Ostatnie dni Pompei/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Egipcjanin rozmawia ze sobą samym. Jona w domu Arbacesa. Pierwszy znak wściekłości strasznego nieprzyjaciela.

Cofnijmy się o kilka godzin wstecz. O świcie tego dnia, który Glauk oznaczył białym kamieniem, Egipcjanin po nocy bezsennej siedział samotny na szczycie wieży swego domu, mającej kształt piramidy. Gwiazdy gasły. Wiszący nad szczytem Wezuwjusza gęsty obłok czerniał ponuro, chociaż na całym horyzoncie ustępowały cienie nocy. Egipcjanin upuścił zwinięty rękopis, w którym zawarł tajemnicze znaki swoich obrachowań.
— Gwiazdy ostrzegają mnie o jakiemś wielkiem niebezpieczeństwie — mówił do siebie. Wróżą mi los Pyrrusa, zbierającego z wygranych wojen bezużyteczne laury, zabitego w końcu, wzorem psa, przez dachówkę rzuconą rękoma starej kobiety. Gwiazdy powiedziały mi: Strzeż się zgonu Epiroty. Kamień rzucony z góry, przyniesie ci klątwę śmierci. Jednak godziny losu jeszcze wyrachować nie mogłem. Mniejsza o to! Ponieważ piasek klepsydry mojej ma się wyczerpać, niechaj ostatnie ziarnko jaśnieje mi rozkoszą. Zresztą gwiazdy rzekły mi jeszcze, że, jeżeli w godzinie okrutnego niebezpieczeństwa ominie mnie cień ponurego Orkusa, przyszłość moja będzie niewypowiedzianie świetną. Nie drżę... Jest to rękojmia wybawienia...
Wzrok Egipcjanina, poprzez kryjące go krzewy, ścigał rozłożony u stóp wieży krajobraz — maszty galer w przycichłym porcie, latarnie u kolumn świątyń i portyków opustoszałego Forum, ulice uśpionego miasta, wyglądającego w tej chwili, jak „miasto umarłych”, a mającego niebawem stać się niem istotnie równie, jak położone na wybrzeżu dalej Herkulanum — dwie „ukochane córy oceanu”. Odwrócił oczy od miasta i morza i skierował je na winnice i na bogate łąki Kampanji, na wille i wsie żyznych zboczy Wezuwjusza, na którym mieszkańcy osiedlali się chętnie, w upartej wierze w zamarcie wulkanu nazawsze... Tylko z jednej strony spuszczając się ku dolinie pochyłość nieżyzna — droga dawnych potoków lawy — posępna, pełna skał, utworzonych z popiołu, i jaskiń, wysłanych mchem, tłomaczyła, czemu poeci rzymscy wiązali z tą górą przyniesione z Grecji, posępne myty o bramie piekieł, o ukrytych tu pod ziemią przeklętych strumieniach Styksu i Acherontu i t. p. Sokole oko Arbacesa ujrzało poruszającą się w tej stronie na bagnisku postać kobiecą, zginającą się przy zbieraniu dzikich płodów.
— A! ta stara czarownica czuwa po nocach, jak ja. Jeżeli wróży mi dzisiaj śmierć — niechże powiem sobie przed zgonem, Jona jest moja!
Charakter Arbacesa stanowił dziwną mieszaninę żywiołów. Uczony i rozpustnik, nietowarzyski w rozkoszach, jak i w nauce, dopuszczał do swoich uciech tylko niewolnice i ofiary swej chuci — posiadał liczny harem. Ala namiętność jego zmieniła się w zimny nałóg i nasycenie nie dawało mu zmysłowego szczęścia. Przesyt zmysłów jawił się śród wymysłów rozkoszy. Nie zadowolniła go i mądrość nauki. Wyobraźnia lubowała się w fantastycznych i ciemnych badaniach. Odrzucił ze wzgardą przesądy gminu; ale tworzył sobie własne. Rozum trafnie mu powiadał, że odkrywca praw natury może zaprzędz je do służenia sobie; ale pycha rozumu — co było zresztą cechą epoki — przekraczała granice tej możliwości. Wierzył w to, że mędrzec czytać może tajemnice przeznaczeń w gwiazdach i przełamywać zaklęciami nawet prawa przyrody, zdobywszy jej sekrety. Tak od astronomji i chemji przeszedł na manowce astrologii i alchemji. Na duszę filozofa powiał dech wschodnich zabobonów Zoroastra. Stał się magiem i czarnoksiężnikiem. Zresztą cześć Izydy wiązała się zawsze z magją theurgiczną i nekromancją. Straszny i głęboki Arbaces celował w czarnoksięskiej umiejętności i pozostawił o sobie pamięć wiekom pod mianem „Hermesa, Pana o płomienistym pasie”.

Jego dziwna wytrwałość i cierpliwość w dobijaniu się zwycięstwa nad Joną, którą staranie kształcił i oświecał, czerpała źródło właśnie w przesycie
Pokój w pompejskim domu.
Uczta upajała zmysły.
Hymn podczas uczty.
W świątyni.
zmysłów. Na schyłku dni, odkrywszy, że. lubieżność nie daje pełni szczęścia, chciał pokochać — chciał nadto być kochanym i gonił za miłością, która uciekała przed nim przez całe życie, trawione w uciechach zmysłowych i mękach myśli. Nagle spostrzegł, że młodość upędza się za młodością, jak heliotrop za słońcem — że Jona lgnie do Glauka — doznał ukłucia kolca zazdrości. Zawiść zażegła iskrę namiętności, która już nie potrafiła roztropnie ważyć i czekać. Jeszcze myślał o duszy i sercu Jony, ale już postanowił zdobyć przedewszystkiem ciało — stworzyć rzecz niecofnioną. Gwiazdy groziły mu śmiercią. Śpieszył tedy wypełnić stale marzenie — przed zgonom nazwać się małżonkiem Jony.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wysoki etjopski niewolnik uśmiechnął się, otwierając Jonie i dając znak, aby poszła dalej. Szła trwożna, podobnie, jak brat, zaniepokojona złowieszczemi twarzami tebańskich potworów u wnijścia. W środku sali spotkał ją Arbaces w ceremonialnej szacie, okryty drogiemi kamieniami, na którą rzucały łagodne matowe światło lampy, umieszczone u sufitu z kości słoniowej.
— Piękna Jono! to twój oddech napełnił tę salę wonnością — rzekł.
— Nauczyłeś mnie gardzić pochlebstwami — odparła. Czy chcesz zepsuć swoją naukę?
Zmieszał się. Zmienił temat rozmowy. Oprowadził ją po wszystkich komnatach swego domu. Jakkolwiek przywykła do wytworności miast Kampanji, Jona była uderzona tem nagromadzeniem skarbów i arcydzieł sztuki. Były tu posągi, przewiezione z Grecji. Kosztowne drzewo lśniło od złotych ozdób. Owdzie przechodzili między rzędami niewolników, którzy, przyklękając, ofiarowywali jej naramienniki, klejnoty, łańcuchy. Odrzucała je z uprzejmym uśmiechem:
— Miejsce tych bogactw jest śród twego bogactwa, które przechodzi wszelki podziw!
— A jednak z wszystkich chciałbym uczynić koronę dla twego jasnego czoła.
Przebiegły chciał ją podbić tak skarbami, jak wymową.
Nagle klasnął w ręce. A z pod posadzki, niby dziełem czarów, wyrosła biesiada. Jona zasiadła na tronie. Do stołu usługiwały dzieci ze skrzydłami Kupidynów. Arbaces siedział u jej stóp. Za draperjami dźwięczała słodka muzyka.
Po uczcie gospodarz przemówił:
Uczennico moja! czyli, żyjąc w tym niepewnym świecie wydarzeń, nie zapragnęłaś nigdy rozedrzeć tajemniczej zasłony czasu i przeczytać twój los przyszły?
— Jest-że to w mocy człowieka. A jeśli jest — rzekła cicho — szczęścia można cierpliwie doczekać, wiedza o nieszczęściu zatruje szczęśliwą teraźniejszość.
— A gdybym cię mógł przekonać, że dostąpiłem tej umiejętności. Gdybym nadto upewnił cię, że wyczytałem już losy twoje w gwiazdach i wiem, że są słodkie i piękne nad wyraz, że Parki splatają twą przyszłość w girlandy róż, czyż nie pragnęłabyś nacieszyć serca zawczasu widokiem przyszłego szczęścia?
W jej sercu drgnął dźwięk — jedno imię: Glaukus. Chciała zyskać pewność, że los jej nie omyli. Rzekła:
— Tak, pragnę!
— A więc ukażę ci cienie, grające twoją przyszłość.
Poprowadził ją śród kolumn i wonnych wodotrysków. Szerokiemi schodami z marmuru zeszli do ogrodu. Księżyc pieścił promieniami już uśpione kwiaty i milczące posągi. W końcu jednej z alei wznosiła się mała kaplica Izydy.
— Dokąd mnie wiedziesz? — spytała.
— Wejdź!
Znaleźli się w półkolu wąskiej sali, przedzielonej czarną zasłoną. Arbaces podniósł ją, a gdy przeszli na drugą stronę, ogarnęła ich ciemność.
— Nie lękaj się. Zaraz ukaże się światło.
Jeszcze mówił, a już łagodny blask napełniać jął przestrzeń. Z mroku wyłaniały się stopniowo obrazy, które olśniewały oczy Jony. Mieniły się szybko na podjum, jakoby czarami, czy mocą niepojętej maszynerji.
Jona widziała izbę ze ścianami z barwnych draperyj — w środku ołtarz, trójnóg z kadzidłem — wysoką kolumnę granitową — głowę z czarnego marmuru, w której poznała rysy wielkiej bogini Egipskiej. Zasłona środkowa za ołtarzem rozchyliła się — wgłębi ukazał się uroczy ogród, którego miniaturowe drzewa, klomby kwiatów, strumienie migotały wszystkiemi kolorami tęczy. Przez wiejski ogród przesunął się cień kobiety. Jona miała wrażenie, że widzi własną postać — tak strój, postawa i rysy przemykającego cienia łudziły podobieństwem.
Krajobraz zamglił się, znikł — natomiast uniosła się boczna draperja — jawiła się oczom pałacowa sala — w pośrodku tron, otoczony strażą niewolników. Cień Jony siedział na tronie. U podnóża klęczał cień mężczyzny i podawał jej koronę.
Serce Neapolitanki biło gwałtownie.
— Czy chcesz, aby cień dał się poznać? — zapytał Arbaces.
— Ach, tak!
Cień mężczyzny odrzucił płaszcz. Jona wydała okrzyk zdumienia i zgrozy. Widmo miało twarz Arbacesa.
Czarna zasłona skryła fantasmagorię. A u stóp Jony klęczał prawdziwy Arbaces:
— Jono! — wołał głosem namiętnym — oto poznałaś własną i moją tajemnicę. Ubóstwiam cię od lat wielu. Wychowywałem ciebie dla miłości naszej. Bądź pokorna losowi, który wyznaczył mi ciebie na małżonkę. Będziesz moją królową. Przepych, potęga, zbytek będą twemi niewolnikami, krańce ziemi dostarczą ci na rozkaz mój wszelkich rozkoszy, o których zamarzysz.
Widział, że pobladła, że cofa się wzruszona i gniewna — pełzał u jej stóp, błagając:
— Jono! Jono! nie odrzucaj mojej miłości! To jest los twój!
Ledwie zdobyła się w oszołomieniu na tyle mocy, aby ze wzburzonej piersi wyrzucić okrzyk:
— Ależ ja nie chcę tego losu. Kocham innego.
Jakby smagnięty tą odpowiedzią, porwał się z posadzki i gwałtownie szarpnął jej tunikę. Wypadły tabliczki — list Glaukusa. Przebiegł go szybko płomiennemu oczyma.
— Tym innym jest Glaukus... tak?
— Tak! — odparła mocno, odzyskując zwykłą dumę. A dlatego odchodzę.
Stanął jej wpoprzek.
— Szanowałam cię dotąd, jako opiekuna. Nie każ mi gardzić tobą, gdy co najwyżej mogłabym cię żałować. Puść mnie — i zapomnijmy o sobie wzajem.
— Idziesz rzucić się jemu w objęcia?
— Choćby tak... to rzecz moja!
— A zatem wiedz — ryknął — że wolę cię ujrzeć w grobie, niż w jego uścisku. Mniemasz, że Arbaces pozwoli, aby nędzny Grek triumfował nad nim. Czyż wypielęgnowałem owoc, aby oddać innemu? Nierozsądna, należysz do mnie! Korzystam z praw moich do ciebie!
Runął na nią, objął ją gwałtownie. Wydarła mu się ogromnym wysiłkiem i znużona upadła u podnóża kolumny, na której wspierała się głowa Izydy. Już ponownie rzucał się na swoją zdobycz, gdy nagle uczuł straszliwą rękę na swojem ramieniu. Odwrócił się — ujrzał krwią nabiegłe oczy Glauka i tuż obok bladą a groźną twarz Apaecidesa. Ten ostatni pośpieszył przedewszystkiem z pomocą omdlałej siostrze — podniósł ją i złożył na sofie.
A Glaukus wstąpił już w zaciekły ręczny bój z Arbacesem, który powitał go straszliwą klątwą: „Jaka furja przywiodła cię tutaj? Giń!”
— Idź do piekła, bezbożniku! — odkrzyknął Glauk.
Szamotali się teraz — obaj obdarzeni niezwyczajną siłą, obaj miotani wściekłością. Ręce ich wzajem szukały gardła przeciwnika. Oczy rzucały płomienie, prężyły się mięśnie, wzdęły muskuły, przez ściśnione zęby biegły mściwe pomruki. Tarzali się po ziemi w uścisku. To jeden, to drugi był górą. Przez chwilę obaj utracili dech w walce. Rozwarła się więź z ramion i pięści. Glaukus odskoczył. Arbaces stanął pod kolumną. Tamten gotował się do nowego skoku Arbaces, osłabły już w walce, zdawało się, na ten raz ulegnie naporowi młodszego zapaśnika. Umknął się i naraz, ściskając kolumnę, zawołał.
— Bogini moja! uderz bronią swoją świętokradzcę, który znieważa sługę twego i kapłana!
I w uścisku Arbacesa kamienne oczy czarnej marmurowej głowy Izydy zdały się ożywiać, zamieniły się w ogniste kule i przenikliwie spojrzały na Glau kusa. Grek, niewyzwolony z zabobonności dziedzicznej, pobladł i padł na kolana. Arbaces triumfował, powalił klęczącego, przycisnął kolanem, wzniósł pięść nad bezsilnym.
— Umieraj niędzniku! Bogini żąda ofiary!
Byłby go zmiażdżył zręcznym ciosem, wymierzonym w skroń. Ale Apaecides — świadomy tajemnicy rzekomego cudu, maszynerji posągu, nie podzielający przeto trwogi przesądnej towarzysza — przyskoczył w porę, oderwał wielkiego kapłana od ofiary i wyciągał miecz, którym zmuszony był się posłużyć w niebezpiecznej walce z przemagającym przeciwnikiem. Nie władał przecie dobrze bronią. Pośliznął się na marmurowej posadzce. Z jego słabowitej ręki Arbaces z łatwością wydarł miecz. Podniósł go z okrzykiem triumfu. Kopnięciem nogi odtrącił Apaecidesa. Stanął nad leżącym jeszcze w niemocy Glaukusem, niby nad pokonanym gladiatorem. Ten bez wzdrygnięcia oczekiwał swego losu. Chwila jeszcze — a miecz wrazi się w serce Ateńczyka ciosem śmiertelnym. Jona krzyknęła. Oczy jej zaszły mgłą. Miecz opadał zimno, mierząc w swój cel.
Nagle...
Ziemia zatrzęsła się z potężnym hukiem. Obudził się duch straszliwszy od zajadłości ludzkiej. Pogrążył w nicości zamiary chytre i pyszne człowieka, ufnego w swoją moc czarnoksięską. Runął posąg bogini, ołtarz, trójnóg, marmurowa kolumna. Ta ostatnia przytłoczyła Arbacesa, któremu w zgrozie, czy w upadku, miecz wyślizgnął się z ręku. Huki podziemne i trzęsienia gruntu powtórzyły się kilka razy. Potem wszystko umilkło. Na posadzce leżał broczący krwią Egipcjanin, nie dając znaku życia.
Glaukus pomógł powstać Apaecidesowi, wzruszony ścisnął dłoń Jony i rzekł:
— Uczcijmy błogie wstrząśnienie i przedziwną opatrzność bogów!
Jona słaniała się na nogach. Giaukus wziął ją na ręce. I we troje opuścili bezecne miejsce, w którem groziło im nieszczęście, odwrócone grozą innego nieszczęścia, jeszcze niewypowiedzianego w pełni, jeszcze niezrozumiałego dla nich. Wychodzili radośni — ocaleni cudem — zajęci sobą po doznanych wzruszeniach.
A dokoła nich w ogrodzie i na ulicach tłoczyli się mieszkańcy, którzy wybiegli z domów. Co się stało?!... Po szesnastu latach zdradliwa ta ziemia odzywała się groźnym głosem ponownie... Szczęściem, huk przeminął; ziemia trwała znowu w swoich posadach.
Na trawniku w cieniu aloesów znaleźli młodą niewidomą, zalaną gorzkiemi łzami.
— Opłakałam już was i całe miasto — rzekła naiwnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.