Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Ktokolwiek kiedy widział dom, bogaty niegdyś a popadający w ruinę, łatwo mógł spostrzedz wyłączne cechy jakie w nim zwykle panują. Ściany mają, tak jak ożywione przedmioty, porę zamierania. Na pozór stoją zda się całe i mocne, ale przypatrz się, a ujrzysz tu i owdzie plamy wilgoci, których dawniéj nie było, szare pasy jakiéjś pleśni i kurzawy, nie wiedziéć zkąd się biorącéj; kąty pokojów, wprzódy ciepłe i przytulne, wyglądają sztywnie i zimno, nad dachem kominy czernieją, z fundamentów jeden po drugim wypadają kamienie i tynk białym szronem osypuje podnóże budynku. Wewnątrz, w wielkich pokojach, stoją rzadkie sprzęty, tu i owdzie dawniejszy przypominające wykwint, ale sztywne, jakby nigdy z miejsca nie poruszane, nie ożywione tym miłym bezładem, świadczącym o gwarném towarzyskiém życiu, które posługiwało się niemi kiedyś, a dziś ustało. W atmosferze unoszą się niepochwytne atomy pyłów i nieustannie popielatą warstwą okrywają przedmioty. Warstwa ta, spędzona ręką staranną, wraca niebawem, zagrzebując pod kurzawą resztki dawnego poloru mahoniów i marmurów.
Pająki, w zagadkowy sposób powstałe zabierają na własność kąty, nieprzystępne im dawniéj; powłóczyste ich gniazda, rozerwane i zmienione z rana, w wieczór zwieszają znowu swoje szare siatki, jakby na urągowisko kosztownym firankom, których draperye spuszczają się nad oknami i drzwiami, ale ogołocone z ozdób poczerniałych, opadających strzępiami i zmięte w nierówne i niedbałe fałdy. Domownicy zdają się poruszać w ciężkiéj atmosferze, takiéj, jaka towarzyszy ołowianym chmurom w przedchwilę burzy. Nie ujrzysz tu twarzy ożywionych i ochoczych, ani posłyszysz kroków żwawo stąpających. Każdy czuje lub wié, że chwilowo tu tylko przebywa i nie troszczy się o przechowanie lub przyozdobienie miejsca, które mu jutro opuścić zapewne przyjdzie. Apatya spada na głowę, ręce i twarze wszystkich.
Kędy zwrócisz oczy, zobaczysz usta otwarte poziewaniem, albo ociężały krok niedbalstwa.
W godzinach pracy tu i owdzie ktoś z domowych śpi i chrapie, a zbudzony przeciąga się z niechęcią, i gdy sądzi, że go nikt nie słyszy, narzeka na dom, w którym przebywa, lub wyśmiewa jego ruinę. Przez okno widzisz ogród, porosły dzikiém zielem, a w porze ustania roślinności pokryty rodzajem brunatnego mułu, powstającego zwykle z deszczów jesiennych na bogato uprawnych kiedyś, a nagle zaniedbanych gruntach. Za ogrodem, po przez grupy drzew, ogołoconych z liścia, spostrzegasz powozy, jadące drogą tuż obok twéj bramy. Tłumnie wjeżdżały w nią niegdyś, dziś ją mijają. Jeżeli powóz odkryty, a oko twe uzbrojone w lunetę, zobaczysz niekiedy złośliwy uśmiech na twarzy którego z najczęstszych twych dawniéj gości, albo litośny wzrok jakiego poczciwca sąsiada, z gospodarskiém pożałowaniem obiegającego pola twe, leżące odłogiem. Odwracasz się od okna i w drzwiach spostrzegasz stojącego urzędnika w wytartym surducie, z zastraszającą pliką papierów w ręku, albo oficyalistę, trzymającego wzrok wlepiony w posadzkę, bo przychodzi po pieniądze, potrzebne do gospodarskich robót, wiedząc z góry, że ich nie posiadasz. Albo Izraelitę z długim szeregiem cyfr, wypisanych na kawałku zabrudzonego papieru, w ręku, i z szyderskiém a zarazem pożądliwém spojrzeniem, zwróconém na którykolwiek ze sprzętów twoich, a zdającém się ważyć go, mierzyć, cenić i, uprzedzając publiczną licytacyą, krzyczéć: ja ofiaruję najwięcéj!
Są to teraz jedyni goście twoi. Tamci powozami przejechali przed chwilą koło twéj bramy i twego ogrodu, aby gdzieś w dobraném, wykwintném towarzystwie bawić się wesołą rozmową, muzyką i tańcami; ty resztę dnia przepędzisz z tymi, którzy przybyli, niosąc ci troskę i upokorzenie.
Dawniéj kamerdyner, z gazetą w ręku, rozparty na sofie przedpokoju, odprawił-by urzędnika, oficyalistę i Izraelitę do pana rządcy, lub do pana pełnomocnika, powiadając lub przynajmniéj myśląc, że parkiety salonów są zbyt starannie wywoskowane i wyfroterowane, aby ich oni swemi brudnemi stopami dotykać mieli, a jaśnie wielmożna pani zbyt zajęta lustrem, gośćmi lub książką, którą czyta, aby mogła czas tracić na rozmowy z nimi. Dziś kamerdynera a nawet kredencerza odprawiłaś i drzwi przedpokoju przychodzącym często sama otwierać musisz. Panu rządcy i panu pełnomocnikowi podziękowałaś za ich usługi i rady, bo nie jesteś już dość bogatą, aby módz je opłacić. Nieanonsowany Izraelita zjawia się przed tobą kiedy chce, o każdéj porze dnia i wieczora, podaje ci swą zatłuszczoną kartkę z cyframi i nalega, abyś mu zapłaciła co winnaś, w rozmowie odrzucając dawny dodatek „jaśnie” i „wielmożna”, a i „pani” nawet, mówiąc od niechcenia, ot tak zda się dla zwyczaju tylko, bo w gruncie on, co ma pieniądze, uważa się za daleko większego pana od ciebie, która ich nie masz.
Chociaż nie umié, jak ty, mówić po francuzku i grać na fortepianie, uważa się nawet za daleko rozumniejszego i nieraz bez ceremonii daje ci to do zrozumienia, uśmiechem, pół-słówkiem, lub zabraniem miejsca na fotelu, bez twego uprzedniego zaproszenia. Skończyłaś nużącą sprawę, musiałaś uniżyć się prośbą o zwłokę terminu wypłaty, wyjaśniać swe położenie przed tym, o którym mniemałaś dawniéj, że oślepł-by, gdyby spojrzał w słońce twéj społecznéj świetności. Połknęłaś kilka upokorzeń, kilka razy zakrztusiłaś się, wymawiając wyraz: przepraszam! ukłoniłaś się odchodzącemu Izraelicie z wielką grzecznością, starannie kryjąc pod spuszczoną powieką łzę wstydu i smutku. Jesteś sama nakoniec i zbliżasz się do zegaru, aby spojrzéć, czy dzień dochodzi już nareszcie do końca, i czy prędko przyjdzie przyzwoita pora położenia się do snu, snu, co ci chwilowe zapomnienie przyniesie. Patrzysz na skazówki zegara i wzruszasz ramionami z niecierpliwością i zdziwieniem. Byłaś pewna, że do wieczora już tylko kwadrans, półgodziny zostaje czasu, a zegar ci powiada, że zaledwie parę godzin minęło od południa. Czy popsuła się maszynerya zegaru i bieg skazówek opóźnia? Czy mechanizm planetarnego świata uległ jakim zmianom, tak, że ziemia wolniéj, niż zwykle, odbywa wirowy około swéj osi obrót? Ani jedno, ani drugie. Zegar jest doskonały i ziemia w pędzie swym niepowstrzymana, rozum ci o tém powiada, a jednak usta twe, co otwierają się do poziewania, zdają się mniemać, że dzień już dawno ukończyć-by się powinien, bo jesteś zmęczona i chcesz spać. Przepędzasz resztę czasu, jak możesz, dziwiąc się, zkąd się bierze ten pył, co nieustannie opada na twe stoliki i konsole? Dlaczego źwierciadła i szyby w oknach nie tak są przezroczyste, jak dawniéj? Dlaczego w pokojach przybyło pająków a ubyło ludzi? Dlaczego domowi usługują ci bez pośpiechu, tak, że kilka razy dzwonić musisz, nim się którykolwiek z nich zjawi przed tobą? Nie dzwonisz nawet na nich często, a robisz sobie sama wszystko, co możesz, bo czujesz pewne pomieszanie na widok sług nieopłaconych, niechętnych, zaspanych. Nakoniec z przyjemnością widzisz nadeszłą porę spoczynku. Sądziłaś, że zaledwie głowa twa dotknie się do poduszki, uśniesz jak zabita. Gdzie tam! Poduszka ta, co ci niegdyś tak słodkie do snu szeptała marzenia, teraz kładzie ci w ucho nieskończony szereg cyfr, które dodajesz, odejmujesz, mnożysz, dzielisz, a z każdego z tych arytmetycznych działań, jakie teraz bardzo wprawnie nauczyłaś się rozwiązywać pamięcią, wychodzi jedno okrągłe zero. W tém zerze wielkiemi literami stoi wypisane pytanie: co się ze mną stanie i co się stanie z memi ukochanemi? Czytasz to pytanie, czytasz, czytasz, aż cię oczy zabolą; zamykasz powieki, ale otwierają się przemocą i patrzą w zero i wypisane w niém pytanie. Północ bije; po domu pustym i uśpionym dźwięki zegaru rozchodzą się jękliwe, przeciągłe. Przypominasz sobie nagle, jak to o téj godzinie gwarno i wesoło bywało niegdyś w tym domu, jak wielu wówczas miałaś przyjaciół, wielbicieli, znajomych, krewnych, sług; przypominasz sobie, że właśnie o północy, na wieczorach, które wydawałaś, lokaje w białych rękawiczkach roznosili na srebrnych tacach wytworne przysmaki, a muzyka zaczynała grać drugiego mazura. O północy także, kiedy nie miałaś gości, zamykałaś książkę lub fortepian i szłaś do spoczynku z niechęcią jeszcze, ale przez obawę, aby dłuższe czuwanie nie nadwerężyło świeżości twéj cery. Teraz niéma gości, ani przyjaciół, ani krewnych, ani sług, ani muzyki, teraz nie myślisz o twéj cerze. Myślisz może o niéj, ale z goryczą, bo spodziewasz się, że wkrótce zwiędnie ona i zżółknie śród głodu i tułaczki. Zdejmuje cię znużenie niewypowiedziane, ale nie to fizyczne, które do snu skłania, lecz moralne, połączone z gorączką, takie, które właśnie sen odgania, a zmusza chodzić, ruszać się, rozglądać się po kątach, słuchać wichru, co szumi za oknami. Wstajesz, zbliżasz się do okna, rozchylasz firankę. Przy blasku gwiazd lub księżyca, widzisz daleko na polu rozłożoną wioseczkę. Parę świateł migoce pod nizkiemi chat dachami. O! cóż-byś za to dała, gdyby jednę z takich chatek posiadać na własność, zamiast tego wielkiego, pustego, upadającego domu, z rozłogami zapuszczonych pól wokoło. Posiadać chatkę czystą, całą, własną, bez ruiny, bez długów, bez trosk, z małym ogródkiem pełnym jabłoni, wisien i polnych maków na wiosnę, z kominem, na którym wesoły bucha płomień, z drzwiami szczelnie zamkniętemi, a przez które wchodzą prawdziwi przyjaciele, co cię kochają, choć jesteś ubogą, a nie wchodzą wierzyciele, co ci się nizko, bardzo nizko kłaniali, gdy byłaś bogatą. Niestety! światełko gaśnie w wioseczce, z niém razem ucieka od ciebie marzenie twoje.
Nie urodziłaś się w chacie i nie możesz być prostą wyrobnicą; urodziłaś się w pałacu i jesteś podupadłą wielkością, to jest, posiadasz przywiléj na śmieszność i wszelkiego rodzaju upokorzenia. Lampa nocna gaśnie, ranek blizki, zasypiasz; sen miałaś niespokojny, a budzi cię z niego sługa, która wchodzi do twéj sypialni z oznajmieniem, że kucharz nie ma materyałów do sporządzenia ci obiadu, że furman żąda obroku dla koni, którego już od kilku dni nie miały, że oficyalista, ktoś z czeladzi, proszą o część należnéj im zapłaty. Machinalnie otwierasz szkatułkę i spostrzegasz na dnie gołą deskę; spuszczasz głowę, zamyślasz się i szukasz w wyobraźni różnych wykrętów dla odparcia żądań, którym zadość uczynić nie możesz. Kończy się na tém, że nie jesteś pewna, czy będziesz tego dnia jadła obiad.
Postanawiasz sprzedać ostatnią parę koni, któréj nie masz czém pożywić, a służących przepraszasz, że teraz jeszcze zapłacić im nie możesz, krztusząc się znowu każdym wymawianym wyrazem. Nie skończyłaś jeszcze toalety, gdy ci przynoszą kilka rachunków, nadesłanych przez wierzycieli, i parę pozwów urzędowych...
Stan taki nazywa się bogatą nędzą, bogatą dlatego, że trzymają się jéj jeszcze gdzie niegdzie pozłacane łachmany dawnego bogactwa, a w gruncie ze wszystkich nędz najdolegliwszą.
W takim stanie pogrążone byłyśmy z matką moją przez całą jesień, która, długa i pochmurna, ciągnęła się nieskończenie po moim do jéj domu powrocie.
Wielka jednak między jéj a mojém położeniem zachodziła różnica. Ja cierpiałam tylko za nią; ona za mnie i za siebie. Ja ufałam w przyszłość i z niecierpliwością oczekiwałam stanowczego przesilenia, któreby zakończyło przykry stan wyczekiwania i tymczasowości; ją coraz sroższa ogarniała trwoga.
Dla mnie celem marzeń i pragnień był skromny pokoik, gdzie choćby na jakiém poddaszu miejskiém najęty, ale wolny od codziennych napaści i upokorzeń; ona całemi siłami zdawała się trzymać tych pustych i umierających ścian swego domu, po za któremi widziała już tylko tułaczkę i ubóztwo, a śród których mieszkając, niekiedy przynajmniéj łudzić się jeszcze mogła wspomnieniami na zawsze minionego blasku. Ja nakoniec nie miałam sobie nic do zarzucenia, bo zniszczenie, jakie nas otoczyło, nie było mojém dziełem; ona, przeciwnie, w każdéj godzinie i minucie dnia myśléć musiała, że przez nieopatrzność, łatwowierność i zamiłowanie w zbytku, utraciła świetny dar losu, piękne dziedzictwo majątku swych przodków, który tyle dla niéj i dla innych przynieśćby mógł pożytku. Ale zupełną już różnicę, jaka zachodziła pomiędzy nami, stanowiło to, że ja patrzyłam na ubóztwo, jako na pospolitą przypadłość losu, któréj miliony ludzi ulega, zrozumiałam jego znaczenie i obowiązki; matce zaś mojéj bieda przedstawiała się w postaci brudnych i wstrętnych łachmanów, prowadzących na twarz rumieniec wiecznego wstydu. Co do pracy, jakiéj miałam poświęcić się w przyszłości, była ona w moich oczach zaszczytem, którym co prędzéj przyozdobić się pragnęłam; matce mojéj wrodzony jéj rozsądek i szlachetność ukazywały także poczciwą pracę, jako rzecz godną szacunku i uznania, nie gardziła ona nigdy, jak inni, w jéj minioném położeniu zostający ludzie, tymi, którzy pracują od najwcześniejszéj swéj młodości. Przytém, piękną i bogatą będąc dziewicą, pokochała nawet skromnego pracownika, jakim wówczas był mój ojciec; niemniéj jednak, gotową będąc uszanować pracę innych, nie pojmowała jéj dla siebie ani dla mnie, i wiedziona fałszywym instynktem, nabranym od świata, śród którego przepędziła życie, wstydziła się jéj dla mnie i dla siebie, jako czegoś, co w najwyższym stopniu niestosowném było dla osób, urodzonych na wysokim szczeblu społecznéj drabiny.
Nieraz, myśląc o tych poglądach naszych na ubóztwo i pracę, pytałam siebie, czy sprzeczność między niemi wynika z różnicy naszego wieku i moralnego ustroju, czy téż raczéj uwydatnia się w niéj piętno dwóch następujących po sobie pokoleń kobiecych, z których piérwsze hodowane było, jak kwiaty w oszklonéj cieplarni miękkości i przesądów, a drugie, szerzéj na świat wejrzawszy, zaczęło już pojmować istotne człowiecze przeznaczenie kobiety. I jeszcze inne piętno dwóch światów, wręcz naprzeciw siebie stojących, stawało w mojéj myśli: tego, którego fałszywe połyski, a wewnętrzne cierpienia i próżnią, poznałam przy matce na początku mego życia, i drugiego, w którego zimne i surowe na pozór, lecz jedynie rzeczywiste i szlachetne krainy, wprowadził potém ducha mego mój ojciec.
Przesilenie stanowcze zbliżało się i coraz bardziéj wydawało się nieuniknioném. Położenie było tak trudne i naprężone, że lada chwila przesilić się musiało. Pan Henryk S. przed rokiem już dług swój exekwować zaczął: dwa termina sprzedaży publicznéj majątku minęły, a trzeci i ostateczny przyjść miał za dwa miesiące. Kilka więc jeszcze tygodni pozostawało nam do przebycia w domu, z którego potém miałyśmy wyjechać, prawdopodobnie aby doń nigdy nie wrócić.
W szarych dniach suchéj, lecz pochmurnéj jesieni, obok krzątaniny po domu, przez którą pragnęłam z pomocą Bini utworzyć w koło méj matki jaki taki ład i dostatek, jako tako zakryć przed nią dziury i łaty codziennego życia i naprawić pogardliwe niedbalstwo reszty domowników, jedyną rozrywką moją była konna przejażdżka.
Wprawdzie pięknego mego wierzchowca, na którym tyle jeździłam dawniéj, nie znalazłam już w stajniach mojéj matki, lecz w kilka dni po bytności mojéj w Rodowie, służąca, wchodząc z rana do mego pokoju, oznajmiła, że masztalerz Rodowski, z rozkazu panny Rozalii, przyprowadził dla mnie wierzchowca i już odjechał, nie pozostawiwszy żadnego pisma ani ustnego zlecenia od osoby, która go przysłała. Nie zdziwiłam się wcale, a tylko mimowoli przypomniałam sobie bukiet nieśmiertelników, zdobiący pokój biednéj babki Ludgardy. I pomyślałam, że Rozalia posiadała dziwny ustrój moralny i była jedną z najgłębszych, znanych mi, istot. Kazałam przyprowadzić przed ganek nowo przywiedzionego wierzchowca i poznałam w nim szlachetnéj krwi rumaka, na którym przed kilku laty Rozalia przywiozła mi była ów okrutny i pamiętny w mém życiu list pana Agenora.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.