Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/LVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Od dnia wesela Zeni rozpoczęło się dla mnie to życie bezbarwne, denerwujące ciało i ducha, jakie wiodą zwykle młode, światowe panny, odarte ze złudzeń, zawiedzione w swych nadziejach, zmęczone zabawami, które straciły dla nich urok nowości, rozczarowane.
Suknie i biżuterye przestały mię bawić, bom się niemi przesyciła; komplementa mężczyzn i hołdy ich przestały mię radować, bo nie wierzyłam w ich szczerość i nie miałam ani szacunku, ani sympatyi dla tych, co mię niemi osypywali; piękne salony mojéj matki i śliczny mój gabinet blado-różowy, z rozkoszną alkową w głębi, straciły dla mnie powab’, bo oczy moje, przywykłszy do ich piękności i bogactwa, niczém się już nie zachwycały, a pamięć przynosiła wspomnienie ciężkich chwil, jakie śród nich przebyłam, i owéj mary ruiny i nędzy blizkiéj, która ukazywała się mnie w każdym kątku pysznego mieszkania w postaci nagiéj, drżącéj istoty, z któréj opadała złocista szata zczerniałemi od rdzy i łez łachmanami.
Co ranek, budząc się, patrzyłam na dzień, który się zaczynał bez nadziei ni zapału, bez radości ni porywu. Słuchałam, jak zegar wygłaszał godziny, z obojętnością osoby, która niczego nie spodziewa się i niczego nie oczekuje, niekiedy z niecierpliwością, właściwą tym, co, niezadowoleni z dnia dzisiejszego, pragną, aby czas jak najprędzéj upływał, bo mają nieokreśloną nadzieję, że przyniesie im może lepsze, ponętniejsze jutro.
Bezczynność ciążyła mi, a nie wiedziałam dobrze, co-bym czynić mogła. Nic nie umiałam, niczego mi nie brakowało z codziennych potrzeb życia, wszystko przychodziło do mnie gotowe, zbytkowne, służyło mi na każde mrugnienie oka, lub skinienie palca. Całemi godzinami leżałam w moim pokoju na atłasowych poduszkach sofy, z romansem francuzkim w ręku, którego treść gorąca i fantastyczna rozmarzała mnie, ale nie uspakajała, chłonęła jeden szereg godzin, aby na drugi większą jeszcze i dotkliwszą rozlać pustkę. Siadałam do fortepianu, ale myśl moja, rozstrojona i znękana, rzadko odnajdywała w melodyi mistrzów dawne zachwyty i szlaki gwieździste, najczęściéj zaś przy dźwiękach instrumentu ogarniał mię taki żal nieokreślony a dotkliwy! takie czułam osłabienie w całym fizycznym i moralnym ustroju, że ze łzami w oczach i z bladém czołem wstawałam od instrumentu, i krokiem powolnym a słabym wracałam do mego ustronnego pokoju, aby rzucić się tam znowu na sofkę i z otwartemi oczyma pogrążyć się w sen, pełen przykrych wspomnień, niewyraźnych przeczuć i marzeń, albo w inny, a stokroć przykrzejszy, sen biernéj, bezmyślnéj apatyi.
I zwolna, stopniowo zbliżało się do mnie to straszne widmo znudzenia, które prędzéj czy późniéj ogarnia sobą bezczynne młode istoty, psuje im serca i na błędne prowadzi drogi.
A gdy często i długo różnym z tego powodu oddawałam się rozmyślaniom, matka moja patrzyła na mnie z coraz większym smutkiem i niepokojem, coraz częściéj obejmowała mię ramionami i tuliła do piersi z gorączkową czułością, jakby bolała nade mną, jakby w żalach mych i upadkach własną czuła winnę, jakby żegnała się ze mną bolesném ale zrezygnowaném pożegnaniem matki, co gotowa dla szczęścia dziecka swego wyrzec się jego widoku.
Przychodziły jednak dnie, w których bywała obojętną dla mnie, jakby obwiniała mię w duchu o niespełnienie najmilszych jéj życzeń: że, odrzucając wszystkie partye, jakie mi się przedstawiały, odrzuciłam sposobność zdobycia téj świetnéj towarzyskiéj pozycyi, jakiéj dla mnie pragnęła. Spostrzegłam nieraz, że oczy jéj tkwiły we mnie z rodzajem żalu, a zarazem wyrzutu.
Wtedy zdwajał się mój własny smutek; bo czyliż cokolwiek może większym spaść na serce ciężarem, jak poczucie, że się zadało cios sercu kochającéj i ukochanéj matki, że się zniszczyło jéj najdroższe marzenia? A przecie, kładąc rękę na sercu, czułam, że nie było w tém mojéj winy, niemniéj jednak cierpiałam cierpieniem méj matki.
Oprócz tego, widziałam ją nieraz dziwnie roztargnioną i niespokojną, ale niepokojem, którego nie ja już jedna byłam źródłem. Ów żyd długobrody, którego już parę razy widziałam, i inni jeszcze, nieznani a zagadkowi ludzie, o twarzach niemiłych i ubraniach nie mających nic wspólnego z wykwintem naszego mieszkania, pojawiali się w niém coraz częściéj. Matka moja przesiadywała z nimi godzinami w swoim pokoju, nieraz przy drzwiach zamkniętych, a po ich odejściu miewała migrenę i ukazywała się nazajutrz z twarzą mocno pobladłą, z niepokojem w oczach, graniczącym z gorączkową obawą. Odgadywałam, domyślałam się, że ludzie ci przybywali dla pieniężnych interesów, i że interesa te musiały być ciężkie i powikłane. Raz uwagi moje w tym względzie wypowiedziałam przed Binią. Poczciwa piastunka moja westchnęła smutnie i rzekła: — Tak, to są kredytorowie twojéj matki, Wacławo. — A po chwili milczenia dodała: — Matka twoja ma wiele długów.
Ostatni wyraz posępnie jakoś zabrzmiał na ustach Bini, ja zaś przypomniałam sobie, jak w Rodowie Rozalia często rzucała wyraz ten w twarz panu Agenorowi, niby wyrzut lub szyderstwo, a ja nie pojmowałam dobrze, co-by on tak strasznego znaczył. Niestety! teraz zaczęłam rozumiéć złowrogie wyrazu tego znaczenie. Gdy brzmiał mi on w uchu, przed oczyma stawała naga, drżąca postać, z któréj złocista szata spada w łachmanach.
Tymczasem otrzymałam od mego ojca krótki, lecz serdeczny list, w którym donosił mi o swoim powrocie do kraju. Nie objawiał mi wyraźnie życzenia, abym wnet do niego przybyła, ale w każdém słowie pisma czuć było, że tego pragnął i oczekiwał.
Po otrzymaniu tego listu, biłam się długo z myślami i uczuciami. Pragnęłam jechać do ojca; obraz jego zacny, nieposzlakowany, tkwił mi w duszy głęboko; czułam, że przy nim tylko znajdę to, za czém tęskniłam daremnie w świecie méj matki, i zapracuję, i zasłużę sobie na szczęście prawdziwe. Lecz z drugiéj znowu strony, jakże boleśnie ściskało mi się serce na myśl, że opuszczę matkę moję, tak kochającą mnie, od któréj doświadczyłam saméj tylko dobroci i najczulszéj troskliwości, a która, jeśli ja odjadę, pozostanie samotna, śród tysiąca jeszcze materyalnych przykrości i niepokojów. Tu odzywała się znowu pamięć na ojca i myślałam sobie, że i jemu przecie winnam część miłości mojéj, że i on wiódł życie samotne, a może i pragnął, aby do surowego i milczącego jego mieszkania wniknął promień wesela i poezyi, jaki z sobą zawsze przynosi kobieta. Czy nie było moim obowiązkiem przynieść mu ten promień, tę pociechę? ciepłem serdeczném wynagrodzić mu dotychczasowy chłód jego istnienia... chłód, jaki przecie zostawiła mu po sobie moja matka? Ależ matka!... opuścić ją w ciężkiéj chwili jéj życia, odjechać dla znalezienia sobie spokoju i zapracowania może na szczęście przyszłe, a ją zostawić samotną, znękaną, tęskniącą za jedyném dzieckiem, które jéj odstąpiło! Serce moje rozrywało się na dwie połowy i po tysiąc razy wołałam w duchu: — „Biada dziecku! którego ojciec i matka idą z osobna, każde po innéj drodze téj ziemi.”
Gdy tak pewnego ranka siedziałam, zatopiona w wewnętrznych zatargach i rozmyślaniach, do pokoju mego weszła matka. Po piérwszych zamienionych ze mną wyrazach, usiadła przy mnie, wzięła mię za rękę i długo w milczeniu patrzyła na mnie. Ja także na nią patrzyłam i spotrzegłam, że pomiędzy dwoma fałdami, które bruzdziły jéj gładkie wyniosłe czoło, ledwie dostrzegalną niteczką zaczynała rysować się trzecia. W wielkich, ciemnych, a tak jeszcze pięknych oczach mojéj matki, palił się cichy smutek, ale na twarzy jéj widać było silne powzięte postanowienie i płynący z niego uroczysty niemal spokój. Byłam pewna, że powié mi coś ważnego i nie omyliłam się.
— Wacławo! — wymówiła, biorąc rękę moję w obie swe dłonie — trzeba, abyś odjechała do twego ojca.
Na te słowa żal mię zdjął wielki. Miałam-że więc koniecznie opuścić moję matkę? Chciałam coś wyrzec, ale łagodnie skinęła głową na znak, abym jéj nie przerywała, i mówiła daléj:
— Trzeba, abyś odjechała do twego ojca, Wacławo! dłuższy pobyt u mnie byłby dla ciebie zgubny, a ja przedewszystkiém pragnę, abyś była szczęśliwa. Marzyłam, miałam nadzieję, że szczęście to obok mnie znajdziesz, że w moim domu, pod moim dachem wybierzesz sobie dozgonnego towarzysza, że cię sama do ołtarza ślubnego powiodę, a potém, że blizko mnie pozostaniesz już na zawsze.
Inaczéj się stało; nadzieje i marzenia moje w niwecz się obróciły.
Na ludziach, którzy ci się podobali, zawiodłaś się, innych odrzuciłaś sama. Nie poczytuję ci tego jednak za winę, ale téż widzę, że w świecie, w którym żyję, a zatém w którym i ty ze mną żyć-byś musiała, zawsze zawodziła-byś się tylko lub odrzucała. Zresztą, jestem matką i mam przenikliwość macierzyńskiego serca. Widzę twój smutek, twoje zniechęcenie; rozumiem zwątpienia, jakich doświadczasz; spostrzegam nawet, że zdrowie twoje chwiać się zaczyna. Martwi mię to, boli i przekonywa zarazem, że tobie trzeba innego sposobu życia, niż ten, który ja dla ciebie za najlepszy miałam, że potrzebujesz tego, czego ci ja dać nie mogę...
Wymawiając ostatnie wyrazy, opuściła głowę na piersi, jak pod ciężarem smutku i wstydu zarazem. Poniosłam do ust jéj rękę i, milcząc, ucałowałam ją gorąco. Dotknęła ustami mego czoła i mówiła daléj cichszym, niż wprzódy, głosem:
— Każdy na świecie człowiek, moja droga, prędzéj czy późniéj ponieść musi pokutę za grzeszne marnowanie dni swoich, za niezrozumienie zadań, jakie mu życie przyniosło. Ja tę pokutę ponoszę teraz. Przez długie lata oddana byłam urokom świata, przez nie rozminęłam się z zadaniami, jakie spełniać byłam powinna, i one-to doprowadziły mię do tego, że dziś nie mogę, nie umiem być mistrzynią i przewodniczką własnego dziecka... Ale na szczęście dziecko to ma ojca... zacnego, rozumnego ojca, który nauczy je tego, czego ja nie umiem, poprowadzi je na te drogi, jakich ja nie znam... Jedź do ojca, Wacławo! przy nim może znajdziesz to szczęście, jakiego obok mnie nie ma dla ciebie!...
Głos jéj zadrżał, oczy łzami nabiegły. Byłam tak wzruszona, że słowa przemówić nie mogłam. I cóż zresztą miałam powiedziéć? Czułam, że matka moja mówiła prawdę.
Po chwili milczenia ciągnęła daléj:
— Niejedna zapewne młoda osoba, zostając w twojém położeniu, czuła-by się bardzo szczęśliwą i zadowoloną, bawiła-by się w najlepsze i skończyłaby na rychłém a świetném zamążpójściu. Ale różne bywają na świecie usposobienia. Ty masz wyjątkową naturę. Po ojcu twym odziedziczyłaś wrodzony instynkt prawości, która pogodzić się nie może z żadnym fałszem i z żadną obłudą, których świat tak pełen. Ode mnie wzięłaś wrażliwość charakteru i czułość serca, tak niebezpieczną w tym świecie, bo ta tylko prowadzi do zawodów i wstrząśnień bolesnych. Gwar świata drażnił-by cię wiecznie i ranił, sprawy ludzkie, tak często brzydkie i brudne, wtrącały-by cię wciąż w coraz głębsze rozczarowanie i niewiarę. Zabawy nie mogą ci starczyć, o wyjściu za mąż bez miłości i szczerego oddania się wybranemu człowiekowi i pomyśléć nie możesz. Cóżby więc stało się z tobą, gdybyś dłużéj przy mnie została? Jedni ciebie nie zechcą, innych ty nie zechcesz. Będziesz bawiła się ze smutkiem w sercu, będziesz tęskniła za czémś, cobyś mogła kochać i uwielbiać, stracisz zdrowie duszy i ciała... Nie, tak być nie powinno! Jestem matką! nie chcę, aby tak było; wolę nie widziéć cię, wolę, abyś z dala ode mnie była spokojną, zdrową, a może i została szczęśliwą! Jedź do ojca, Wacławo!
Rzuciłam się jéj na szyję i twarz jéj gorącemi okryłam pocałunkami.
— Matko moja! — zawołałam — droga, najlepsza moja matko! jakże ja cię opuszczę! jakże ja cię odjadę i zostawię samotną, z mnóztwem grożących ci przykrości i niepokojów?...
Uśmiechnęła się łagodnie, uścisnęła mię i rzekła:
— Moja droga, niepokoje, które zapewne masz na myśli, nie zmniejszą się w skutek twojéj obecności przy mnie. Miałam często kłopoty i przykrości majątkowe, to prawda, ale naprzód: przywykłam już do nich, powtóre, nie powinny one stać na zawadzie tam, gdzie idzie o twoje dobro; po trzecie, od wczoraj zabłysła mi nadzieja, że staną mi się one teraz daleko lżejsze...
Przy ostatnich wyrazach rozjaśniła się w istocie twarz mojéj matki! Sięgnęła do kieszeni, i wydobywając z niéj papier, w kształcie listu złożony, mówiła:
— Człowiek przez całe życie nie przestaje się uczyć; ja otrzymałam wczoraj naukę, jak nigdy nie należy sądzić o ludziach z pozoru. Oto, któżby się spodziewał, że pan Henryk, ten na pozór tak wielki egoista i człowiek zajęty wyłącznie zbieraniem majątku, ten człowiek, który, w tak oburzający prawdziwie sposób, oświadczał się o twoję rękę, dziś mnie właśnie przyjdzie z pomocą...
— Pan Henryk mógł ci, mamo, przyjść z pomocą? — zawołałam zdziwiona i z niedowierzaniem.
— Tak — z powagą odparła moja matka; — oto jest właśnie list, który wczoraj otrzymałam od niego, a w którym donosi mi, że nabył kilka summ, jakie należały się ode mnie ludziom nieuczciwym i niedelikatnym, którzy nietylko rujnowali mię lichwą, ale jeszcze nie dawali mi pokoju dopominaniem się o swą należność i grozili wystawieniem majątku na publiczną sprzedaż.
Pan Henryk pisze mi, że nabył te summy jedynie w chęci zwolnienia mnie od przykrych stosunków z podobnymi lichwiarzami, a będzie kontentował się daleko mniejszemi procentami, niż te, które oni wydzierali ode mnie, i że na wypłatę należności zaczeka, dopóki nie urządzę się w taki sposób, abym bez ostatecznéj ruiny dla siebie mogła mu się z długu uiścić. Przyznaj sama, Wacławo, że postępek pana Henryka jest prawdziwie sąsiedzkim i obywatelskim.
Nie mogłam wyjść ze zdumienia. Rada byłam niezmiernie, że matka moja na czas pewien przynajmniéj uniknie kłopotów i niebezpieczeństw, ale trudno mi było uwierzyć w szlachetność i bezinteresowność pana Henryka. Jakto! człowiek, który oświadczał się o rękę panny dlatego, aby mu ożenienie się z nią posłużyło za środek do połączenia dwóch majętności, łąk z pszenną glebą, lasów ze spławną rzeką i t. d.; człowiek, który krzywdził własne siostry i odzierał je z ojcowskiego mienia, korzystając z tego, że miał za sobą literę prawa i szczególny zbieg okoliczności; człowiek, który tak prędko po otrzymanéj ode mnie odmowie starał się już o Zosię, dlatego, że miała znaczny posag, lubo wiedział, że nie może być przez nią kochanym, bo mógł to wyczytać w jéj znękanéj twarzy i postawie; człowiek ten miał-by przyjść z pomocą pieniężną mojéj matce, osobie nietylko obcéj dla niego całkiem, ale jeszcze i takiéj, która mu odmówiła ręki swéj córki? Nie pojmowałam tego! A w dodatku przypomniałam sobie wyraźnie postępowanie ze mną pana Henryka na weselu Zeni, na które mało zwracałam wtedy uwagi, ale które w téj chwili żywo stanęło mi w pamięci.
Postępowanie to było bardzo grzeczne, grzeczniejsze nawet, niż kiedykolwiek, a dziwnie jakoś płaskie, jakby tajemno-zjadliwe, tak, że zamiast ślimaka, pan Henryk na owéj zabawie przypominał mi sobą oswojonego węża, który czołga się obok człowieka, łasi się i przymila, ale co chwila pokazuje żądło, do ukłucia gotowe. Tańczył ze mną wiele i rozmawiał bardzo uprzejmie na pozór, ale kilka razy słowa jego miały dla mnie tajemne jakieś, zagadkowe a niemiłe znaczenie. Tak np. w kontredansie rzekł do mnie wcale niespodzianie: jaki piękny i cenny masz pani naszyjnik z pereł! Słowa te na pozór były proste, ale wymówił je takim tonem, że poczułam się przez chwilę obrażoną, sama nie wiedząc dlaczego? W mazurowéj znowu figurze, odezwał się, patrząc na mnie z nad okularów swych z dziwnym wyrazem:
— Słyszałem, że matka pani urządziła sobie w W. apartament bardzo gustownie i bardzo bogato. I znowu na ostatni wyraz szczególny położył nacisk. Oprócz tego, kilka razy w ciągu wieczoru spostrzegłam, że ścigał mię oczyma, gdziem się tylko obróciła, a spojrzenie jego zapalało się przytém dziwnym ogniem, na policzki występowały ceglaste plamy, jak zawsze, gdy bywał czémś wzruszony. Helenka spostrzegła także ten dziwny wzrok, jakim pan Henryk patrzył na mnie i szepnęła mi raz na ucho:
— Czy widzisz, jak pan S. patrzy na ciebie? Ręczę, że nienawidzi cię z całego serca.
— Nic mię to nie obchodzi — odpowiedziałam.
— Zapewne — odrzekła Helenka — a jednak wierzaj mi, że obrażony konkurent jest bardzo niebezpieczném zwierzęciem.
Wszystko to przyszło mi na pamięć po raz piérwszy dopiéro wtedy, gdy matka moja opowiedziała mi o szlachetném względem niéj znalezieniu się pana Henryka.
Niepodobna mi było pogodzić tego wszystkiego. Krzywdził rodzone siostry, a pomocną rękę podawał osobie obcéj; nienawidził mnie, a wyświadczał ważną usługę mojéj matce!
Wszakże fakt stał tam jako świadectwo tego ostatniego: pan Henryk, pomimo obrazy i niechęci ku mnie, uwalniał moję matkę od mnóztwa kłopotów, może stanowczo ratował ją od majątkowéj ruiny, dając jéj czas na urządzenie się z interesami i wyszukanie dla siebie środków znacznéj wypłaty!
Po kilku jeszcze chwilach rozmowy o panu Henryku i majątkowych sprawach, matka moja powstała, i całując mię w czoło, z czułością rzekła:
— Tak, Wacławo, jestem zupełnie zdecydowana na rozstanie się z tobą. Widzę w tém twoje dobro i zresztą czuję, że i dla ojca masz także obowiązki. Szanuj go zawsze i kochaj całém sercem, jest to człowiek...
Tu głos mojéj matki zadrżał, spuściła powieki i chwilę milczała.
— Jest to człowiek — dokończyła — dla którego... mimo wszystkiego, co zaszło między nami, chowam pamięć życzliwą i prawdziwy szacunek... On nauczy cię żyć... on ci drogę do szczęścia pokaże lepiéj, niż-bym ja to uczynić potrafiła. Co do mnie, pamiętasz może dawną naszę rozmowę o wędrowcu, który omijał światłe wzgórza i cieniste doliny, szukając sobie miejsca wyobraźnią wyśnionego, aż wóz jego przeznaczeń stanął na piasczystéj wydmie, gdzie skwar słońca dopiekał i wichry ostre wiały... Otóż jam do tego wędrowca podobna i wóz moich przeznaczeń na podobnéj zatrzymał się wydmie... Wszakże nie uskarżam się i odważnie zniosę to, co sama zgotowałam sobie...
Wymawiając ostatnie wyrazy, matka moja szybko się oddaliła, nie chcąc, jak mi się zdawało, okazać wzruszenia, które coraz bardziéj ją ogarniało.
Po jéj odejściu wstałam, wzruszona do głębi, i kilka godzin przesiedziałam na jedném miejscu, z dłonią przy czole, pogrążona w myślach.
A gdy ocknęłam się z myśli tych i powstałam, światléj mi było w oczach, pogodniéj w duszy. W umyśle moim zaświtała piękna, urocza nadzieja, serce uderzyło żywo na widok świętego, wielkiego zadania, jakie stanęło przede mną. Tak — rzekłam do siebie w duchu, — dla czegóż-by rodzice moi nie mieli połączyć się z sobą na nowo? Okoliczności, których dotąd nie pojmuję dobrze, zbyt światowe usposobienie mojéj matki, duma może obojga, która w niczém ustąpić nie chciała, rozłączyły ich. Ale matka moja kochała mego ojca, kocha go dotąd jeszcze, to widoczne, z żalem spogląda za siebie i pragnęła-by wrócić na to miejsce słoneczne, które dobrowolnie opuściła kiedyś, w chwili szału i uniesienia. A ojciec? i on pewno kochał moję matkę, i jemu ciężyć musi samotne życie, brak domowego ciepła i ogniska; dla czegożby więc wrócić do siebie nie mieli teraz, gdy wiele już lat przeszło po dawnych wzajemnych urazach, gdy oboje doszli do połowy życia i z żalem oglądają się za tém, co utracili? A ja, jedyne ich dziecię, tak bardzo przez oboje kochane, czy nie powinnam stanąć pośród nich, jako pobudka i zachęta do pojednania? Czy nie powinnam od jednego z nich do drugiego przenieść oliwnéj gałązki zgody i pokoju?