Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „W trzy lata później” |
Indeks stron |
W suchy, blado oświetlony jesienném słońcem dzień listopadowy, wyjechałam konno z domu i puściłam się zwolna na wązkie, kręte ścieżki, okrążające obszerne łany pól i pożółkłe łąki. Potém wjechałam do małego boru, leżącego na granicy posiadłości mojéj matki, i przebywszy go w zamyśleniu, sama nie wiedząc jak, znalazłam się na szerokiéj drodze, stanowiącéj główną komunikacyą pomiędzy gęsto rozsianemi dworami naszego sąsiedztwa. Sądząc, że nazbyt już oddaliłam się od domu, miałam zwrócić konia ku tylko co opuszczonemu borowi, gdy, machinalnie rozejrzawszy się po okolicy, zobaczyłam o kilkanaście stai od drogi, bielejący i kształtnemi strzelający wieżyczkami, gotycki pałacyk. Poznałam go dobrze: wszak kiedyś miałam zostać jego właścicielką. Do pałacyku wiodła aleja, gęsto wysadzona włoskiemi topolami i w zupełnie prostą wyrżnięta linią. Przez tę perspektywę, utworzoną z bezlistnych drzew, widziałam piękne ogrodzenie, obszerny i ozdobny dziedziniec, kilka gotyckich okien, w wytworne zaopatrzonych żaluzye, i wyniosły pałacowy taras. Na tym ostatnim długo wzrok zatrzymałam, bo przyszło mi na pamięć jedno z dziecinnych rojeń moich, które tak często dawniéj przedstawiało mi pana Agenora, stojącego na tym tarasie w rycerskiéj zbroi, z pióropuszem bohaterów nad głową... Uśmiechnęłam się na to wspomnienie, ale zarazem i pewną rzewność poczułam. Bądź co bądź, przeszłość ma swoje prawa, a piérwsze wrażenia życia są, jak te ptaki, co, chłodem dotknięte, odlatują w dalekie strony, ale, gdy słońce błyśnie, wracają...
Myślałam o tém, gdzie téż jest teraz pan Agenor i co się z nim dzieje? Dawno przebaczyłam mu wszystko, co tylko względem mnie zawinił, a z owego listu jego, który nas na zawsze rozłączył, pamiętam tylko te słowa: „Czy jest na świecie człowiek, w którym-by nie została kropla uczciwości i iskra uczuć gorętszych? Sądzę, że takiego niéma na świecie.”
Gdy tak stałam pod ścianą lasu, zamyślona i zapatrzona w pałacyk, usłyszałam nagle turkot powozu. Obejrzałam się i zobaczyłam szybko toczący się ku dworowi odkryty koczyk, czterema zaprzężony końmi, a w nim widać było dwie siedzące kobiety, których twarzy rozpoznać z razu nie mogłam. Przyszło mi na myśl, że były to zapewne jakie dawniéj znajome, a obojętne mi sąsiadki, i nie bardzo sobie życząc spotkania z niemi, zwróciłam konia i chciałam coprędzéj wjechać do lasu, aby zniknąć z oczu jadących. Ale spostrzegłam, że, sama nie wiedząc o tém, oddaliłam się nieco od ścieżki, która prowadziła w głąb’ lasu, i aby teraz dostać się na nią, musiałam koniecznie skrzyżować się z szybko nadjeżdżającym powozem. Nie sprawiło to mi wielkiéj przykrości. Wprawdzie w skupionym i nieco smętnym nastroju umysłu, w jakim się znajdowałam, wolała-bym nie spotykać obojętnych twarzy, ale znowu nie miałam téż żadnego powodu do ich zbyt starannego unikania. Jechałam więc z wolna ku mojéj ścieżce i gotowałam się do zamienienia z nadjeżdżającemi paniami obojętnych ukłonów, gdy nagle z powozu dały się słyszéć dwa kobiece, do woźnicy skierowane okrzyki: stój! stój! Spojrzałam i zobaczyłam dwie zwrócone do mnie, dobrze mi znane, twarze Emilki i Zosi. W mgnieniu oka powóz zatrzymał się, ja także zeskoczyłam z konia i wszystkie trzy znalazłyśmy się stojące przy sobie u skraju lasu, o kilkanaście kroków od drogi i służby towarzyszącéj powozowi dwóch pań. Emilka ściskała i całowała mnie z właściwą sobie czułością, Zosia prędko wypuściła moję rękę, którą z razu była uścisnęła, i stała o parę kroków ode mnie, wlepiając w moję twarz swoje wielkie szafirowe oczy, które od razu uderzyły mnie szczególnym wyrazem, jaki je teraz napełniał. Obie dawne towarzyszki moje były bardzo zmienione, ale każda inaczéj. Emilka nigdy nie była ładną, a teraz stała się nią mniéj jeszcze. Cera jéj zgrubiała, oczy zapadły, usta straciły kolor, a cała postać nie miała téj wyrafinowanéj salonowéj dystynkcyi, jaka ją cechowała dawniéj, tém bardziéj, że i ubranie na niéj było bardzo skromne, ciemne i niedbale włożone. Mimo to, wydała mi się jeszcze sympatyczniejszą, niż wprzódy; dobroć i ciepło serdeczne promieniało z jéj błękitnych źrenic, a cała osoba napiętnowana była nieokreślonym smutkiem i łagodnością.
Zosia stanowiła z nią zupełną sprzeczność. Porzuciłam ją uroczą i pełną wdzięku dziewicą, teraz była prześliczną, w całym blasku piękności rozwiniętą, kobietą. Wysoka, szczupła, dziwnie kształtna, twarz miała jednolitéj białości, porcelanowéj przezroczystości zarazem; bogate warkocze spływały na jéj gibką alabastrową szyję i, wysuwając się z pod piór zdobiących kapelusz, ocieniały czoło, w posągowych wycięte zarysach. Mimo jednak téj doskonałéj piękności, wiała od niéj pewna sztywność i chłód. Trzymała się prosto i ruchy miała powolne, niby odpychające; różowe, drobne jéj usta, okrążone były wyrazem milczącéj surowości; w szafirowych źrenicach dawniejsze iskierki, jakie od czasu do czasu pojawiały się w nich przed kilku laty, rozpaliły się w suchy energiczny blask, łagodzony nieco cieniem, padającym od rzęs długich, ale wzmagany za to surowym łukiem brwi i wyrazem czoła, które miało w sobie coś marmurowego i nieporuszonego. Gdy z powozu jeszcze piérwsze na mnie rzuciła spojrzenie, twarz jéj rozjaśniła się radością i rumieńcem, pochyliła się, zawołała na furmana, a gdy powóz stanął, wyskoczyła i silnie uścisnęła mi obie dłonie; ale nagle uścisk jéj osłabł, opuściła ręce pomiędzy fałdy swego czarnego płaszcza i wyrzekła uprzejmie, ale bez uśmiechu i czułości:
— Jakże dawno nie widziałam cię, Wacławo.
Potém, gdy Emilka zasypywała mię pytaniami i okrywała pocałunkami, Zosia stała o parę kroków, niema, prosta, biała i niewzruszona, jak marmur, tylko wzrok płonących jéj oczu tkwił uporczywie w méj twarzy. Może myliłam się, ale, patrząc wtedy na nią, byłam prawie pewna, że, jak niegdyś różowe jéj usta z naiwną czułością i wylaniem zwierzały przede mną jéj dziewicze marzenia i uczucia, tak teraz te oczy milczące, nieruchomo utkwione we mnie, suche, lecz rozpłomienione, opowiadały mi wiele, wiele smutnych rzeczy...
Co do mnie, czułam się tak rozrzewnioną i wzruszoną spotkaniem tych dwóch istot, które tak kochałam niegdyś, które przywodziły mi przed wyobraźnią tyle odległych wspomnień, że ani mi na myśl nie przyszło, iż jedna z nich była siostrą, druga żoną głównego dręczyciela méj matki.
Wzięłam w swoje dłonie rękę jednéj i drugiéj i spytałam, ze szczerą czułością patrząc na nie:
— Jesteście szczęśliwe?
Na to pytanie moje, zupełnie sprzeczne wyrazy wystąpiły na twarze dwóch kobiet. W oku Emilki stanęła łza.
— Straciłam matkę, siostra moja daleko, jestem... — wstrzymała się, i szybkie spojrzenie rzucając na bratową, nie dokończyła swéj myśli. Zdawało mi się, że chciała powiedziéć, jestem sama na świecie! i zaraz pomyślałam, że był to początek historyi biednéj babki Ludgardy.
Zosia, usłyszawszy pytanie moje, wpatrzyła się we mnie jeszcze uporczywiéj, a źrenice jéj rozszerzyły się nieco, jakby pod wpływem zadziwienia. Potém na surowych jéj ustach wykwitł blady uśmiech, wzruszyła lekko ramionami, oderwała wzrok od mojéj twarzy, podniosła go w górę i, ścigając oczyma szary obłok, posuwający się szybko nad ciemnemi drzewami boru, z cicha powtórzyła parę razy: — Szczęście... szczęście...
Podniosła rękę i wskazujący palec wyciągnęła ku obłokowi, na który patrzyła.
— Czy zgadniesz — rzekła — jak daleko odżegluje obłok ten od miejsca, na którém zrodziły go mgły i pary? Tak samo nie zgadniesz, jak daleko od człowieka odleci szczęście, zrodzone w młodych dniach jego z nieświadomości i marzenia.
Przy słowach tych, wargi jéj drgnęły lekko i na czoło pomiędzy brwiami wystąpił wąziuchny pasek zmarszczki. Ale po chwili usta zwarły się znowu surowo i milcząco, a czoło było tak samo nieruchome, jak piérwéj. Po chwili podała mi rękę i z wyrazem: — zobaczymy się wkrótce! — zwróciła się ku powozowi. Emilka pozostała jeszcze przy mnie parę minut i uwiadomiła mię, że brat jéj nabył przed rokiem dobra pana Agenora, i że ponieważ stanowią one teraz centrum jego obszernych posiadłości, obrał w nich sobie stałą rezydencyą i zamieszkał z żoną w gotyckim pałacyku.
— A cóż się stało z właścicielem tego pałacu? — spytałam, wskazując na piękną budowę.
— Zniknął z okolicy naszéj bez wieści — odpowiedziała Emilka — jedni powiadają, że mieszka u swego stryjecznego brata, który, jak wiesz, o kilkadziesiąt mil ztąd posiada ogromne dobra, i że starał się tam o parę bogatych panien, które mu odmówiły. Inni utrzymują, że od roku zostaje w jakiémś nadmorskiém mieście, gdzie przyjął obowiązek komisanta jednego z największych w kraju handlowych domów.
— Sądzę — przerwałam — że i jedno, i drugie może być prawdą, tylko, że drugie nastąpiło po piérwszem...
— Co znaczy — uśmiechnęła się Emilka — że pan Agenor probował jeszcze wydobyć się z toni za pomocą bogatego małżeństwa, ale, przekonawszy się, że było to mu już niepodobieństwem, uchwycił się może innego środka zdobycia sobie wygodnego bytu... To tylko pewna, że od czasu sprzedaży jego majątków, po któréj bardzo mała została mu sumka, parę razy przyjeżdżał w te strony, tak tajemnie, że, choć wszyscy o tém mówili, nikt go jednak nie widział, oprócz... oprócz podobno Rozalii, która wówczas mieszkała jeszcze w domu swoich rodziców. Utrzymują nawet niektórzy, iż ostatecznie przyrzekli sobie, że się pobiorą, ale nie prędzéj, jak wtedy, gdy Rozalia otrzyma spadek po pani Hortensyi, albo pan Agenor zdobędzie sobie dostateczne środki utrzymania.
— Ależ twój brat, Emilko — rzekłam — ogromnie jest teraz bogaty i dąży ciągle do powiększenia swego majątku...
Emilka pochwyciła mię za ręce i przerwała z żywością:
— Nie mów o tém, Wacławo, bo to bardzo smutny dla mnie przedmiot rozmowy. Wiem, że matka twoja doświadcza z powodu Henryka mnóztwa przykrości, i że przemocą nieledwie pragnie on nabyć jéj dobra... Słyszałam o tém i pojmujesz, jak mię to boli. Nie myśl jednak, aby i pana Agenora majątek został nabyty przez mego brata w podobny sposób, kupił go on za sumę, którą wziął w posagu, żeniąc się z Zosią.
— Z którą się dla miłości tego posagu ożenił — wymówiłam z goryczą, nad którą zapanować nie mogłam.
Emilka spochmurniała, pochyliła głowę, a w oczach jéj znowu stanęły łzy.
— A! — rzekła z cicha — wiele, wiele opowiem ci kiedyś o tém wszystkiém... Smutny nasz dom i smutne nasze życie... ale tymczasem żegnam cię... Zosia na mnie czeka... przyjadę wkrótce do ciebie... do zobaczenia...
I uścisnąwszy mię raz jeszcze, odbiegła. Zosia w istocie siedziała już w powozie i zamyślonemi oczyma patrzyła na nas. Dopiéro, gdy ja wsiadłam na konia a powóz ruszył, odwróciła się i przesłała mi znak pożegnania ręką, a bardziéj jeszcze oczyma, które tkwiły we mnie póty, dopóki nie zakryły mię przed nią drzewa boru, do którego wjeżdżałam.
Wracałam do domu powoli i w zamyśleniu, a przed oczyma mojemi stała wciąż siedmnastoletnia Zosia, naiwna, świeża, stojąca w Rodowskim salonie śród blasków balowych i z wachlarzem przytkniętym do ust różanych, z główką pochyloną, z oczyma zdziwionemi i zasmuconemi, słuchająca przestróg wuja, wzbraniającego jéj tańczyć i mówić z człowiekiem, dla którego żywiéj uderzało jéj serce...