Pękły okowy/Część pierwsza/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Gdyby Augustyn był wśród załogi Lomnitzu, zapewne kulka nie byłaby oszczędziła tego pechowca — myślał sobie Wiktor, wracając nazajutrz do Mysłowic, gdzie już z ust do ust krążyły elektryzujące wieści o szalonym ataku na placówkę polską.
Lotem ptaka poleciały te wieści na G. Śląsk i podniosła się groźna fala oburzenia. Mnóstwo ludzi zjeżdżało się do Bytomia, by na własne oczy ujrzeć poczynione spustoszenia, czyli ślady polityki plebiscytowej Berlina.
A nie było widać końca barbarzyńskich praktyk. Przeciwnie, rozbijanie już nietylko wieców, ale siedzib komisarjatów polskich należało teraz do głównych zadań band Orgeszowców.
Wobec wzmagającego się fermentu, jakiego generał Le Rond, krępowany przez swych współtrjumwirów, angielskiego i włoskiego, nie mógł opanować, a mianowicie wobec mordu, popełnionego w Gliwicach na osobie zacnego lekarza, dra Styczyńskiego, panna Matylda nie chciała puścić do domu narzeczonego. A wołały go tam żniwa, będące za pasem, oraz troska o osamotnionego ojca.
Rozumiejąc to, panna Matylda ostatecznie dała mu swe placet na wycieczkę do Wilczej pod osłoną nocy i pojechała z nim sama. Spędzili tam dzień, poza obejście podwórza nie wyglądając, a następnej nocy powrócili do Mysłowic. Patrjota polski musiał do własnego domu zakradać się niby rabuś. Był bezdomny i z tego powodu nie odbył się jeszcze ślub dobranej pary.
Patrząc na nią, Wiktor z tem większą goryczą odnosił się do panny Emmy. Starał się wydrzeć jej obraz z pamięci i z serca, nie myśleć o niej i gdy matka i ojciec zainterpelowali go w tej materji, mruknął zbywająco:
— Przestała dla mnie istnieć! Nie zamierzam brać sobie tej kobiety, która jest własnością t. zw. towarzystwa. Rozszedł bym się z nią w pół roku.
Pan dyrektor kwaśną przybrał minę, gdyż Emma posiadała w jego oczach trzy wielkie zalety: była bogata, ustosunkowana i elegancka. Nie brał jednak uwagi Wiktora za ostatnie słowo, poczytywał to za oddźwięk przejściowych niesnasków między zakochanymi.
Istotnie Wiktor cierpiał, a więc kochał ją jeszcze. A uzdrowienia szukał w działalności, pochłaniającej gorliwszych członków Polskiej Organizacji Wojskowej. Jeździł od gminy do gminy, tworzył bojowe pogotowia, organizował żywioły wojackie i formował „lotne“ bojówki, przy doborze ludzi kierując się często wskazówkami Lisa.
Porozumiewał się on z nim li tylko za pośrednictwem Froncka, bo rzekomy „ajent pruski“ nie mógł pokazywać się u niego w Mysłowicach. Wszelako, w końcu czerwca, stosując wszelkie środki ostrożności, spotkali się w Sosnowcu, w mieszkaniu pewnego powstańca. Lis miał do powiedzenia przyjacielowi ważne rzeczy.
— Musą, padom im, okrutnie na sie bocyć! — począł z naciskiem i zagadnął: — Nie miarkowali, że jeden Szwob furt za nimi łazi?
Przypomniała się Wiktorowi twarz, jasnym włosem obrosła. jaka niejednokrotnie nasuwała się mu przed oczy w tramwaju i na ulicy. Był to szpieg Reinke.
— Ten Reinke mo nakaz aufpassen na niego.
— Czy te szwaby chcą mnie zgładzić ze świata?
— Chcom ich kaj przycapnać i pono namajtać im strasznie, abo i zabić.
— Hm, co począć?.. Ja nieustannie kręcę się tu i ówdzie, nie rozstaję się z motocyklem.
— Trza tego gizda Reinkego roz już uprzątnąć, abo cołko banda w łapy dostać. A zawdy muszom mieć straż.
Lis miał plan, nie ze swej głowy wyjęty, aby wywieść szpiegujących Wiktora ludzi w pole, zasadzkę unicestwić zasadzką i rozprawić się z tą szajką należycie, po swojemu. Spodobało się to Wiktorowi, tak jak Lisowi samemu, lecz tylko z tego względu, iż sprężyną tego wymierzonego przeciw niemu spisku zdawał się być nikt inny tylko pan sędzia Kuhna. Przechytrzyć podstępnego braciszka, dać mu szczutka w nos, to uśmiechało się junakowi bardzo.
Długo, długo Kuna i Lis głowili się przy kieliszku, jakby wdrożyć tę intrygę i pochwycić w pułapkę zbójeckich szpiegów. Wreszcie ukartowali rzecz do pewnego stopnia. Lis, rzekomo dobrze poinformowany, miał uwiadomić Reinkego, że Kuna będzie w sobotę wieczorem w Murckach i po „geltagu“ zwoła zebranie robotników a około dwunastej powracać będzie do Mysłowic, zapewne, jak zwykle, nie szosą lecz najkrótszą, przez las biegnącą drogą na Giszowiec. Następnie należało tylko dowiedzieć się, czy ryby zareagowały na tę przynętę oraz gdzie i w jaki sposób postanowiono ostatecznie pochwycić Wiktora Kunę w sieci.
— Jak ja się dowiem o tem od ciebie? — spytał Wiktor przyjaciela.
— Przyślę im do domu Nawoja.
— Nawoja? A skąd on się znów wziął?
— A dyć buł kajś w Germanji. U Spartakusów. Wojowoł tam krwawo. Łeb mu rozwalili. Ale znów jest na fleku.
— Za kim głosować będą tutejsi komuniści?
— A za tym, co pokoże im papiurki. Ten borok Nawoj bydzie głosować za Polską.
Od soboty dzieliło Wiktora pięć dni. Przez ten czas widywano go w tartaku rzadko i krótko, ale powrócił w piątek o zmierzchu. Ponieważ Augustyn spędzał wieczory w willi dyrektora, sam zasiadł do wieczerzy.
Zciemniło się zupełnie, w obrębie tartaku nic nie zakłócało ciszy, gdy zabrzmiał dzwonek do mieszkania i Słowikowa otworzyła drzwi ciemno ubranemu mężczyźnie, wywierającemu poważne wrażenie.
W pierwszym momencie Wiktor nie wiedział, kogo ma przed sobą. Spodziewał się łazika, którego widział przy świetle latarki w wozowni Lisa pod Tychami, a sterczał przed nim pan ze sfery mieszczańskiej o powierzchowności dość ujmującej. Za dotknięciem różdżki czarodziejskiej „chachar“ przedzierzgnął się we „fraczkarza“.
Czarne, posrebrzone włosy, w tył odczesane, bramowały ładne, myślące czoło, a krótka, w klin ścięta broda przysłaniała nieco wklęsłe lica. Z głębi oczodołów wyzierały piwne, inteligentne źrenice. Regularne rysy twarzy zastanowiły Wiktora tak jak przy pierwszem spotkaniu. Bieliznę miał czystą, obuwie nowe, marynarkę bez plam, ze wszystkiemi guzikami. Widać komunizm i stosunki z rajem bolszewickim sprawiły, że był „na wozie“.
— Guten Abend! — ozwał się, podając Wiktorowi rękę, przystąpił zaraz do rzeczy, pytając: — Czy pan ma gotową na jutro bojóweczkę?
— Nie! Mógłbym wszakże...
— Nie potrzeba! Niech pan mnie to pozostawi!
— Czy Reinke uplanował coś przeciwko mnie na jutro?
— Naturalnie! Takie szpaki dadzą się wziąć na lada plewy! Nie trzeba przypuszczać, że szpieg, to osobnik sprytny, cwany, kuty na cztery nogi. Wcale nie. Zwykle to bałwan, cymbał, jołop, jak się pisze. Da się wodzić za nos, jak chłop kobiecie. Gdyby było inaczej, nie rozmawiałbym z panem w tej chwili, nie chadzał zdrowo po tym śląskim padole — mówił najlepszą niemczyzną.
— Niech pan siada! — poprosił go Kuna i wyciągnął ku niemu papierośnicę, pytając: — Więc cóż oni przygotowują na jutro?
— Nic pomysłowego. Bo czy takie bydle potrafi wykombinować coś oryginalnego? Ot, przed Murckami jest las a w nim, niedaleko od drogi, leśniczówka. Tam, pijąc jakąś podłą siwuchę, będzie ta czeladka oczekiwać na pana, między jedenastą a dwunastą. Zapewne położą w poprzek drogi długi pień drzewa, aby powstrzymać rowerzystę czyli łaskawie wskazać panu miejsce zasadzki. No, nabędą oni jutro doświadczenia, z którego wszakże nie będą mogli już korzystać... Czy będzie między nimi sam Reinke, nie wiadomo. Zdaje się, że nie, bo — to była myśl istotnie genjalna — prosili Lisa, by im towarzyszył. Tem przypieczętowali swe losy... Lis kontent, bo nudzi się. Rzeczywiście marnuje on swe talenty fizyczne, siedząc przy szynkfasie.
— Czy pan zamierza osobiście brać w tem udział?
— Oczywiście! Zabawa będzie przednia. Przyślę panu do Murcek jednego lub dwóch mych ludzi z instrukcjami, aby towarzyszyli mu w drodze do leśniczówki. Bo pana samego nie można puścić ani na krok. Wprawdzie sprawa jest jasna i sądzę, że przed pańskim przyjazdem oczyścimy teren, jednakże będą w tej bandzie żywioły sprawne i niebezpieczne, które mogłyby wpaść na myśl oryginalną i zaskoczyć pana samego, nie wiadomo jak. Trzeba mieć się na baczności. Jak mówiłem, będą w tej bojówce gracze nielada. N. p. morderca, którego wypuszczono z kaźni w tym celu, by mordował patrjotów polskich. Bestja to niepospolita! — mówił z zachwytem Nawoj i ciągnął: — Dalej będzie Gustlik, który wykpił się z frontu, udając warjata, a potem raptem wyzdrowiał po zawieszeniu broni.
— Czy p. sędzia Kuhna będzie im towarzyszył?
— Tego nie wiem.
— Jak ja mam panu to wynagrodzić?
— Mnie osobiście niczem. Kwituję nawet z t. zw. wdzięczności. Wtenczas pod Tychami musiałem przyjąć od pana zegarek i pomoc pieniężną, gdyż byłem goły a czekała mnie daleka podróż. Teraz mam, ile mi potrzeba. Co się tyczy mych ludzi, to... nie brzydzą się oni monetą. Wyasygnuje pan dla nich pewną sumkę, chociaż oni nagrodzą sobie fatygę sami.
— A pan sam chce trudzić się i wystawiać na niebezpieczeństwo bezinteresownie?
— Pomagam Polakom, gdzie i jak się zdarzy.
— Jakto? Co pana komunistę, kosmopolitę skłania do tego? Pan był nawet w powstaniu!
Nawoj zastanowił się, wypił łyk piwa i odrzekł:
— Polacy to naród, który wiele cierpiał... Zresztą zainteresowała mnie ta sprawa.
— Mnie zaś, wyznaję, przestaje ona interesować! — bąknął Wiktor, bo jeśli nie mógł spodziewać się, że przydybie tam Waltera, wszystko to zakrawało na godną żandarmerji obławę.
— Pozostanie pan w domu? No, my mimo to urządzimy sobie wraz z Lisem pohulankę.
— A co widzi pan w tej sprawie tak interesującego?
— Bo to gra między dwoma braćmi — uśmiechnął się Nawoj, zapalając papierosa.
— Czy to rzecz pewna, że brat mój...
— Jaknajpewniejsza. Czy przyłączy się on do tej partji, jak mówiłem, nie ręczę, lecz nie ulega wątpliwości, że on zainicjował tę obławę. Pragnie pochwycić brata w swe ręce... Czy tylko dlatego, że pan Polak?
— Tylko dlatego.
— Ah, to Prusak...
Umilkli. Wiktor nalał mu piwa.
— Będę szczery... — ozwał się Nawoj — po chwili wahania. — Czy nie zrobiłby mi pan tej przyjemności i nie zechciał poczęstować mnie kieliszkiem lepszej wódki lub wina dobrej marki?
— Owszem, chociaż nie posiadam wcale nadzwyczajnej piwnicy. A pan zapewne znawca...
— Nie! Pan żartuje ze mnie. Niemniej wiem, co dobre wino. Nie zawsze w życiu bywałem „chacharem”...
— Pamiętniki pańskie byłyby z pewnością bardzo ciekawe...
— Oh, nie wątpię. Miałbym niejedno do powiedzenia... Ale nie lubię pióra a na sekretarza mnie nie stać i nigdy stać nie będzie.
— Dlaczego nie? Sądzę, że gdyby pan, człowiek inteligentny, całą swą ogromną energję skierował ku jednemu celowi i...
— Oh, proszę pana... — przerwał z emfazą Nawoj — ja nie cierpię, nienawidzę pieniędzy! Tak jak chrześcijanin djabła. Bo w monecie tkwi istotnie djabeł... Zresztą nie na to istnieje człowiek na świecie, by zarabiał pieniądze, lecz na to, by żył... Kto zaś poświęca się li tylko zarobkowaniu, ten nie wie nic o życiu. A kto pieniądze kocha, służy djabłu. I dlatego jest na świecie tak źle, podle i tak okropnie głupio...
Stanął przed nim kieliszek wina. Umoczył wargi, posmakował, mlasnął językiem, wychylił łyk i mruknął:
— Francuskie.
Wziął cygaro i, nawiązując do swych aforyzmów, rzekł:
— I nigdy nie będzie lepiej. Wiecznie świat potrzebować będzie reformy i wiecznie będzie się reformować, a więc „postępować naprzód“ z pogardliwością spozierając na „zacofane“ wczoraj. A zawsze będzie równie podle, źle i głupio... przez pieniądz.
— Dlatego został pan komunistą?
— Dlatego.
— Czy pan zbliża się do bolszewików?
— Nie, jestem anarchistą, ze szkoły Bakunina i Kropotkina.
— Wśród swych towarzyszów niewielu spotyka pan takich, jak pan sam, wrogów złota? — zauważył porucznik z nieznacznym uśmiechem.
— Niewielu — przyznał komunista. — Człowiek jest szczególnie nikczemnem stworzeniem. Niema nic nadeń paskudniejszego.
— W tem przekonaniu strzela pan do niego bez najmniejszego szkopułu, jakby do zająca.
— Jak do zająca?! Nie! Ja nie zabiłbym tak niewinnego i miłego zwierzęcia, jak zając. No, wiele możnaby mówić o tem wszystkiem. Wypiję z życzeniem, aby pan w tej ciuciu-babce wziął górę nad swym bratem, nad tym sędzią, czyli bezczelnym idjotą, co sądzi ludzi.
— Gdybym mógł spodziewać się, że przyłapię go jutro...
— Bardzo możliwe, że ów pan sędzia wybierze się sam na tę obławę. A w tym wypadku dostanie go pan w ręce.
— Jest pan tego pewny?
— Zrobię, co się da.
— Jeśli tak, to pojadę! — zawołał Wiktor, zdecydowany podjąć tę grę, i poczęli zastanawiać się nad technicznem przeprowadzeniem kontr-zasadzki.
Lecz Nawoj nie odsłaniał wszystkich swych zamiarów, aczkolwiek drapieżna namiętność migotała w rysach twarzy degenerata. Chwilami wargi jego drżały, ręce gestykulowały.
— Doprawdy, — zawołał porucznik — pan przyszedł na świat o kilka wieków zapóźno. Cóżby to z pana był za towarzysz pancernego znaku w epoce Zawiszy Czarnego!
Na to Nawoj spoważniał, zapadł się w siebie. Pokiwał głową w milczeniu, przetarł dłonią czoło, westchnął i wyszeptał do siebie.
— Budzi się coś we mnie, pokutują echa dawno przebrzmiałych wieków...
Przymknął powieki i spoczywał w fotelu bez ruchu.
— Pytał mnie się pan, dlaczego pomagam Polakom, dlaczego byłem z nimi w powstaniu. Otóż poprostu dlatego, że jestem Polak.
— A czemu dzisiaj mówi pan ze mną po niemiecku?
— Bo nie mówię po polsku poprawnie. A kto, jak kto, ale... szlachcic polski winien władać dobrą polszczyzną... Pan spogląda na mnie z niedowierzaniem i zdumieniem? Tak jest; jestem Nawoj... Ja i hrabia Oppersdorf z Głogówka, jesteśmy jedyną, śląską szlachtą polską na tej ziemi. Oppersdorfowie otrzymali indygenat szlachectwa od Jana Kazimierza czy Sobieskiego, Nawojowie zasie daleko wcześniej! Za czasów ostatnich królów Piastowskich posiadali wielki klucz w okolicy Biskupic i Piekar... Płynie we mnie krew książąt na Opolu i na Cieszynie... O tych dawnych Nawojach mogłyby opowiedzieć coś jeszcze niektóre kroniki kościelne. Dziwne to dzieje, w których rozkruszyło się wszystko... Jedni przybrali potem nazwisko von Neffe i pod tą nową a pustą firmą zeszli na psy, inni przynajmniej mieli to zadowolenie, że z dni fortuny i chwały pozostało im nazwisko... Jestem bodaj ostatnim ptakiem z tego wyrzuconego dawno na śmietnik gniazda, całkiem zbędnym na świecie niedobitkiem. Jestem, jak słusznie pan zauważył, żywym anachronizmem, błąkającym się jakby mara po tej ziemi śląskiej, do której przywiązują mnie dziwnie potężne nici... Wyjeżdżałem stąd tyle razy a wracam... Dlaczego? Nie mam nawet psiej budy. Ale wracam. Do Biskupic, do grobów, do tej ziemi... Nie wiem do czego...
Milczenie starodawnych krypt kościelnych zawisło nad ich głowami. Wiktor przejęty tą spowiedzią cichą, jak dreszczem z zaświatów, zdał się łowić jeszcze uchem konające w oddali tony. Zapatrzył się w wyrazistą, tajemniczą maskę niesamowitego swego gościa.
Jakieś świetlane mgły mistyczne oblokły zbójeckiego „obdacha“ tak, iż wydał się z baśni wysnutą postacią, budził w młodym junaku romantyczną nutę.
Nawoj zapalił papierosa, powstał, uścisnął rękę Wiktora i wyszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.