoi pośrodku pola we mgle i myśli, myśli...
Bezładne, latające myśli przewracają się w głowie.
Alarm!!
Szary przedświt, feldfebel Machhaus brnie przez stodołę, rozdając kopniaki na prawo, na lewo.
— Kto za minutę stąd nie wyjdzie... Kto za pięć minut nie dopadnie lasu...
Claude zrywa się od ciosu między żebra.
— Teraz! Teraz! Odpełznie w ciemniejszy kąt, zagrzebie się w słomie. Więc nareszcie! O, Boże...
Żołnierze zaroili się. Ozwały się klątwy, odrazu w dwudziestu miejscach wybuchły spory i kłótnie, brzęczały manjerki, z ciężkim metalicznym stukotem trącały o siebie karabiny, bagnety, ludzie miotali się, rozpaczliwie poszukując zagubionych rzeczy, na wpół odziani rozmamłani żołnierze wypadali ze stodoły i biegli w pole.
— Atak lotniczy... Atak lotniczy...
Feldfebel Machhaus zgromadził pod ścianą kupę słomy i podpalił ją zapałką. Od czasu, gdy pułk szedł w tylnej straży, czynił to zwykle przed opuszczeniem kwatery. Gdy słoma zajęła się ogniem obszedł i przepatrzył wszystkie kąty. Zdaleka doszedł dźwięczący pogrzmot motorów i wzmagał się z sekundy na sekundę. Ochotnik Ossian Helm z cudzym workiem na plecach, z cudzym karabinem, bez hełmu biegł za innymi z butami w rękach. Owładło nim ciężkie zamroczenie. Był to jakby dalszy ciąg snu.
Po dwóch przemarszach dziennych pułk nienaciskany przez nieprzyjaciela przeprawił się bez przeszkody przez jakąś nikłą, wyschniętą rzekę i na drugim brzegu dołączył do wielkich mas, okopanych w trzech linjach wśród młodych zagajników dębowych i na polach okrytych niezżętą, poczerniałą pszenicą. Nowa pozycja była pośmiewiskiem dla żołnierzy, którzy niedawno opuścili potężne stałe umocnienia. Rowy, obficie wyścielone słomą, wydały im się wyborne do spania, a osłony z darni na słupkach, naciętych z młodych dębczaków, mogły w pewnej mierze chronić od szrapnelów, ale zato dawały cień przed spiekotą słońca i były dobre od deszczu. Claude, rozłożony z pułkiem w drugiej linji, wysypiał się za wszystkie czasy jak i większość jego kolegów z kompanji. Przespał resztę dnia, noc i cały dzień następny, dopiero wieczorem dowiedział się, co się działo w pułku i w całej dywizji.
Nie był to oczywiście bunt, rzecz niedopomyślenia w armji niemieckiej, ale w każdym razie karygodne zgłaszania się do raportu, które miały charakter masowy, albowiem w całej dywizji nie było kompanji, z której nie stanęłoby do raportu przynajmniej po trzech ludzi. Jawna zmowa, nosząca jakby znamiona paniki, gdyż żaden ze stu kilkudziesięciu szeregowych niczego nie żądał, ale śmiał „pytać posłusznie“, co będzie, jak Francuzi otworzą ogień artyleryjski pociskami z gazem „żółtokrzyżowym“... Bo wszyscy gadają, że właśnie w tych dniach Francuzi i zarówno Anglicy dostali na front pierwsze transporty. Straszliwy gaz, który do końca wojny miał być postrachem i klęską nieprzyjaciela, obracał się przeciw Niemcom. Teraz brała odwet uporczywa propaganda, wynosząca pod niebo okropne skutki Żółtego Krzyża, kłamiąca w dziesięciokroć straty nieprzyjaciela, lubująca się w opisach nieuleczalnych zatruć, oślepnięć, ran oraz oparzeń, przenikających prez płaszcze i kożuchy, nawet przez podeszwy butów. Gdzież są izolacyjne ubrania, gumowe rękawice, trepy o drewnianych podeszwach? Nieprzyjaciel był bezsilny wobec klęski, gdyż pomimo swych nieograniczonych środków w ciągu całego roku nie mógł się zdobyć na zaopatrzenie żołnierzy w te niezbędne rzeczy, ale Niemcy nie posiadali ich również...
Komendanci kompanij po ojcowsku wyśmiali strwożonych żołnierzy, dobrodusznie, jowialnie i rubasznie zapewnili ich, że odkrycie tajemnicy i naśladowanie „naszego wiernego i poczciwego“ Żółtego Krzyża jest niepodobieństwem. Gdyby to było w ludzkiej mocy, nieprzyjaciel miał chyba dość czasu, rok z górą, na zbadanie wielkiego wynalazku niemieckiego i zaopatrzenie się w znienawidzony „yperit“. No, nie?
Niepodobna było wykryć, skąd w pułku, w dywizji i w obu sąsiadujących dywizjach utrwaliło się przeświadczenie o groźnych zamiarach nieprzyjaciela? Dowództwo korpusu było zaniepokojone, sztab armji nakazał surowe dochodzenia i wydał kategoryczny zakaz szerzenia głupich pogłosek, godnych bab plotkarek w małem miasteczku, a nie żołnierzy wielkiej wojny światowej. Dowództwo odwołało się jednak natychmiast do Wielkiej Kwatery Głównej z prośbą o informacje rzeczowe. Wnet otrzymano telefonogram, zapewniający, że substancja, markowana na pociskach żółtym krzyżem, przed trzema miesiącami rzeczywiście została we Francji zidentyfikowana, ale produkcja masowa natrafia na nieprzełamane trudności i wątpliwem jest, aby przed wiosną roku przyszłego nieprzyjaciel mógł zgromadzić poważniejsze zapasy nowych pocisków, które zaważyłyby na froncie.
Claude, słuchając uporczywej gadaniny o nadchodzącym ataku gazowym, gdy wciąż obijała mu się o uszy nazwa Żółtego Krzyża, popadł w znajomy zamęt, zaczynał znowu powątpiewać o własnej tożsamości. Niepodobna było dźwignąć rzekomej prawdy o upiornej wyprawie po mistyczną tajemnicę Renu. Jak sen z zamierzchłej, zamarłej przeszłości majaczył przed nim własny cień, emanacja jego uśpionej i bezwolnej istoty, wywołana przez niepojęte czary... Zmagał się ze sobą, zdręczony marzeniem o odzyskaniu godności człowieczej, tęsknotą do siebie, spragniony pewności gdzie jest, co się z nim dzieje. Samowiedza była chwiejna, wymykała się ze skołatanej głowy, wracała, zwodziła, usypiała, budziła się, obracała się w dowolność bez granic, zamieniała się w baśń, w sen na jawie, w niewiadomo co... Spał i spał, we śnie nie zaznał spoczynku ani wytchnienia, gnębiły go zjawy, spotworniałe odbicia jego niedoli, koszmarne sploty wydarzeń, widma ludzi, obłędne zmory... Skulił się na słomie, nakrył się z głową płaszczem. Niech się dzieje co chce...
Przed świtem gęsta chłodna mgła, idąca od północy, spowiła w nieprzeniknioną zasłonę stanowiska niemieckie, zatopiła w tajemnicy przedpole i uczyniła wszystko nieodgadnioncm — zamiary nieprzyjaciela, jego siły, jego pozycje, jego bliskość czy dalekość. Patrole, kierowane głęboko przed front, błąkały się we mgle bez wiedzy i słychu o nieprzyjacielu. Wysunięte posterunki — czujki, oddziały karabinów maszynowych, siedzące w zamaskowanych i odrutowanych gniazdach daleko przed pierwszą linją, zdradzały zdenerwowanie wśród tego spokoju i mgły. Gońcy dolatywali gęsto do pozycji z meldunkami — coś się dzieje. Co się dzieje? Zdaleka, zdaleka jakieś dziwne odgłosy — coś uporczywie szczęka, coś tam jakby zgrzyta. Tłucze się jakoweś żelastwo. Podciągają ciężką artylerję? Nie — żadna artylerja tak nie idzie. Lądują mosty na rzece? Dowożą pontony? Nie, patrole podchodziły nad samą njekę i wbród na tamtą stronę — wody tyle, że do kostek — nie, to nic pontony, na taką wodę nie trzeba pontonów...
Słońce snadź wyjrzało zza widnokręgu, bo mgła przesiąkła czerwienią, w pierwszej linji zaroiło się, żołnierze budzili jedni drugich, od strony nieprzyjaciela odgłosy dochodziły coraz wyraźniej. Tarły o siebie dźwięcząc i zgrzytając łańcuchy, łomotało głucho jakby przetaczano z trudem i oporem niezmierne ciężary — w pierwszej linji zauważył ktoś jakby drganie ziemi pod nogami i wnet odczuli je wszyscy. Czasami chrobotnęło jękliwie, zgrzytliwie, jakby się ozwały bufory zestawianych wagonów, to znowu zwaliło się coś ciężko, głucho, jak zrzucane na ziemię szyny... Zaskrzypiało przeraźliwie, metalicznie.
Nieprzenikniony tuman oparów wzmagał grozę tej tajemnicy, zgadywał ją każdy po swojemu, w okopach wszczęły się fantastyczne domysły, gorączkowe narady, spory...
Wreszcie od żołnierza do żołnierza, od kompanji do kompanji, od bataljonu do bataljonu przez cały front trzech dywizyj przebiegło jedno słowo.
Przeleciał strach przed niezwalczonem, strach przed niezaznanem...
Wszystkie trzy linje bojowe stały w pogotowiu u marnych darniowych strzelnic, wysuwając ku nadchodzącym pancernym potworom bezsilną ręczną broń... W gorączkowym pośpiechu wiązano drutem paczki granatów... Telefoniści dzwonili na alarm, rozpaczliwie błagali o pomoc... Artylerja! Artyleria!
W sztabach miotano się w popłochu. Nagwałt obudzone baterje polowe, dalekie baterje ciężkie, przeklinając mgłę, napróżno i na ślepo wyliczały dystanse. Posterunki obserwacyjne wisiały bezczynnie na drzewach, obserwatorzy z przed frontu nie dawali znaku życia...
Krótki, bezładny ogień, pojedyńcze rozproszone strzały, nerwowe potrzaskiwanie karabinów maszynowych. kilkanaście granatów... Strzał, jeszcze jeden, jeszcze dwa...
Cisza. W niespodzianej ciszy zahurkotało jak ód pogrzmotu dalekiej burzy. Nadchodziły głuche stękania, zgrzyty, zadrgała ziemia... Wionął ciężki czad spalenizny... I nareszcie wśród martwych żelaznych odgłosów-podźwięków ozwały się żywe ludzkie głosy. Nawoływania. Krzyki — gromadny wrzask.
Z mgły wypadali oszalali żołnierze, z mgły gnało wszystko, co było na przedpolu — w pierwszej linji okopów zawrzało, zahuczało, zakotłowało się i masa ludzka ruszyła wtył w niepowstrzymanej panice. Wnet zalała drugą linję i porwała ją za sobą. Nic padł strzał, nie odezwało się jedno słowo komendy. Porzuceni oficerowie nagwałt doganiali żołnierzy.
Bezładne kupy z bronią, bez broni, porzuciwszy worki, bagaże, karabiny maszynowe, gnały przed siebie, brnąc w zbożu, przedzierając się przez zagajniki. Prysła w rozsypce trzecia, ostatnia linja okopów...
Dalej! Dalej przed siebie! Gdzie oczy poniosą! Byle dalej od grozy przed niepojętem, przed niezwalczonem, przed niezaznanem! Oszalała masa ludzka w bezprzytomnym popłochu porywa za sobą rezerwy i ginie, przepada we mgle.
Na całej linji ataku, na szerokim, rozległym froncie trzech dywizyj potężne kolumny szturmowych czołgów angielskich, rwąc jak pajęczynę wielokrotne zagrodzenia z drutów, kładąc pokotem młody tęgi las dębowy, ścierając wszystko po drodze, gniotąc na miazgę przedpiersia, strzelnice, osłony — weszły bez strzału w opuszczone okopy. Zawył, zajęczał w powietrzu huraganowy ogień mnóstwa bateryj, zagrzmiały nieprzerwanym hukiem, trzaskami granatów, we mgle wyrastały jak widma słupy dymu i ognia.
Czołgi parły naprzód w głęboką przerwę frontu, ogień artylerji wzmagał się, rozchodziła się mgła. Zaczynał się przełomowy dzień olbrzymich zmagań. W księdze wojny rozwarła się zapisana naprzód przez Fatum „czarna karta armji niemieckiej“ — ów dzień sierpniowy ostatniego roku Wielkiej Wojny.