Półświatek/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Półświatek |
Podtytuł | Powieść sensacyjna na tle zakulisowych stosunków Warszawy |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Ignacy Okoński miał lat pięćdziesiąt, był statecznym urzędnikiem i nie lubił wszczynać dysput, szczególniej pieniężnych, przy obiedzie z żoną.
To też, choć urocza pani Lenka wcale niedwuznacznie napomykała o wydatkach, udawał głuchego. Dopiero, gdy przełknął ostatni kąsek, a służąca postawiła przed nim szklankę herbaty, powoli, z namaszczeniem zapalił papierosa i dość opryskliwie mruknął:
— O co ci właściwie chodzi?
— Zrozum! — jęła nieśmiało tłumaczyć — Mam różne wydatki... Od szeregu miesięcy nie sprawiłam sobie nic...
— Ile potrzeba? — rzucił krótko.
— Z pareset złotych! — wyjąkała.
— Pareset złotych? No... no...
Wykrzyknik zabrzmiał ironicznie. Pani Lenka nie śmiąc nalegać umilkła.
Och, bo w gruncie rzeczy boi się porządnie tego, zasuszonego człowieka, który nazywa się jej mężem. Dzieli ich taka różnica wieku, że raczej wygląda na jej ojca. Są już blisko dwa lata po ślubie, a wciąż doń przywyknąć nie może. Zawsze zimny, nieprzystępny, zmienia się tylko w niektórych chwilach, lecz te są właśnie dla Lenki najwstrętniejsze. Szaleństwo popełniła, ona panna biedna, ulegając namowom matki i wychodząc zamąż za urzędnika z „dobrą pensją“. Cóż jej z tego przyszło? Skąpy, do obrzydliwości skąpy, a swe „dobrodziejstwa“ wytyka na każdym kroku. Nigdy o nic nie odważyła się dotychczas go prosić i gdyby nie straszliwa sytuacja, w jakiej się znalazła, dziś również nie rozpoczęłaby niemiłej rozmowy... Zresztą trud daremny... Czuje, że zaraz padną słowa, które smagają, niczem uderzenia biczem.
Nie omyliła się. Pan Ignacy zaciągnąwszy się głęboko dymem, powtórzył zjadliwie:
— No... no... pareset złotych...
— Tak — bąknęła cicho.
— Sądzisz, że jestem miljonerem?
— Sądziłam jedynie, że i mnie czasami coś się należy...
— Hm... Oczywiście... Przy posagu, jaki wniosłaś...
— To podłe! — mało nie krzyknęła głośno, lecz wnet się pohamowała.
Z niewypowiedzianem zadowoleniem rzuciłaby mu na głowę wazon z kwiatami, stojący na stole. Lecz w obecnej chwili wszczynać awanturę, kiedy tamci grożą, kiedy on wyłącznie może uratować, kiedy wszystko zależy od jego dobrej woli? A nuż się odezwie ten przeklęty telefon i pozna prawdę, pozna czemu tak o te głupie pareset złotych nalega! Za wszelką cenę należy politykować... Jeśli teraz natrafiła na zły moment, może wieczorem potrafi go udobruchać, wyciągnie pieniądze udaną czułością, pieszczotą... Lenka wie, że jest piękna i jest świadoma potęgi swych dwudziestu czterech lat. Zbyt rzadko używa tego czaru — za wielkie obrzydzenie budzi w niej stary mąż.
Więc przestanie nalegać... A tamtych, jak żądali, odwiedzi. Postara się uzyskać nowy termin... choć na parę dni zwłokę.
Pan Ignacy powstał z miejsca. I on uważał, iż rozmowa została skończona.
— Muszę odejść! — oświadczył — Mam poobiedzie w biurze zajęcie! Zapewne, powrócę dopiero wieczorem...
— Będę czekała z kolacją! — rzekła uprzejmie i zbliżywszy się doń, lekko musnęła wargami czoło małżonka, jako wstęp zapewnie do późniejszych miłosnych ataków.
Lecz pan Ignacy, aczkolwiek odpowiedział na tę pieszczotę głośnem cmoknięciem, zaraz zaznaczył, iż w niczem to nie zmieni jego budżetowych postanowień.
— Niestety — wycedził — nie będę w stanie, w żadnym wypadku spełnić twej prośby... Czasy są ciężkie, wydatków miałem sporo... Daję co mogę, a na kaprysy mnie nie stać...
— Kiedy... — zaczęła.
— Pozatem, jesteś tak wyelegantowana, że dalsze wyrzucanie pieniędzy na fatałaszki nie miałoby sensu... I prosiłbym cię nawet bardzo Lenko, żebyś powtórnie nie powracała do tego tematu... Do widzenia...
— Stare skąpidło... — mruknęła prawie głośno, podczas, gdy mąż nakładał paltot i systematycznie wiązał szalik na szyji w przedpokoju.
Wreszcie rozległo się trzasnięcie drzwi. Pozostała sama.
— Skąpiec przebrzydły! — głośno teraz dała folgę swej złości.
Czy zmiękczy go? Po ostatniem oświadczeniu, wątpliwe! Ach, czemuż dobrowolnie wpakowała się w podobne położenie. W oczach zakręciły się łzy.
Pani Lenka parę razy przeszła się nerwowo po jadalni. Później przystanęła przed lustrem. Zwierciadło odbiło sylwetkę naprawdę ładnej kobiety. Wysmukłej, złocistej blondynki o nieco rozmarzonym wzroku. Lecz całą postać cechował, jakby brak energji, apatja i lenistwo. Tak, leniwą, trochę apatyczną była pani Lenka i tu należało doszukiwać się przyczyny czemu w ten, a nie w inny sposób potoczyły się jej losy. Pragnęła, aby życie wszystko niosło jej w darze, nie dając najmniejszego wysiłku wzamian. Czyż inaczej wyszłaby zamąż za człowieka, starego i całkowicie obojętnego, li tylko, że miał czteropokojowe mieszkanie i pensję ponad tysiąc złotych? Czyż nie przestraszyła się wróżb matki — wdowy, utrzymującej się z nędznej emeryturki i z skromnych zapomóg syna, który będąc na ostatnim semestrze prawa, lekcjami i dodatkową pracą u adwokata sam nie wiele zarabiał — że dziś najładniejsze panny bez posagu po urzędach za marny grosz więdną, a później za byle kogo wychodzą z rozpaczy? Czyż uzyskawszy własny dom, potrafiła zająć się gospodarstwem, lub zdobyć szacunek męża? Toć mąż, dzięki jej nieradności traktował ją, jak lalkę, lub małe dziecko... Czyż, wreszcie, gdyby nie bezgraniczna lekkomyślność, naraziłaby się na przykrości, jakie dziś tak dręczą? Lecz pani Lenka nie czuła tego wszystkiego!
Pretensje miała raczej do otoczenia, niźli do samej siebie. Do męża przedewszystkiem.
— Gdybym nawet pragnęła, to zdradzić nie mogę starego durnia! — stwierdzała niekiedy z pasją. — Niema z kim!
Stała tedy pani Lenka przed lustrem, przeżuwając niewesołe myśli, kiedy nagle zabrzmiał telefoniczny dzwonek. Oczekiwała na ten sygnał, obawiając się tylko, by nie nastąpił wcześniej, kiedy mąż będzie w domu. Pochwyciła za słuchawkę.
— Mówi firma „Helwira“ — rozległ się niewieści głos — czy to pani Okońska?
— Jestem!
— Jakże szanowna pani zadecydowała?
— Będę zaraz u państwa, to wszystko omówimy!
— Pragnie pani zapłacić?
— Hm... nie... tak... Sama wytłomaczę...
— Więc oczekujemy! Lecz uprzedzam, że szefowa nie zgodzi się na żadne ustępstwa... — głos zabrzmiał uprzejmie, ale stanowczo.
— Może ja osobiście...
Chciała jeszcze coś mówić. Próżno — połączenie zostało przerwane.
Pani Lence wystąpiły krople potu na czoło. Na męża daremnie liczyć, tamci występują coraz ostrzej. Boże... Jaka rada? Pozostało zaledwie dwa dni czasu...
Niema chwili do stracenia. Pospiesznie wdziała wykwintny, obszyty skunksami jedwabny płaszczyk, wsunęła na głowę mały kapelusik i wybiegła na ulicę.
Październikowe słońce zalewało ostatniemi, ciepłemi promieniami chodniki, nadając otoczeniu piętno radości i wesela. Lecz nie wiele obchodziło to panią Lenkę. Nie wiele obchodziły ją i spojrzenia przechodniów, z których nie jeden odwracał głowę za jej wysmukłą i elegancką sylwetką...
Ach, ta elegancja...
Tu był początek zguby! Miał rację pan Ignacy, jeśli pogardliwie się wyrażał o sprawianiu nowych fatałaszków i patrząc na swą żonę, uśmiechał się, gdy twierdziła, że chodzi obdarta. Lecz czyż wiedział on, z jakiego źródła pochodzą te stroje?
Bo pani Lenka, po swojemu, potrafiła znaleźć radę na skąpstwo męża. Radę, niestety w skutkach opłakaną. Skoro małżonek, wnet po ślubie począł coraz bardziej zaciskać worka, folgując przyrodzonemu sknerstwu, jęła brać na kredyt. Dobrzy ludzie ułatwili jej to zadanie. Niewytłomaczonym zbiegiem okoliczności zjawiły się różne kupcowe, proponując ta jedwab, ta aksamit, ta bieliznę. Niektóre swą uprzejmość posuwały tak daleko, że prowadziły panią Lenkę do zaprzyjaźnionych sklepów i pozwalały tam wybierać, co dusza zapragnie. Wzamian żądano tak niewiele. Wekslu. I pani Lenka podpisywała weksle, nie wiedząc dobrze, co ten przeklęty papier znaczy. Stawała się zato coraz szykowniejsza, a mąż w zaślepieniu prawdziwego skąpca, nie zwracał na stroje pani uwagi, rad, że ta go o pieniądze nie prosi. Trwał sporo czasu ten błogosławiony stan, dopóki nie nadszedł termin płacenia rewersów. A wtedy stała się rzecz jeszcze dziwniejsza. Wszystkie, bez wyjątku weksle znalazły się w posiadaniu firmy „Helwira“ — który sam siebie na blankietach określał, jako salon mód. Może kupcowe były jej agentkami? „Helwira“ z początku wystąpiła bardzo grzecznie. Gdy pani Lenka przerażona ogólną sumą długu, wynoszącą tysiąc pareset złotych, oświadczyła, że zapłacić nie może, zjawiła się do niej, oczywiście pod nieobecność męża, przedstawicielka firmy, proponując sprawę nader prostą. Pani Lena wystawi nowe weksle z terminem trzymiesięcznym, oczywiście na sumę wyższą no i... z żyrem męża. A kiedy pani Lena, dzięki lekkomyślności i chęci za wszelką cenę odwleczenia awantury zgodziła się na ten warunek — przedstawicielka „Helwiry“ chętnie nazajutrz przyjęła nowe zobowiązanie, opiewające na blisko dwa tysiące i podpisane dwoma nazwiskami. Urzędniczki nie raziło nawet, że podpis „Ignacy Okoński“ był całkowicie podobny do podpisu pani Leny.
Lecz trzy miesiące upłynęło. „Helwira“ obecnie całkiem zmieniła ton. Albo pani Lena zapłaci, albo weksle zostaną zaniesione do męża.
Straszne! Co robić? Sfałszowany podpis... Gotów, jako oszustkę odwieźć do matki, kto wie, dopuści do sprawy sądowej... Dziś pani Lena czyniła ostatnią próbę. Mąż dwóch tysięcy nigdyby nie dał. Lecz sądziła, że wydostawszy odeń pareset złotych, jakoś „Helwirę“ na pewien czas zaspokoi... Tymczasem... Czuła, że jeśli uda nawet najgorętszą miłość — pan Ignacy pozostanie niewzruszony.
Pozostawała ostatnia deska ratunku. Osobista rozmowa. O ile właścicielka „Helwiry“ zgodzi się ją przyjąć, może ulituje się nad nią... Cóż jej przyjdzie z głośnego skandalu...
Trawiona podobnemi myślami, biegła pani Lena ze Złotej, gdzie zamieszkiwała, w kierunku ulicy Koszykowej. Tam miała swą siedzibę groźna „Helwira“.
Może i rychło nieszczęsna, lekkomyślna niewiasta znalazłaby się u celu, gdyby nie niespodziewana przeszkoda.
Nagle ktoś z tyłu ją zawołał po imieniu.
— Jak się masz, Lenko!
Drgnąwszy, odwróciła się szybko. Przed nią stał brat — Fred Korski — wysoki, dwudziestoparoletni chłopak. Był uderzająco podobny do siostry i jak siostra zgrabny i ładny. Lecz miast pewnej bezduszności i apatji, która cechowała Lenkę, energja złączona z prawością przebijały się w jego rysach. Widać było, że jest to chłopak, który idzie przez życie sam i przed byle jaką przeszkodą nie ustąpi.
— Jak się masz, Lenko! — powtórzył. — Dokąd tak pędzisz?
— Ach, to ty Fredzie! Idę za interesem...
— Do „Helw...“ — mało nie wyrwało się jej, lecz wnet się poprawiła. — Do „Helosu“... Jest taka perfumerja... na... Nowogrodzkiej...
Fred zaczął się śmiać,
— Do „Helosu“! — powtórzył. — Na Nowogrodzką! Znakomicie! Zawsze jesteś roztrzepana, siostrzyczko i w pierwszej chwili, wymieniłaś nazwę, żem o mało się nie przewrócił!
— Cóż takiego?
— Zrozumiałem „Helwira“! Ale sądzę, tam nie chadza moja siostrzyczka!
Policzki Leny oblał pąs.
— Jakaż to firma? — stłumiła nerwowe drżenie.
— Jest taka jedna na Koszykowej — mówił. — Pracuje się po kancelarjach adwokackich, to się słyszy to i owo... Otóż opowiadają o tej „Helwirze“, że ma tam się znajdować świetnie ukryty dom schadzek.
— Dom schadzek?
— Czemuż się tak przejmujesz, Lenko! Dom schadzek dla bardzo bogatych ludzi i nie każdy ma do niego dostęp... Lecz nie będę dalej gorszył mojej cnotliwej siostrzyczki.
— Okropne.
— Powiadasz... okropne! Ach, ty święta niewinności! Ale przejdźmy na inny temat... Co porabiasz, Lenko? Dawno cię nie widziałem.
— At... nic... — bąknęła, zmieszana posłyszaną wiadomością, która w nią niespodzianie uderzyła niczem grom — Wszystko, jak zwykle...
— Czyli twój pan i władca marudzi, a ty to znosisz w pokorze ducha! Pewnie znów ci dokuczył? — tłomaczył po swojemu jej niewyraźną minę.
— Trochę...
— Domyśliłem się... Dziwię się naprawdę, że możesz wytrzymać z tym starym prykiem! Na twojem miejscu rzuciłbym go dawno a wziął się do jakiej roboty...
— Hm... no... tak...
— Widzę, trudno dziś się z tobą dogadać... Ponure myśli siostrzyczkę trapią! — zażartował — Więc, powiadasz, idziesz na Nowogrodzką?... Niestety, nie będę mógł towarzyszyć.
— Śpieszysz w przeciwną stronę? — wymówiła prawie z radością.
Fred wesoło przymrugnął oko.
— Randka, szanowna Lenko... Maleńka randeczka. Rozumiesz... Z cudną kobietą... a raczej uroczą młodą panienką... Zakochałem się, jak kot w marcu...
— Winszuję...
— Już piąta! Pożegnam cię, bo obawiam się spóźnić... Jutro, pojutrze wpadnę, to szczegóły opowiem... Może, jako niewiasta mi doradzisz... Bo moja flama jest strasznie tajemnicza, jest to chodzący sfinks....
— No... no...
— Dowidzenia, Lenko...
Szybko ucałował jej rączkę i popędził w przeciwnym kierunku.
Odetchnęła z ulgą, iż nie chciał jej towarzyszyć. Jednocześnie popatrzyła w ślad za bratem z pewnem rozrzewnieniem. Ach, ten Fred! W rzeczy samej kochała go bardzo i zazdrościła mu czasami. Żeby tak mieć jego stanowczy, energiczny charakter — napewno nie spadłoby tyle przykrości. Brała ją nawet w czasie rozmowy ochota wyznać wszystko, prosić o pomoc, o radę, lecz nieśmiałość i fałszywy wstyd położyły ostatecznie pieczęć na usta. Tembardziej, gdy kategorycznie oświadczył, że firma „Helwira“ na Koszykowej nie jest niczem innem, niźli świetnie zamaskowanym domem schadzek.
Dom schadzek!
W umyśle Lenki, bardzo dalekiej od wszelkich życiowych spraw i życiowego brudu, dom schadzek łączył się z pojęciem gniazda rozpusty w którem wymalowane i cyniczne dziewczyny sprzedawały za tani pieniądz swe wdzięki niewybrednym mężczyznom. Łączył się z wyobrażeniem na pół pijanej ulicznicy natrętnie w swe sieci wciągającej przechodnia. To też ogarnęło ją nie tylko przerażenie, ale i zdumienie wielkie. Jeśli firma „Helwira“ stanowi „zakład“ tego typu, o jakim brat wspominał, to czemuż skupuje weksle, czemu wdaję się dodatkowo w lichwiarskie interesy. Cóż to ma znaczyć?
Na sekundę przystanęła w niepewności.
Pójść tam, czy nie iść? Okropne, jeśli tam się znajdzie i zobaczy „to wszystko“! Lecz, jeśli nie pójdzie a „Helwira“ zechce wykorzystać przewagę, którą posiada, stanie się rzecz po stokroć gorsza. Cofać się było późno. A może mylił się brat i udzielił fałszywej informacji?
Smagana wstydem, mając wrażenie, że każdy przechodzień odgaduje z jej twarzy dokąd podąża, szybko biegła ku Koszykowej.
Koszykowa...
Ot już numer trzydziesty, za niem jeszcze jeden dom i jeszcze...
Wpadła do bramy.
Kamienica jest nowoczesna, wytworna. Niczem nie przypomina obdrapanych i niechlujnych domostw, w jakich, wedle mniemania Lenki, powinnyby się mieścić jaskinie rozpusty. Tuż przy wejściowych drzwiach maleńka mosiężna tabliczka o wyrytym na niej napisem „Maison de modes Helwira“.
Więc tu... Więc jest to naprawdę salon mód?
— Pani kogo uważa?
Lenka wzdrygnęła się przerażona, jakby zabrzmiał nad nią głos anioła na sądzie ostatecznym. Powodu do przestrachu jednak niema. Dozorca uprzejmie otwiera drzwi kluczem.
— Ja... ja... do salonu mód...
— Acha... Wielmożna pani do „Helwiru“! Pierwsze piętro... na prawo...
— Dziękuję! — szepnęła, czerwieniąc się, bo cerber domowy spoglądał na nią dziwnym wzrokiem.
Czemu spoglądał tak dziwnie? Czyżby ją przyjął za jedną z „takich“? Niemożebne! Toć Lenka nie przypomina ulicznicy.
Szerokie marmurowe schody, wysłane dywanem. Pierwsze piętro. Znów tabliczka i napis: „Helwira“. Lenka, nie namyślając się, naciska nerwowo dzwonek.
Rychło słychać zgrzyt łańcucha i drzwi uchylają się powoli, ostrożnie. Nazbyt ostrożnie, jak przystało na ogólnie dostępny, salon mód. W szparze widać główkę dziewczyny, ni to służącej, ni to modystki.
— Czy zastałam szefową firmy „Helwira“? — nieśmiało zapytała Lenka.
— Pani w jakiej sprawie? — oczy z za drzwi świdrują podejrzliwie, badawczo.
— Osobistej... weksle...
— Acha... A nazwisko?
— Okońska...
Wzrok podejrzliwy zmienia się na uprzejmy uśmiech. Ostatecznie łańcuch spada z drzwi i Lenka znajduje się wewnątrz mieszkania. Subretka, czy też pracownica firmy oświadcza obecnie grzecznie:
— Pani Okońska! Wiem... Szefowa oczekuje na panią... Zechce pani wejść do saloniku... Zaraz poproszę szefową...
Lenka rozejrzała się ciekawie po saloniku, do którego ją wprowadzono.
Nie, stanowczo musiał mylić się Fred. Był to typowy pokój przyjęć wytwornego domu mód, urządzony bogato i wykwintnie. Pośrodku stał duży stół, zarzucony szeregiem żurnali, dokoła kryte jedwabiem złocone krzesełka. Pod ścianami takież kanapki a na ścianach pierwszorzędne paryskie karykatury i fotografje kobiece, zapewne artystek, z podpisami. W głębi wielka, oszklona szafa, z której wyzierał barwny rząd sukienek.
— Pomylił się... To naprawdę pracownia...
Właśnie chciała podejść Lenka do szafy, aby bliżej obejrzeć porozwieszane tam cuda, gdy za nią rozległ się melodyjny głos.
— Witam panią...
Obejrzała się szybko, spostrzegając na środku saloniku wysoką, nieco już starszą dość tęgą damę. Zapewne szefowa „Helwiry“ a puszysty, perski dywan stłumił, odgłos kroków. Słowa nieznajomej potwierdziły przypuszczenia.
— Jestem Elwira Helmanowa, — rzekła, uprzejmie, wyciągając na powitanie rękę. — Pani Okońska? Prawda? Bardzo mi miło... Zechce pani zająć miejsce...
Usiadłszy na złoconem krzesełku, naprzeciw właścicielki firmy, Lenka wpiła się w nią wzrokiem.
Pani Elwira Helmanowa! Stąd zapewne w skróceniu od jej imienia i nazwiska, salon otrzymał miano „Helwiry“. Nic w postaci szefowej nie dawało się spostrzec podejrzanego lub dwuznacznego. Przeciwnie tchnęła wytworną godnością. Była to brunetka, blisko pięćdziesięcioletnia, która zachowała jeszcze ślady dawnej urody, ubrana skromnie, lecz wykwintnie. Pełne kształty obciskała czarna jedwabna suknia, z pod której wyzierały zgrabne nogi, w jedwabnych pończoszkach i najmodniejszych pantoflach. Na trochę grubych palcach połyskiwało parę brylantowych kosztownych pierścieni. Tak wygląda właścicielka domu mód, której się dobrze powodzi, dorobiła się w swym fachu majątku i nie potrzebuje się uganiać za względami klijentek. Lecz pocóż, w takim razie, pani Helmanowa zajmowała się skupowaniem wekslów?
Rychło i na to zapytanie biedna Lenka miała otrzymać odpowiedź.
— Więc pani w sprawie swoich zobowiązań? — rzekła szefowa, wyciągając w jej stronę srebrną, pokrytą różnorodnemi, monogramami małą, płaską papierośnicę.
— Może pani zapali?
— Nie palę nigdy... — odparła weselej, ośmielona grzecznym wstępem.
— Szkoda!... Papieros ułatwia rozmowę... Ale powracajmy do tematu... Spodziewam się, że przyniosła pani pieniądze?
— Niestety... — bąknęła Lenka.
— Nie? — twarz Helmanowej, dotychczas uśmiechnięta — przesłoniła chmura niezadowolenia. — Cóż będzie?
— Pani szefowo! — jęła prosić Lenka — Widzę, że jest pani elegancką i miłą kobietą... Niechże mnie pani nie zgubi, niechże się zgodzi na dalszą zwłokę... W przyszłości na pewno zapłacę... Teraz musi pani zaczekać....
— Niemożebne!... — energicznie drgnął „dames“ w ubrylantowanych palcach właścicielki „Helwiry“.
— Dlaczego niemożebne?
— Z różnych względów nie mogę czekać ani chwili dłużej!
— Pani zamierza? — lęk zdławił gardło Lenki.
— Jeśli dziś nie otrzymam pieniędzy, za dwa dni upływa termin wekslów, jutro nasza firma zwróci się do pani męża, który również je podpisał, uprzedzając go o płatności.
— Boże! — zawołała Lenka.
— Przecież pani małżonek jest chyba na to przygotowany a, o ile wiem, zajmuje niezłą posadę...
— Nie... nie... — zawołała zmienionym głosem — tylko nie to... tylko nie mąż...
— Czemu? — Helmanowa bawiła się swą ofiarą, niczem kot myszą.
— Bo... bo... — jąkała, swym wyraźnym lękiem zdradzając się coraz bardziej. — Nie chcę, żeby on... On taki straszny... Życie mi zamieni w piekło... Pani szefowo, błagam, proszę, niech się pani ulituje nademną. Zgodzę się na wszystko... Na każde wyjście... Toć pani posiada serce...
Helmanowa głęboko zaciągnęła się dymem, poczem rzekła, po namyśle.
— Hm... Istotnie posiadam serce i dla tego pragnę przyjść pani z pomocą... Aczkolwiek nie pojmuję obawy przed mężem, który przecież żyrował zobowiązania... Skoro jednak pani pragnie innego wyjścia, mogłabym je znaleźć, tylko...
— Z góry przyjmuję wszelkie warunki! — westchnienie ulgi wydarło się z piersi Lenki.
Właścicielka „Helwiry“ znów zastanawiała się chwilę, jakby dobierając słowa.
— Zaraz... proszę o cierpliwość! — oświadczyła. — Jeszcze pani nie wie jak wygląda ten ratunek....
— Prolongata?
— Wiele pań — mówiła dalej nie dając wprost na zapytanie odpowiedzi — powierzało mi prowadzenie swoich interesów i źle na tem nie wyszło... Zwykle, gdy która pani znalazła się w podobnych tarapatach, wynajdywałam jej bogatego przyjaciela, czasami przyjaciół i rychło długi zostawały zapłacone...
— Co?... co?... — niewyraźnym przeczuciem drgnęło serce biednej ofiary.
— W ten sposób postawiłam na nogi hrabinę Melsztyńską... Wie pani, ta co się rozbija takiemi pięknemi zaprzęgami po Warszawie i posiada stajnię wyścigową... Dalej baronową Della Paux, która jest wyrocznią w stolicy mody i szyku... Również dyrektorową Stalińską... Miała tak skąpego męża, że po uszy grzęzła w długach... Po paromiesięcznej ze mną przyjaźni, sama, bez jego wiedzy, kupiła wspaniałe brylanty... Innych dam z wielkiego świata i artystek to nie wyliczam...
— Pocóż pani mi to wszystko powtarza? — zduszonym głosem zapytała Lenka.
Znów Helmanowa puściła mimo uszu zapytanie.
— Ileż kobiet obecnie się marnuje przez lekkomyślność, lub zbyteczne skrupuły... Ileż kobiet się puszcza... pardon, chciałam powiedzieć, obdarza swemi łaskami mężczyzn za głupią kolację, drobny prezent, lub co gorsza z... miłości... Miłości i wszelkich erotycznych uniesień przedewszystkiem wystrzegać się należy... Te wszystkie panie, które mi zaufały a któremi pokierowałam, za chwilę przelotnych „ustępstw“, w moim „salonie“, otrzymywały sumy znaczne, pozwalające im całkowicie uniezależnić się od domowego tyrana i zaspokoić swoje kaprysy... Czyż inaczej żony, mało zarabiających mężów mogłyby się tak stroić, jak się stroją w Warszawie i tak się bawić? Czasem nawet, dzięki znajomościom zawartym u mnie, powstają dłuższe związki... Taki hrabia Koniecpolski poznał miejską pannę Mary, mocno trywialną osobę, która przedtem zachowywała się w skandaliczny sposób. Kokota, prawie ulicznica. Przyjmowałam ją przez litość... I co pani powie? Żyje z nią obecnie, kupił wspaniałe mieszkanie i auto... Ale on ma już taki gust, że musi posiadać kochankę, któraby mu wymyślała ordynarnie a czasem nawet rzuciła w głowę kieliszkiem. Na psy schodzi nasza arystokracja...
— Więc pani mi proponuje?... — przerwała z oburzeniem te wywody Lenka, pojmując obecnie czemu brat nazwał firmę „Helwira“ domem schadzek — Pani proponuje...
— To samo uczynić, co czyniły tamte panie — odrzekła Helmanowa spokojnie.
— Jak pani śmie?
— Szuka pani wyjścia, oto jedyne wyjście! Innego się nie znajdzie!
Lenka porwała się ze swego miejsca,
— Ależ to hańba!
Wykrzyknik nie uczynił na Helmanowej żadnego wrażenia. Wzruszyła ramionami.
Tymczasem Lenka oburzała się coraz bardziej.
— Pani zapomina... Jestem przyzwoitą kobietą...
Coś na kształt wewnętrznego śmiechu, wstrząsnęło obfitym biustem szefowej, choć twarz pozostała nieruchoma. Każda z niewiast, która „przechodziła“ u niej podobną przeprawę, nie omieszkiwała podkreślać, iż jest przyzwoitą kobietą. A później... Później prosiły się same, skamlały niemal o złotodajne „okazje“. Jako znakomita znawczyni dusz kobieciątek, w rodzaju Lenki, grając na pewno posiadanemi atutami, postanowiła scenę zakończyć.
— Któż przeczy, że jest pani przyzwoitą kobietą! — rzekła również powstając z miejsca. — Któż przeczy... Prosiła pani o radę, rzuciłam luźną myśl... Tak postępowały osoby z najlepszego towarzystwa, zajmujące stanowiska społeczne znacznie wyższe od niej... Uczyni pani, co uzna za stosowne!.. Nikt nie zmusza... Tylko...
— Tylko?
— Przypominam, że mąż będzie musiał zapłacić za weksle!
Apatyczna natura Lenki zdobyła się na prawdziwy odruch gniewu.
— To podłe!.. — krzyknęła gwałtownie. — Podłe... to szantaż... Namowa do nierządu...
Helmanowa obrzuciła swą ofiarę zimnym wzrokiem, powoli cedząc wyrazy:
— Zechce się pani liczyć ze słowami! Obrażać się nie pozwolę! Któż tu do nierządu namawia? Ustalmy fakty... Znalazłam się w posiadaniu zobowiązań z żyrem małżonka, pana Okońskiego... Nie wiedzieć czemu, strasznie się pani obawia, aby nie dowiedział się o terminie płatności, na który, zdaje się, powinien być przygotowany... Wielce to dziwne, dziś nikogo weksel bardzo nie straszy...
— Bo... bo...
— Dokończę... Dlatego panią ogarnął taki lęk o kieszeń męża, że podpisy na wekslach są sfałszowane!
— Sfał...
— Sfałszowane! — powtórzyła Helmanowa, mocno uderzywszy ubrylantowaną ręką w stos żurnali pokrywających stół. — Wiedziałam o tem od początku... Pani podrobiła podpis... Obecnie, znając dobrze charakter męża, obawia się, że gdy pozna prawdę, a dwa tysiące złotych stanowi dlań sumę znaczną, nietylko zobowiązań nie zapłaci, lecz dopuści do skandalu, sprawy sądowej, rozejdzie się natychmiast... Może się mylę? Nie? Sądzę, iż nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia! Pani pragnie odejść?
Każda inna, na miejscu Lenki, wybiegłaby bez wahania spiesznie z saloniku. Każda inna wyznałaby mężowi wszystko, błagając o ratunek. Każda inna, w jakikolwiek sposób postarałaby wyrwać się z sieci, jaką na nią zarzucono. Lecz nie Lenka. Zbyt na to była apatyczna i zbyt ją przerażały sceny gwałtowne. Dobrze umiała Helmanowa wyszukiwać ofiary. Poryw gniewu, jak zwykle u natur mało energicznych, szybko zgasł. Lenkę ogarnęło z powrotem nerwowe drżenie.
— Pani nie odchodzi?
Nie miała siły poruszyć się z miejsca. Wydawało się jej, że jeśli opuści mieszkanie Helmanowej, nie zawarłszy kompromisu, wnet tam za progiem pochwyci ją policja, już powiadomiona o przestępstwie i odstawi do więzienia... Brr... więzienie... sąd.. Och, gdyby wiedziała, że policji i sądów szefowa „Helwiry“ więcej obawia się od niej.
W oczach Lenki zakręciły się dwie wielkie łzy i powoli spływały po zaczerwienionych policzkach. Usta zaś wyszeptały cicho.
— Czemu... czemu... ja właśnie...
Helmanowa odetchnęła. Opór ofiary został przełamany. Zresztą, spodziewała się tego od początku.
— Chce pani się zapytać — rzekła już uprzejmiejszym tonem — czemu zajęłam się skupieniem pani zobowiązań? Wyjaśnię... Istotnie, interesują mnie ładne kobiety w Warszawie, takie szczególniej, które znajdują się w niezbyt szczęśliwych życiowych warunkach... Bieda... nędza, lub mąż sknera, tyran... Oczywiście tylko kobiety przyzwoite, bo z byle kim zadawać się nie lubię... Chętnie zdaleka, z ukrycia im pomagam, ułatwiając kredyt... Cóż warta jest piękna niewiasta bez ładnych sukienek, bez jedwabnych pończoszek, bez najskromniejszego klejnociku? Tyleż, co najsmaczniejszy cukierek, zawinięty w brudny papier... Dziś ludzie żenią się zbyt pospiesznie, nie zastanawiając się co dalej nastąpi... On przeważnie zajmuje jakie takie społeczne stanowisko, ale pensję ma tak marną, że żonie uczciwej na bawełniane pończochy starczy... Brnie w długi, później, kiedy trzeba płacić, nie znajduje wyjścia. Otóż w podobnych wypadkach, na horyzoncie ukazuję się ja... i ratuję od nieszczęścia... Postępując w podobny sposób, spełniam dobry uczynek, ocalam rodziny od upadku... Rzecz prosta, osoby na które zwróciłam uwagę są nieliczne i posiadam zamknięte koło przyjaciółek... Są one mi szczerze oddane... O pani dowiedziałam się przypadkowo, iż niezbyt jest szczęśliwa... Mąż brutal, oschły, zimny sknera... Starałam się nieznana, dopomóc, mniemając iż później pani mi wdzięcznością odpłaci. Chciałam jej stworzyć ten dobrobyt, którego małżonek stworzyć nie może lub nie chce... Cóż, odtrąciła pani moje rady... Szkoda!.. Życie ułożyłoby się zupełnie inaczej... stroje, klejnoty, własne pieniądze, niezależność od męża... Ale za to nie trzeba być naiwną i posiadać drobnomieszczańskich przesądów... Pani woli sfałszowane weksle...
— Nie... nie... — bąknęła niewyraźnie Lenka.
— Zastanawia się pani? Hm... Rozum do głowy nigdy nie przychodzi zbyt późno! Proszę, niechże pani z powrotem usiądzie...
W tejże chwili rozległo się pukanie do drzwi saloniku a w ślad za nim rozchyliły się one i ukazała się w nich głowa subretki czy też modystki. Jęła dawać jakieś pospieszne znaki szefowej, coś na kształt sygnalizacji, dostępnej jeno dla wtajemniczonych.
— Zostawię panią na chwilę samą! — rzekła Helmanowa, wychodząc szybko.
Lenka upadła na fotel, tłumiąc chusteczką łkania. W jej duszyczce trwała już nie walka a ogarniała ją coraz większa bezsilność, wstęp do zupełnej kapitulacji. Sfałszowane weksle... Gniew męża... Awantura... Kto jej pomoże? Kto uratuje? Toć nie brat, biedny student, ani matka, żebrząca często parę złotych od Lenki, gdy nie starczała emerytura. W najlepszym wypadku, mąż zapłaci i wyrzuci ją z domu... Powrócić do matki na nędzę, na suchy chleb, słuchać wymówek, mieć piętno fałszerki... A tu ta Helmanowa rysuje takie ponętne obrazy... Spłacenie długów, niezależność, stroje... Twierdzi, że tak postępują i inne kobiety... Wymienia głośne nazwiska... Hrabina Melsztyńska, baronowa Della Paux... Znała dobrze z widzenia Lenka te dumne i wytworne panie i podziwiała je wielce zdaleka na przechadzce, lub gdy siedziały rozparte w lożach w teatrze, podczas kiedy ona z mężem zajmowała, gdzieś ostatnie miejsca... Może łatwo, im dorównać w zbytku i szyku?... Rozpusta nie jest tak straszna? Tak wygląda naprawdę dom schadzek? Ależ ta Helmanowa, choć omotała ją paskudnie wekslami, w gruncie bardzo miła i inteligentna kobieta...
— Więc jakże wypadł namysł? — nieco ironicznie zabrzmiał tuż nad Lenką głos kusicielki...
Właścicielka „Helwiry“, powróciwszy niespodziewanie, spoglądała na nią z uśmiechem.
— Jakże wypadł? — powtórzyła.
Lenka uczyniła pierwszy krok do zupełnej kapitulacji. Czerwieniąc się mocno i nie patrząc w oczy Helmanowej szepnęła:
— A jeśli się zgodzę, to...
— To?
— Co... co... mam robić?
Helmanowa zerknęła na swą ofiarę, ubawiona naiwnością zapytania. Wnet jednak tłomaczyła tonem spokojnym, jak gdyby chodziło o sprawę błahą, lub zwykły handlowy interes.
— Wejdzie pani do przyległego pokoju i chwilę zaczeka! Niezadługo znajdzie się tam jeden pan....
— Ach, nie... nie... Zgadzam się, ale nie zaraz! — zawołała Lenka.
— Dziś, albo nigdy! — odparła twardo rajfurka, obawiając się, że jeśli Okońska ochłonie z wrażenia może zmienić decyzję. — Nie lubię odwłoki...
— Straszne! Ja... ja.... obcy mężczyzna...
— Proszę nie być dzieckiem!
— Kiedy... naprawdę... dotychczas... tylko mąż...
— Droga pani! — znów zdania przewrotne popłynęły z ust Helmanowej. — O ile wiem, a jestem dobrze poinformowana, niezbyt pani kocha męża i nie jest on bardzo miły... Gdyby tu o prawdziwą zdradę chodziło? Ale... Toć, wychodząc za mąż nie uczyniła pani nic innego, niźli obecnie zamierza uczynić...
Słowa te, niczem jad, wślizgiwały się do duszy Lenki. Ileż razy znosiła wstrętne pieszczoty starego i obrzydliwego męża? Ma rację, w gruncie, Helmanowa... Zresztą — nagle zawirowała przekorna myśl — może obecnie odpłacić się sknerze za wszystkie poniżenia i przykrości. A nuż to kto młody i przystojny? Tylko... Była pozbawiona zasad moralnych, ale grały w niej resztki wstydu.
— Naprawdę... — bąknęła.
— Jeżeli nalegam — dalej tłomaczyła właścicielka „Helwiry“, nie przejmując się protestami Lenki — to dlatego, że nie wolno nam przepuścić znakomitej okazji... Przypadkowo odwiedził mnie pewien znajomy pan, bardzo zamożny człowiek i za godzinkę... rozmowy... z panią ofiarowywuje... pięćset złotych. Z tej sumy zatrzymam trzysta złotych, jako procent za prolongatę długu i o swoje weksle może być pani całkowicie spokojna, resztę pozostawię do jej dyspozycji...
Dwieście złotych! Takiego majątku Lenka nigdy nie posiadała w gotówce! Zobowiązania, ciężące jak kamień, spadają z głowy. Lekkomyślnej kobiety nie uderzył nawet szczegół, że rajfurka lwią część „zarobku“, nie dając nic wzamian i nie zwracając rewersów zabierała dla siebie.
— A jak on wygląda? — padło nieśmiałe zapytanie. — Młody?
— W średnim wieku.... Lecz bardzo miły i elegancki...
— Znów stary! — wyrwał się jej okrzyk. — Okropne...
— Niestety, przeważnie starzy mają pieniądze! — odrzekła sentencjonalnie Helmanowa. — Cóż robić.... Więc...
— Czy „tam“ będzie ciemno?
— Skoro pani sobie życzy, może zgasić światło!
— I on... on... mnie... nie zobaczy? Nie pozna później...
— Oczywiście!
— Zgodzi się na podobny warunek?
— Potrafię go namówić!
Lenka odetchnęła z ulgą a po twarzy Helmanowej przebiegł cień uśmiechu. Umyślnie nie dodała chytra rajfurka, że „klijent“ zdążył Lenkę już obejrzeć jaknajdokładniej. Stało się to wówczas, kiedy powiadomiona o jego przybyciu przez służącą na chwilę opuściła pokój. Wtedy, przez otwór, ukryty znakomicie w ścianie saloniku, „zademonstrowała“ swą świeżą zdobycz, nie zapominając zaznaczyć, że jest to nie tylko „nowicjuszka“, ale i kobieta z najlepszego towarzystwa, żona wysokiego urzędnika, niemal dygnitarza. Że znajomość z podobną niewiastą stanowi rzadką okazję, którą należy opłacić na wagę złota. Stałego bywalca „salonu“ pani Helmanowej uderzyła nieprzeciętna uroda Lenki.
Mogła ona w rzeczy samej bardzo się spodobać, a podniecenie i niepokój, jakie ją trawiły, gdy pozostawała w saloniku sama, dodawały życia i uroku apatycznej zazwyczaj twarzy. To też, albo uwierzył, albo i nie uwierzył, że dzięki pomocy właścicielki „Helwiry“ zawrze bliską znajomość z damą z wysokiego towarzystwa, lecz na wygórowaną sumę zgodził się chętnie. Suma ta przenosiła nawet o dwieście złotych cyfrę wymienioną przez Helmanową Lence — lecz był to już jej „osobisty“ zarobek. Zamożnemu „klijentowi“, w stałej pogoni za niezwykłą przygodą, nie czynił różnicy podobny wydatek, zresztą kiedy spostrzegł Lenkę, zafrapował go pewien szczegół...
— Więc... — nagliła „szefowa“.
— Jeśli pani ręczy, że wszystko nastąpi... jak prosiłam...
— Ręczę... ręczę... To, stary przyjaciel...
— Dokąd... mam pójść?
— Zechce pani udać się za mną...
Helmanowa szybko podniosła się z miejsca, obawiając się, że „stary przyjaciel“, zrażony długą konferencją, zniecierpliwi się jeszcze i odejdzie. Otworzywszy drzwi, wiodące z saloniku do dalszych pokojów, wskazała drogę.
— Ot... tu...
Nagle, jakby uderzyła ją pewna myśl.
— Czy pani ma jedwabną bieliznę? — padło fachowe zapytanie.
Lenka, zaczerwieniona, skinęła głową.
— Doskonale! — rzekła „szefowa“. — Proszę zaczekać... Zaraz „go“ poproszę...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Lenka znalazła się w niewielkim buduarze, który niczem nie przypominał sypialni.
Widocznie właścicielka „Maison de modes Helwira“ umyślnie swe zaciszne gniazdko urządzała w ten sposób, aby w razie niespodziewanej wizyty władz nie miano się do czego przyczepić i nie nosiło ono dwuznacznego charakteru.
Pokój, przeznaczony dla „przymiarek“ klijentek został wyposażony w to wszystko co wymaga wykwint, wygoda i zawodowe wymagania — pozatem nic więcej. Tedy wielkie lustro o trzech skrzydłach w którem obejrzeć się można ze wszech stron, szeroka, niska otomana, zasłana skórą białego niedźwiedzia, a pokryta niezliczoną ilością poduszek i poduszeczek, obrazy treści erotycznej na ścianach, lecz nie przekraczające dozwolonej granicy, w rogu szafa, zapewne zawierająca sukienki, lub modniarskie przybory, dalej mały stoliczek, parę krzesełek, za parawanem umywalnia. Tak wyglądał buduarek normalnie przy pierwszych spotkaniach, aby nie zrażać bardziej płochliwych nowicjuszek. Lecz, gdy zachodziła potrzeba a Helmanowa była pewna bezkarności, otomana zamieniała się w wygodne łoże z wykwintną pościelą, umywalnię pokrywał rząd kosztownych flakonów z perfumami a na niskim stoliczku ustawiano butelki z winem, likierem i przybory do czarnej kawy. Trójskrzydłowe zaś lustro służyło li tylko poto, aby odbijając obrazy, potęgować szał.
Lenka niepewnie rozejrzała się dokoła. Zrzuciła płaszczyk i kapelusz, przejrzała się w lustrze, poprawiła włosy, upudrowała twarz — poczem podbiegła do kontaktu elektrycznego, gasząc światło.
W pokoju zapanował prawie mrok, rozjaśniony nieco blaskiem latarń ulicznych, przedzierającym się po przez cienkie sztory.
Upadła na otomanę, ukrywszy twarz w poduszkach.
Za chwilę...