Ostatnie dni Pompei/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Zdrój miłości płynie — dokąd zmierza? Nidja spotyka się Julją, Jona z bratem. Opowieść Glauka o nazarejczykach.

Dreszcz trwożnego przeczucia był momentem. Oboje młodych nie miało wyobrażenia o troskach zmianach losowych, o możliwości śmierci. Miłość rozsłoneczniła im życie, obiecywała raj wieczny. Upłynął Sierpień. Za miesiąc miał odbyć się ślub. Jona słała niewolnice, by próg Glauka zdobiły girlandami kwiecia. On co noc rozlewał przed jej drzwiami obfite libacje na cześć Kupida i Wenery. Spędzali ranki w domu na muzyce, wieczory na spacerach. Wystarczając sobie we dwoje, odsunęli się od znajomych. O Arbacesie wiedzieli tylko, że wylizał się z ran i żył. Czy knuje zemstę — nie zaprzątali sobie tem głowy. Ziemia się nie trzęsła. Trwali na stałym gruncie wiary w miłość wzajemną i swoje szczęście.
Nidja bywała jedyną towarzyszką przy schadzkach kochanków. Pomni jej usług, przywiązali się do niej serdecznie, pobłażali nawet wybuchom jej porywczości, jako dziwactwom charakteru, tłomaczącym się ułomnością zasługującej na litość niewidomej. Nie odgadywali, jakie ją skrycie pożerały płomienie, gdy słuchała ich rozmów miłosnych, jak cierpiała, odgadując chwile długich pocałowań.
Chociaż nie przyjęła daru wolności, była zupełnie wolną. Aby zagłuszyć ból zazdrosnego serca, przebiegała o kiju gwarne ulice Pompei. Odrzuciła pomoc niewolnika, orjentując się doskonale w labiryncie miasta. Pielęgnowała zawsze ogródek Glauka. Czasem próbowała zawiązać z nim rozmowę, lecz doznawała stąd męki, gdyż imię uwielbianej Jony bezustannie powracało na jego usta. Ratując dla niego w zapędzie szlachetnym Jonę, nie odgadywała, że ta stanie się dla niej źródłem takiej tortury.
Czasami nawiedzały ją myśli mściwe, jakkolwiek do pięknej i dobrej Jony w gruncie rzeczy była przywiązaną. Dziwactwa i sprzeczności jej charakteru były wynikiem naturalnym kalectwa, niedoli dzieciństwa, wychowawczych wpływów jej sfery. Samotne dzieciństwo dało hart duszy pięknej z urodzenia. Brud domu Burba nie tknął jej. Uczty Egipcjanina przeraziły ją. Zasiały przecie zarody zepsucia, budząc przedwcześnie wyobraźnię i niszcząc wiarę w wartość ludzi.
Głos Glauka, który zaopiekował się nią, rozwinął w jej sercu na razie wrodzoną słodycz. Pieścił ją i całował, jak dziecko — nie zauważył, że dziecko wyrosło i w jego uściskach, poza jego wiedzą, doznawało mimowoli objawień pierwszej niewinnej miłości, uczuć dojrzewającej kobiety. Spotykając go rzadko i przelotnie, żyła marzeniem. Teraz, w atmosferze wygód i zbytku, wytrącona z równowagi nagłą zmianą losu, będąc wciąż przy nim, a zawsze zdaleka, i odczuwając stale przy nim cień, lub obecność szczęśliwej Jony — poznała dręczące żądło zazdrości. To drżała, żeby Glauk nie odkrył tajemnicy jej serca, to oburzała się jego niedomyślnością, jako dowodem pogardy. Miłowała Jonę, ponieważ on ją kochał, i nienawidziła zarazem z tego samego powodu.
Glauk zawsze traktówł ją, jak dziecko. I niepodobna było brać inaczej szybkich rozdrażnień i szybszych jeszcze przeproszeń tej milutkiej istoty. Oto wybierając u jubilera klejnoty dla narzeczonej, darowywał naszyjnik z pereł również niewidomej, ale zarazem mówił; „Szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak te zausznice ozdobią Jonę!“ — i Nidja odrzucała dar. Śmiał się, potem myślał, że może uraził ją przypomnieniem jej kalectwa, ale ona już przybiegała doń, przepraszała ze łzami w oczach, że obraziła go po raz pierwszy i błagała, aby pozwolił jej splatać na swoje czoło girlandy.
Mimo ślepoty, pełniła tę robotę sprawnie i ze smakierm, a on gładził pracującą przy nim po główce i mówił:
— Masz piękne złote włosy. Matka musiała je pieścić z rozkoszą.
Westchnęła. Urodziła się z pewnością nie w niewoli, ale unikała mówienia o rodzinie. Nikt nie dowiedział się nigdy o pochodzeniu tego dziecka boleści i tajemnicy.
— Gdybym mogła — rzekła, zdobiąc go girlandą — wydrzeć z rąk Parki pasmo twego życia, przetkałabym je samami różami.
— Poetycznie mówisz, śliczne dziecię. Bodajby i tobie los usłał drogę różami.
Rozpłakała się i uciekła. Glauk dziwił się, że draźliwość jej rosła właśnie teraz, gdy oderwał ją od bruku nędzy i niewoli i dał jej swobodę i dobrobyt. Ale nie zastanawiał się nad tem długo — zajęty Joną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Szczęśliwa Jona!” — mówiła do siebie niewidoma, idąc do mieszkania swojej przyszłej pani, dokąd ją Glaukus wysłał z kwiatami i zapowiedzią prędkiego przybycia.
— Ciemna kwiaciarko, jakżem dawno nie widziała ciebie! — ozwał się głos znajomy za nią.
— A pani Julja! — poznała z radością dawną swoją klientkę, córkę bogacza Djomeda — Nie sprzedaję już kwiatów. Te niosę dla mojej pani.
— Wiem, wiem. Ale mogłabyś przyjść do mnie bez kwiatów.
— Jestem niewolnicą.
— O, czyżby szlachetna Jona pogniewała się na ciebie, że odwiedzisz starą przyjaciółkę?
— Nie! — odparła zapłoniona.
— A więc przyrzeknij mi, że jutro przyjdziesz do mnie. Chcę dawno pomówić z tobą o pewnej... ważnej rzeczy — dodała tajemniczo.
Nidja zdziwiła się: czego może chcieć od niej ta wielka dama? — ale przyrzekła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

U Jony zasała niezwykłego gościa. Był nim brat jej. Oddany surowym obowiązkom kapłaństwa Apaecides zaniedbał utrzymywania poufałych stosunków z kimkolwiek, nawet z siostrą. Potem znajdując się w duchowej rozterce, zgoryczony, nie miał odwagi pokazywać siostrze swojej bladej, zoranej troską twarzy. Jona bolała nad pozorną oziębłością brata i myślała nieraz z goryczą o tem, że służba bogów rzuca czarny cień na tych, którzy się jej poświęcają. Była rada, widząc na ten raz niezwykłą pogodę w jego rysach i jakiś promień wesela w oczach od kilku lat zapadłych. Ucałowała go, mówiąc:
— Niechaj błogosławią ci bogowie, bracie, za to, żeś przyszedł.
— Bogowie? to za wiele — odparł z uśmiechem. Wystarczy jeden Bóg!
— Bracie! czy nie bluźnisz?...
— Jeżeli prawdziwą jest wiara Nazarejczyków, to jedno dobre Bóstwo starczy, aby pokryć ziemię ołtarzami wiernych i obronić ludzkość przed mocą wszystkich złych duchów.
— Jakież to dziwne zdania głosisz bracie! Czyliż to olbrzymie bogactwo przyrody, które jest taką piękną igraszką i walką tylu możnych i równych sobie sił, da się wytłomaczyć jedną wolą? Czyż nie mówi ono o wielu bogach? Jakże pogodzisz słabego boga Nazarejczyków z potęgą tylu złych mocy, które, jako demony, nie mogą być sługami Dobroci, a gdyby ten ich bóg był jedyny, nie działałyby tak widomie i swobodnie? Czyż unicestwisz rozkosz Wenery dla czystości ukrzyżowanego niewolnika, dziecinnego mytu żydowskiej wyobraźni? A pono dają mu oni za ojca złośliwszego, niż nasz Zeus-Jowisz, Demiurga — dawniejszy okrutny wytwór chorej fantazji tego wyklętego ludu, którego niesforność i pychę pokonał Rzym! Zlituj się, Apaecidesie, czyż chcesz razem z Nazarejczykami ogołocić góry, doliny, gaje, lasy, rzeki, od pięknych faunów i nimf, od lekkich bogów, przyjaciół człowieka — uczynić ziemię kupą kurzu i błota? Nie, bracie! — nawet gdyby to było czczem urojeniem, to poetyczną wiarę naszych przodków, naszą świętą tradycję, naszą uszczęśliwiającą łatwowierność zaludniającą każdy kąt świata bożkami i płodzącą arcydzieła sztuki — powinniśmy pielęgnować wbrew ponurym przesądom Nazarejczyków!
Apaecides doznawał męki w skrytości ducha. Nie był jeszcze na tyle utwierdzony w wierze, aby potrafił dogmatycznie zaprzeczyć sofizmom siostry. Ale już tak pragnął wiary, że uporczywy poganizm siostry drażnił go mimowolnie. Zarazem przerażał się myślą, że ta piękna i mądra, tak poetycznie mówiąca poganka skazana być może na męki piekła, jeżeli nie pozna łaski.
— Czyżby to czułe serce przeznaczone było na wieczne męczarnie? — zapytał w głos.
Zaśmiała się nienaturalnie. Zdjął ją lęk, że brat jej popadł w moc obłędu. Uczyniła znak pogański, odżegnywujący złe uroki. Rozdrażniła go tem bardziej jeszcze. Zerwał się do odejścia. Lecz ona tak serdecznie spojrzała mu w oczy z siostrzanym wyrzutem: Już odchodzisz? Dopiero-ś przyszedł! — że ucałował ją czule ze łzami. Wszakże zostać dłużej nie chciał — nie mógł.
— Żegnam cię siostro! — rzekł na progu. Gdy zobaczymy się znowu, może już niczem będziesz dla mnie. Wybacz mi zgóry. Weź to pocałowanie, jako wspomnienie dzieciństwa teraz, gdy... węzeł połączenia ma się między nami rozerwać na wieki.
Odszedł smutny. Bolał zwykłem a okrutnem udręczeniem pierwotnych chrześcian — tem, że nawrócenie rozłączało ich z najbliższemi osobami. Ale zysk był w tem, że w swojem oderwaniu od reszty świata tem mocniej spajali się członkowie gminy, kującej Słowo Boże.
Nidja milczała. Zasłyszała ledwo koniec rozmowy, która była zbyt mądrą dla jej dziecinnego pojęcia. Natomiast Jona była wstrząśnięta i przerażona. Glaukus zastał ją we łzach.
— Powiedz mi, coś słyszał o tej nowej sekcie Nazarejczyków, o której brat mi opowiadał. Lękam się, że ci ludzie chcą go usidlać dla jakichś złych celów. A on tak łatwo ulega oszustom... potem cierpi.
Glaukus zamyślił się, potarł czoło, jakby wspominał rzeczy odległe. Potem jął mówić:
— Słyszałem o nich. Ale nie znam ich dogmatów. Wiem, że są smutne i mroczne. Żyją oni odłączeni od świata. Ich oczy obraża nasze wesele. Gniewają ich nawet nasze girlandy na czołach podczas uczt. Odwracają się od naszych posągów z obrzydzeniem. Grożą bezustannie bliskim końcem świata. Mowa ich jest obłąkana. Ale posiadali także ludzi genialnych, nawet między areopagitami ateńskimi...
„Mój ojciec opowiadał mi o dziwnym mężu z ich sekty. Jeśli nie mylę się, nazywał się Paweł. Przemawiał na jednej z naszych gór nieśmiertelnych. Ojciec mój znalazł się wpośród niezliczonych tłumów, które przyszły słuchać tajemniczego mędrca ze Wschodu. Nie było szmeru, ni zgiełku, jakimi przyjmuje się zwykle naszych mówców. Cudzoziemiec przejął wszystkich czcią, od pierwszej chwili — ledwo się ukazał. Ojciec mówił mi, że nie widział ani przedtem, ani potem, podobnej powagi i wspaniałości w obliczu i postawie — a ubrany był skromnie, w szaty barwy ciemnej. Lecz twarz mu rozjaśniała się dziwnie, kiedy mówił. A rysy jej świadczyły, że cierpiał wiele od umartwień życia i zmienności klimatów.
— Cóż mówił? — spytała Jona niecierpliwie, porwana opowiadaniem.
— Pozwól... przypomnę... Ze słów ojca zapamiętałem ledwo zdań parę. „Ateńczykowie! — rozpoczął — widzę u was ołtarz z napisem: Bogu nieznanemu. Tedy w niewiadomości waszej służycie nie innemu Bogu, niżeli ja. Alem ja tu przyszedł objawić wam, kim jest ów Nieznany. Bom go poznał. Bo wiem, że nie mieszka w drzewie, w kamieniu, w ciasnych murach świątyń, wzniesionych ręką bałwochwalczą, ani w cegle, posągu i obrazie. Niepotrzebne są wasze ofiary — wasze złoto i krew bydląt waszych — Temu, co stworzył Niebo i ziemię“...
„Tyle pamiętam. Lud słuchał go wzruszony i drżący. Ale gdy mówił potem o potrzebie postów dla odpuszczenia grzechów, o zmartwychwstaniu kości, o mękach piekła, filozofowie, stojący zbrzega, czynili złośliwe uwagi, cynicy śmieli się szyderczo, epikurejczycy oburzali się. Szemrali mocno złotnicy i snycerze, wyrabiający święte posążki. Ale lud słuchał z uwagą — taki był majestat tego dziwnego człowieka...
Umilkł.
— To wszystko jest tak dziwne, — rzekła w zamyśleniu Jona. Może jest lepiej nie słyszeć o tem. To... pociąga, a przecież jest... fałszem wyraźnym! Przecież ta religja pragnie zburzyć piękne posągi naszych bogów!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.