Pamiętnik panny służącej (1923)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik panny służącej |
Wydawca | J. Fiszer |
Data wyd. | 1923 |
Druk | W. Piekarniak |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Orlicz-Garlikowska |
Tytuł orygin. | Le Journal d'une femme de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz już wcale nie mówią o małej Klarze... Tak jak przewidywałam, przestali się tem zajmować. Las w Raillon wraz z Józefem ukrył w sobie na wieki tę tajemnicę. O tej małej istocie ludzkiej nie będą już nadal mówić, zupełnie jak o trupie jakiego ptaka, zmarłego w gęstwinie leśnej. Tak, jakby nic się nie stało, ojciec jej rozbija dalej kamienie na drogach, a miasto poruszone na chwilę tą zbrodnią, przybrało swój zwykły wygląd... jeszcze bardziej ponury z powodu zbliżającej się zimy.
Pani wysłała, mnie do rzeźnika, zabrałam psy z sobą... Podczas gdy byłam w sklepie, weszła tam nieśmiało staruszka i prosiła o mięso, „trochę mięsa na rosół dla chorego syna“.
Rzeźnik wyszukał w szerokiej kadzi żelaznej, w której były odpadki, jakiś obrzydliwy kawałek, nawpół z kośćmi i nawpół z tłuszczem, i podając go spiesznie:
— Piętnaście su... zawołał.
— Piętnaście su!.. wyrzekła staruszka... czyż to możliwe, mój Boże!.. a przytem czy można z tego ugotować rosół?..
— Jak się pani podoba... odparł rzeźnik, wrzucając z powrotem do kadzi ów kawałek... tylko niech pani pamięta, że dziś przyślę pani rachunek... Jeżeli jutro nie zostanie zapłacony... woźny trybunału...
— A więc niech pan da... to mięso... zdecydowała się staruszka.
A gdy już wyszła, rzeźnik rzekł:
— Gdybyśmy nie mieli biednych, którzy kupują gorsze kawałki, to z pewnością nie wyszlibyśmy na swoje... Ale teraz te szelmy zaczynają mieć wymagania!
I odkrajawszy dwa długie płaty dobrego, czerwonego mięsa, rzucił je naszym psom.
Psy ludzi bogatych, naprzykład... to nie biedacy...
W Prieuré wypadki tragiczne przechodzą kolejno w komiczne, bo wszakże nie można drżeć bezustannie... Zmęczony dręczeniem kapitana i idąc za radą pani, pan chciał położyć temu nareszcie koniec i odesłał sprawę ową do sędziego pokoju. Doniósł o swoich stratach, o potłuczonych szybach w inspektach, i o niszczeniu całego ogrodu.
Spotkanie dwóch wrogów w gabinecie sędziego, było bardzo zabawne. Wymyślali sobie tak ordynarnie, jak ostatni śmieciarze. Naturalnie kapitan zaklinał się, iż nigdy nie rzucał kamieniami w ogród Lanlaira; to właśnie Lanlaire rzucał kamienie do jego ogrodu.
— Czy masz pan świadków?.. Gdzie są pańscy świadkowie?.. odważ się pan postawić świadków... wołał kapitan.
— Świadków?.. odcinał się pan... są nimi kamienie oraz te wszystkie świństwa, jakiemi pan pokrył moją posiadłość... stare kapelusze... stare pantofle, które każdy pozna, że należały do pana.
— Kłamstwo...
— Jesteś pan kanalją... i opojem...
Niemożliwość dostarczenia przez pana odpowiednich świadków sprawiła, że sędzia pokoju, który przytem był przyjacielem kapitana, zniewolił pana do cofnięcia skargi.
— I przytem niech mi pan pozwoli powiedzieć sobie... powiedział sędzia do mojego pana... iż jest to zupełnem nieprawdopodobieństwem... tego nie można nawet przypuścić, aby dzielny żołnierz... nieustraszony oficer, który uzyskał wszystkie odznaczenia na polu bitwy, bawił się rzucaniem kamieni i starych kapeluszy na pańską posiadłość, jak jaki smarkacz...
— Do djabła!.. wrzeszczał kapitan... to jest człowiek bezecny, kłamca... On znieważa armję...
— Ja?
— Tak, pan... Chodzi panu o zniesławienie armji, wstrętny żydzie... Niech żyje armja!..
Rzucili się do swoich czupryn... wydzierali sobie włosy, i sędzia miał wiele trudu, zanim ich rozdzielił...
Odtąd pan umieścił dwóch niewidzialnych świadków w ogrodzie, którzy strzegli bez przerwy, ukryci za drewnianą ścianą, w której wyrżnięte były na wysokość człowieka cztery okrągłe otwory na oczy. Ale kapitan powiadomiony o tem, zachowywał się spokojnie i pan napróżno tylko naraził się na koszta.
Widziałam kilka razy kapitana przez wierzch płotu... Pomimo przymrozków, nie opuszczał przez cały dzień swego ogrodu, w którym pracował zapamiętale nad rozmaitemi rzeczami. Gdy go zobaczyłam, nakrywał właśnie róże papierem... Zaczął opowiadać mi o swoich nieszczęściach: Róża cierpi bardzo na influenzę i ma ataki astmatyczne! Bourbok! zdechł... zmarł on na płuca z tego, że zadużo pił koniaku... Naprawdę, iż niema on szczęścia... To z pewnością ten bandyta Lanlaire rzucił na niego urok... Powziął więc zamiar pozbycia się go z tej okolicy, już ułożył plan walki.
— Oto trzeba, abyś tak zrobiła moja panienko... Podasz skargę przeciw Lanlairowi... do trybunału w Louviers... o znieważenie obyczajów i zamach na twoją skromność...
— Ależ, kapitanie, pan nigdy nie znieważał moich obyczai, ani nie czynił zamachu na moją skromność...
— Więc i cóż stąd?..
— Nie mogę...
— Jakto, nie może panienka?.. Przecież nic niema prostszego nad to... Żłóż taką skargę i podaj nas na świadków, Różę i mnie... my stwierdzimy wobec sprawiedliwości, że widzieliśmy wszystko... wszystko... Stewo żołnierza w takiej chwili ma jakieś znaczenie do stu piorunów!.. To nie byle jaka rzecz... I tak to ułóż, ażebyśmy potem mogli z łatwością powołać do życia sprawę gwałtu w lesie i włączyć w to Lanlaira... To jest pomysł... Pomyśl o tem, panno Celestyno... pomyśl...
Ach! naprawdę, że mam wiele więcej w tej chwili do myślenia... Józef nalega, abym się zdecydowała... nie może czekać dłużej... otrzymał zawiadomienie z Cherbourga, że w przyszłym tygodniu sprzedają kawiarenkę... Ale jestem niespokojna... drżę na samą myśl... Chciałabym... i nie chcę... Jednego dnia uśmiecha mi się to, a nazajutrz już przestaje się uśmiechać... Myślę, iż przedewszystkiem boję się, aby Józef nie wyciągnął mnie do rzeczy strasznych... Nie mogę się zdecydować... On nie jest brutalny dla mnie, obiecuje mi łagodnie swobodę i piękne toalety... życie pewne, szczęśliwe i zwycięskie.
— A na to potrzeba, abym kupił małą kawiarnię... powiedział do mnie... Nie mogę pominąć podobnej okazji... A jeśliby tak nastąpiła rewolucja? Pomyśl tylko, Celestyno... wtedy byłby to odrazu majątek. A któż to wie?.. Rewolucja... ach! tylko weź to do głowy — nic nie może być lepszego dla kawiarni...
— Więc niech Józef ją kupi... Jeśli nie ja, to inna się do tego znajdzie...
— Nie... nie, trzeba tam tylko ciebie... niema innej, tylko ty... ale ty, Celestyno, pogardzasz mną...
— Nie... zaręczam Józefowi, iż nie...
— Tak... właśnie tak... ty masz najgorsze pojęcie o mnie...
W tej chwili naprawdę, iż nie wiem skąd wzięło się we mnie tyle odwagi, że zadałam mu to pytanie:
— A więc dobrze, niech mi Józef powie, że to Józef zgwałcił małą Klarę w lesie?
Józef przyjął ten cios z niezwykłym spokojem. Jedynie wzruszył ramionami i przez kilka chwil kołysał się i poprawiał spodnie, które nieco opuściły się i odpowiedział z prostotą:
— Widzisz zatem, Celestyno... że wiedziałem co mówię... Znam myśli Celestyny... wiem wszystko, o czem myślisz...
Głos jego złagodniał, ale wzrok stał się tak strasznym, że wydało mi się niepodobieństwem wyrzec choć jedno słowo...
— Nie zajmuj się małą Klarą... zajmij się sobą.
I jak owego wieczoru, wziął mnie w ramiona...
— Czy pojedziesz ze mną do małej kawiarni?..
Drżąc i trzęsąc się cała, nareszcie jednak zdobyłam się na odwagę i odpowiedziałam mu:
— Boję się... boję się was, Józefie... Dlaczego, nie wiem sama, ale się was boję!..
Zaczął mnie kołysać w ramionach, i dumny z tego oświadczenia, powiedział tonem ojcowskim:
— Dobrze, dobrze... jeśli to to... porozmawiamy o tem jutro.
Krążył po mieście dziennik z Rouen, w którym był artykuł, wywołujący skandal pomiędzy dewotkami. Było to prawdziwe zdarzenie, bardzo zabawne, które miało miejsce tuz przy Port-Lancon, w ładnym zakątku, o trzy kilometry stąd.
Pikantność rzeczy polegała na tem, że wszyscy znali te osoby... Oto więc czem zajmowali się ludzie przez dni kilka... Przyniesiono dziennik do Marjanny wczoraj wieczorem po obiedzie, przeczytałam ów sławny artykuł na głos... Po pierwszych zdaniach Józef podniósł się nieco zagniewany i oświadczył, iż nie lubi on „świństw“ i że nie może również znieść, gdy przy nim napadają na religję...
— Nie dobrze postępujesz, Celestyno... nie dobrze...
I poszedł spać.
Zamieszczam tutaj to zdarzenie... wydaje nui się ono godnem wspomnienia i przytem myślę, iż warto wtrącić tutaj wybuch śmiechu do tych kartek tak smutnych.
Więc oto tak:
Dziekan z parafii Port-Lançon był księdzem krewkim, czynnym sekciarzem, który słynął w całej okolicy z piorunującej wymowy. Niedowiarki i wolnomyśliciele udawali się w niedzielę do kościoła dlatego tylko, aby wysłuchać jego kazania. Tłomaczyli się oni z tych świętych praktyk — właśnie owym darem wymowy dziekana.
— Nie zgadzamy się z jego przekonaniami, ale pomimo to, przyjemnie jest słyszeć takiego człowieka. I zazdrościli przytem deputowanym, którzy nigdy nie wypuścili ani pary z ust, co do „sacrée platine“ księdza dziekana. Jego swarliwe, hałaśliwe wtrącania, się do gminy, często wprawiały w kłopot mera. oraz irytowało inne władze, ale ksiądz dziekan jednak potrafił zawsze wścibić swoje ostatnie słowo z powodu tej „sacree platine“, którą szpikował wszystkich. Jedną z jego manji była także pretensja, że nie uczą dzieci dostatecznie.
— Czegóż to ich uczą w szkole?., mawiał... Nic ich nie uczą. Jeśli zada się dzieciom jedno z najzwyczajniejszych pytań... to aż litość bierze... bo nigdy nie wiedzą, co odpowiedzieć...
Omówiwszy tą kwestję, ksiądz dziekan zabierał się do Voltaira, do rewolucji francuskiej, do sądów, do dreyfusady, nie dlatego jednak, aby miał korzystać z tego w swoich kazaniach i publikować to, nie, jedynie rozmawiał o tem ze swymi niezawodnymi przyjaciółmi, ponieważ niezłomnie był on sekciarzem i stale trzymał się swoich zasad.
We wtorki i czwartki miał zwyczaj zbierać tyle dzieci, ile się dało pomieścić w obrębie presbiterjum i tam przetrzymywał je po dwie godziny i zapoznawał je z nadzwyczajnemi tajemnicami pedagogicznemu, czem, według jego zdania, wypełniał braki edukacji świeckiej.
— No, zobaczymy moje dzieci... czy też które z was wie, gdzie się znajdował niegdyś raj ziemski? Ten, który będzie wiedział, podniesie rękę... Więc dalej...
Żadna ręka nie podniosła się... We wszystkich oczach gorzało pytanie, a ksiądz dziekan, wzruszywszy ramionami, wykrzyknął:
— To wprost skandaliczne... Czegóż zatem uczy was ten nauczyciel?... Ach! doprawdy ładną jest ta świecka edukacja... bezpłatna i obowiązująca... o tak, jest bardzo ładna!... A więc ja wam powiem gdzie się znajduje raj ziemski... Uwaga!
I kategorycznie oraz wykrzywiając się, wypowiedział dobitnie:
— Raj ziemski, moje dzieci, nie znajduje się w Port Lançon, jak to niekiedy mówią, ani w departamencie Seine-Inférieure... ani w Normandii, ani w Paryżu... ani też we Francji... Nie znajduje się on również w Europie, ani Afryce, ani w Ameryce... a także i nie w Australii... Czyż nie jasne? Są ludzie, którzy myślą, że raj ziemski jest we Włoszech, inni, że W Hiszpanji, ponieważ w krajach tych rosną pomarańcze, ach łakomczuchy!., to jest fałsz, arcy-fałsz. Przy tem w raju ziemskim niema pomarańczy... są tylko jabłka... na nasze nieszczęście... Zobaczymy co które z was odpowie... Odpowiadajcie.
I gdy żaden nie odpowiadał:
— Znajdował się on w Azji... wykrzyknął ksiądz dziekan głosem gniewnie rozlegającym się... w Azji, gdzie niegdyś nie padał deszcz, ani grad, ani śnieg... ani nie biły pioruny... w Azji, w Azji, gdzie wszystko zieleniło się i pachniało... gdzie kwiaty były tak wysokie jak drzewa, a drzewa jak góry... Dziś niema już nic z tego w Azji... A to z przyczyny grzechów przez nas popełnionych, niema już w Azji nic prócz Chińczyków, Turków, czarnych heretyków, żółtych bałwochwalców, którzy zabijają świętych misjonarzy i idą potem do piekieł... to ja wam to mówię... A dalej... Czy wy wiecie, co to jest wiara?..
Jedno — z dzieciaków wymamrotało bardzo poważnie tonem wydawania lekcji:
— Wiara... Nadzieja... i Miłość... Jest to jedna z trzech cnót teologicznych.
— To wcale nie jest to, o co was pytam, rzucił ksiądz dziekan głosem oskarżającym... Pytam was, z czego składa się wiara?.. Ach, wy również tego nie wiecie?.. A zatem wiara składa się z tego... to jest... tak trzeba wierzyć w nią, jak was naucza wasz poczciwy proboszcz... a nie trzeba ani jednego słowa wierzyć waszemu nauczycielowi... to, o czem on wam opowiada, nie nastąpi nigdy...
Kościół w Port-Lançon jest znany archeologom i turystom. Jest to jeden z gmachów kościelnych najbardziej interesujących w tej części Normandii, gdzie istnieje wiele rzeczy godnych podziwu...
Na zachodniej fasadzie świątyni, nad drzwiami głównemi, w arkadzie znajduje się róża rozkwitająca, zawieszona nad filarami arkad ażurowych, delikatnych, pełnych wdzięku i nieskończonej lekkości. Zakończenie części dolnej od strony północnej stanowiło ciemne, długie przejście, rodzaj uliczki, ozdobione gęsto — ornamentacjami w mniej surowym stylu. Można tam było zauważyć wiele szczególniejszych postaci z twarzą demona, zwierzęta symboliczne i świętych, przypominających włóczęgów, którzy w ażurowych koronkach fryzów, wykonywali niesłychane giesta... Na nieszczęście, większość tych ozdób była pouszkadzana z częściami ciała poodcinanemi.
Wiek pruderji wandalistycznej bezustannie niszczył rękami wikarjuszów lub proboszczów te rzeźby satyryczne rozigrane lubieżnie, jakby książki Rabelais‘ego.
Świątynia ta podzieloną była na dwie części smukłemi arkadami, okna zwrócone na południe jaśniały, rzucając swe płomienie w część boczną od północy.
Ksiądz dziekan miał swoje podwórze, wysadzone starymi kasztanami, bezpośrednio połączone z kościołem, w którym znajdowały się małe, nizkie drzwiczki; klucz od tych drzwiczek posiadał jedynie on, oraz zwierzchniczka miejscowego szpitala, siostra Aniela. Cierpka, chuda, jeszcze młoda, ale tą młodością nieprzyjemnie zwiędłą — surowa, mimo to lubiąca plotki, zuchwała i zajadła.
Owa siostra Aniela była wielką przyjaciółką księdza dziekana oraz jego najserdeczniejszą doradczynią. Widywali się codziennie, zajmując się w tajemnicy bezustannemi kombinacjami co do wyborów miejskich, powierzali sobie również w skrytości różne sekrety gospodarskie w Port-Lançon, zręcznie wykręcając regulamin administracyjny na korzyść interesów duchownych.
Wszystkie obrzydliwe historje, jakie krążyły w okolicy, stąd brały swój początek... Każdy wiedział o tem doskonale, ale nikt nie ośmielił się cośkolwiek powiedzieć, lękając się niewyczerpanych dowcipów księdza dziekana, oraz znanej powszechnie złośliwości siostry Anieli, która zarządzała szpitalem według swojej fantazji, fantazji kobiety nietolerancyjnej i zawziętej.
Ostatniego czwartku ksiądz dziekan w prezbiterjum wbijał w pamięć dzieciom zadziwiające poglądy meteorologiczne... Tłomaczył im pioruny, grad, wiatr i błyskawice.
— A deszcz?... Czy dobrze wiecie co to jest deszcz?... z czego on pochodzi... i kto go fabrykuje? Uczeni dzisiejsi mówią wam, że deszcz jest to zgęszczona para... opowiadają wam to to, to tamto... kłamią... Są to okropni heretycy... poplecznicy djabła... Deszcz, moje dzieci, jest to gniew Boży... Bóg jest niezadowolony z waszych rodziców, którzy od wielu lat nie zachowują wstrzemięźliwości w dni krzyżowe... Więc powiedział sobie: „Ach, więc wy swego dobrego proboszcza narażacie na to, aby wyczekiwał was napróżno na drogach i ścieżkach wraz ze swym zakrystjanem i swymi chórzystami, zaziębiał się... che!... he!... pilnując, abyście dawali składki, obrzydliwe fanfarony!... Rozkazał więc, aby deszcz padał... Oto co jest deszcz... Gdyby rodzice wasi byli wiernymi chrześcianami, gdyby spełniali swe obowiązki religijne jak należy... deszcz nie padałby nigdy...
W tejże chwili siostra Aniela ukazała się na progu maleńkich, nizkich drzwiczek kościelnych... Była jeszcze bledszą, niż zazwyczaj, i trzęsła się cała. Na obciśniętej bielą głowic kornet jej nieco obsunął się i dwa jego ogromne skrzydła tłukły się, przerażone i zwichrzone. Gdy spostrzegła uczniów zgromadzonych w prezbiterjum, chciała niepostrzeżenie cofnąć się i zamknąć drzwi... Ale ksiądz dziekan, zadziwiony tem niespodziewanem jej ukazaniem się, a także jej przekrzywionym kornetem i bladością twarzy, podszedł na jej spotkanie z niepokojem w oczach.
— Niech ksiądz dziekan odeśle stąd dzieci natychmiast — prosiła siostra Aniela — natychmiast... Muszę z dziekanem pomówić.
— Och, mój Boże!... Co się takiego stało?... Ależ co takiego?... siostra jest wzruszona...
— Proszę, niech ksiądz dziekan odeśle dzieci — powtarzała siostra Aniela — Zaszło coś ważnego... bardzo, bardzo ważnego...
Uczniowie rozeszli się, siostra Aniela padła na ławkę, pozostała tak na niej kilka sekund, poruszając nerwowo swoim krzyżem miedzianym i poświęcanymi medalikami, które dzwoniły na jej skrochmalonym płóciennym kołnierzu, spadającym od szyi aż na jej płaskie, niepłodne piersi.
Ksiądz dziekan otworzył usta i pozostał tak chwilę, głosem urywanym:
— Prędko... moja siostro... mów prędko... przerażasz mnie... Co się takiego stało?
Siostra Aniela wyrzekła krótko:
— W tejże właśnie chwili, gdy przechodziłam pod arkadami... widziałam na kościele... mężczyznę zupełnie nagiego!...
Ksiądz dziekan otworzył usta i pozostawał tak chwalę, poczem wyszeptał:
— Mężczyznę zupełnie nagiego?... Widziała siostra... na moim kościele?... Siostra jest tego pewna?...
— Widziałam go...
— Znalazłby się w mojej parafji człowiek tak bezwstydny... taki rozpustnik... żeby aż spacerował zupełnie sago po moim kościele?... Ależ to wprost nie do uwierzenia!... Ach! ach!... twarz jego sponsowiała ze złości; z gardła wychodziły słowa:
— Zupełnie nagi na moim kościele?... Och!... W jakimż to wieku żyjemy?... I co on robił tak zupełnie nagi, na moim kościele?... Oddawał się może jakiemu wszeteczeństwu?... nikczemny!
— Ksiądz dziekan nie rozumie mnie... przerwała siostra Aniela... Nie powiedziałam przecież, że ten zupełnie nagi mężczyzna jest jednym z parafian... bo przecież jest on z kamienia.
— Jakto?... jest z kamienia?... Ależ to zupełnie co innego, moja siostro...
I uczuwszy ulgę po tem wyjaśnieniu, ksiądz dziekan odetchnął głośno...
— Ach, w jakimże byłem strachu!...
Siostra Aniela poczuła się urażoną... głos jej syczał z pomiędzy warg, jeszcze bardziej zwężonych i bladych.
— Zatem wszystko w porządku... Ksiądz dziekan znajduje go zapewne mniej nagim dlatego, że jest z kamienia?...
— Nie powiedziałem tego... No, ale w końcu, to zupełnie co innego...
— A jeśli zaręczę księdzu dziekanowi, że ten mężczyzna z kamienia jest bardziej nagi, aniżeli ksiądz dziekan myśli... który... u którego jest widoczny jeden... rzecz potworna, stercząca?... Ach, księże proboszczu, nie mów do mnie w ten sposób...
Podniosła się gwałtownie wzburzona... Ksiądz dziekan był zaskoczony tą rewelacją, która wprawiła go w osłupienie. Myśli jego płonęły, rozum począł błądzić, pogrążać się w jakimś śnie niesłychanej lubieżności i szkaradzieństw piekielnych...
Wymamrotał dziecinnie:
— Och, tak bezwątpienia?... rzecz olbrzymia... która sterczy?... tak! To niepojęte... To jest nazbyt szkaradne, moja siostro... Ale czy siostra jest pewną... naprawdę pewną... iż widziała... tę rzecz olbrzymią... sterczącą?... Czy siostra aby się nie myli?... Czy to nie jest żart?... Ach to niepojęte!... to nie do uwierzenia...
Siostra Aniela uderzyła nogą o posadzkę.
— I to już od wieków znajduje się tutaj... kalając kościół księdza... i ksiądz nie zauważył?... Trzeba było, żebym aż ja, kobieta, szarytka... ja, która zaprzysięgałam niewinność i czystość... trzeba było, ażebym to ja właśnie donosiła o czemś tak obierzłem?... co samo krzyczy: „księże dziekanie djabeł jest w twoim kościele!“
Zażarte słowa siostry Anieli szybko przywiodły księdza do rozumu... Wyrzekł więc rezolutnie:
— My nie możemy tolerować podobnego skandalu... Trzeba zgnieść djabła... Niech siostra przyjdzie tu o północy... gdy już wszyscy w całym Port-Lançon spać będą... Siostra zaprowadzi mnie tam... Zapowiem zakrystianowi, aby przygotował drabinę... Czy to bardzo wysoko?...
— Bardzo wysoko...
— Ale czy siostra będzie mogła odnaleźć to miejsce?...
— Odnajdę je z zamkniętemi oczami... Zatem o północy księże dziekanie!
— Niech Bóg będzie z tobą, moja siostro!
Siostra Aniela przeżegnała się i, zwróciwszy do nizkich drzwiczek, wyszła...
Noc nastała ciemna bez księżyca. W oknach ostatnie światło oddawna zgasło.
Wszystko spało w Port-Lançon.
— To tu... szepnęła siostra Aniela.
Zakrystian przystawił drabinę do ściany, tuż przy szerokim otworze okiennym; przez witraż przebłyskiwało blade światełko lampki płonącej przed sanktuarium. Sylwetka świątyni odcinała się mroczno na tle nieba koloru fiołków, na którym drgały mrugające gwiazdy. Ksiądz dziekan, uzbrojony w młotek i dłuto, oraz ślepą latarkę, drapiąc się po szczeblach drabiny, poprzedzany przez siostrę, mamrotał:
— Ab omni peccato.
Siostra odpowiadała:
— Libera nos, Domine.
— Ab insidiis diaboli.
— Libera nos, Domine.
— A spiritu fornicationis. — Libera nos, Domine.
Przybywszy na górę do samego fryzu, zatrzymali się.
— To tu... wyrzekła siostra Aniela... Na lewo od księdza dziekana.
I bardzo szybko, przestraszona ciemnością i ciszą, szeptała:
— Agnus Dei, qui tollis peccata mundi.
— Exaudi nos, Domine, odpowiedział ksiądz dziekan, kierując latarnię pomiędzy ozdoby kamienne, gdzie wykrzywiały się i wyskakiwały apokaliptyczne postacie demonów i świętych.
W tejże chwili ksiądz dziekan wydał okrzyk. Spostrzegł, jakby wycelowany ku sobie straszny, rozhukany, nieczysty wizerunek grzechu...
— Mater purissima... Mater costissima... Mater inviolata... mamrotała siostra, zgięta na drabinie.
— Ach! świnia!... Świnia!... wrzeszczał ksiądz dziekan, na sposób Ora pro nobis.
Podniósł swój młotek i podczas gdy za nim siostra Aniela kończyła odmawianie litanji do Przenajświętszej Panny, i gdy zakrystjan, podpierając sobą drabinę, gubił się w domysłach nad temi żałosnemi modłami, ksiądz uderzył w sprośny wizerunek jednem suchem cięciem... Kilka rozprysłych kawałków kamiennych spadło mu na twarz, poczem słychać było, jak twarde ciało potoczyło się na dach, ześlizgnęło się do rynny, odskoczyło i spadło do wązkiego przejścia pomiędzy arkadami.
Nazajutrz, wychodząc z kościoła po wysłuchaniu mszy, panna Robineau, ogromnie pobożna i święta osoba, zobaczyła na ziemi w uliczce pomiędzy arkadami przedmiot, który swoim niezwykłym oraz dziwacznym kształtem przypominał dawne relikwie, widywane w relikwiarzach. Podniosła go więc i rozpatrywała bardzo uważnie:
— Zapewne, że to relikwia... powiedziała sobie... Święta, nadzwyczajna i drogocenna relikwia... relikwia za pomocą cadu obrócona w kamień... Głosy boskie są tak pełne tajemnic? Na razie zamierzała zanieść ją do księdza dziekana... Lecz potem rozważyła, że relikwia ta może stać się talizmanem dla ich domu i oddalać nieszczęścia i grzechy.
Zabrała więc z sobą.
Przyszedłszy do domu, panna Robineau zamknęła się w swoim pokoju, osłoniła ów przedmiot białem płótnem, poczem przyszykowała poduszkę z czerwonego aksamitu ze złotymi galonami, i na tej poduszce delikatnie położyła drogocenną relikwię. Zaraz nakryła to okrągłem szkłem i obstawiła wazonami pełnymi kwiatów sztucznych. Uklęknąwszy przed tym zaimprowizowanym ołtarzem, z żarliwością zaczęła modlić się, wzywając nieznanego świętego, do którego ta pozostałość musiała należeć w czasach zapewne bardzo dawnych. Ale wkrótce nie mogła oprzeć się jakowemuś drżeniu; do wyłącznej myśli, skierowanej w nabożnym kierunku, do modlitwy żarliwej, zaczęły mieszać się jakieś ludzkie pragnienia i psuć czystą radość i ekstazę... Straszliwe zwątpienie wdzierało się i niepokoiło jej duszę.
— Ale czy naprawdę jest to święta relikwia?... zapytywała siebie.
I podczas, gdy na ustach jej powtarzały się wielorako słowa: Pater et Ave, nie mogła powstrzymać się od myślenia o sprośnych nieczystościach i słyszała wciąż głos, silniejszy ponad swoje modlitwy, głos nieznany, a jednak pochodzący z jej wnętrza, który mówił:
— W każdym razie musiał to być piękny mężczyzna!
Biedna panna Robineau! Powiedziano jej potem co przedstawia ów kawałek z kamienia. Omało nie umarła ze wstydu... I nie przestawała powtarzać:
— A ja ściskałam to tyle razy!...
10-go listopada cały dzień spędziliśmy na czyszczeniu sreber. Jest to epokowe wydarzenie, tak tradycjonalne, jak smażenie konfitur. Lanlairowie posiadają wspaniałe srebra, starożytne sztuki rzadkiej piękności. Pochodzą one od ojca pani, który zabrał je z depozytów, jak mówią jedni, a inni znów twierdzą, że za poręczenie pewnej sumy w sąsiedztwie, ponieważ ten niegodziwiec jedynie młodych ludzi brał w swoje szpony. Wszystko było dla niego dobre i nie wahał się przed niczem. Jeżeli można wierzyć sklepiczarce, to historja tych sreber byłaby bardzo mętna, albo bardzo jasna, jak kto chce. Ojciec pani dzięki pewnym wydarzeniom... otrzymał je w dodatku... Nadzwyczajny z niego był filut!...
Naturalnie Lanlairowie nie używają nigdy swoich sreber. Są one stale zamknięte w głębi szafy w murze, w rodzaju kredensu, w którym znajdują się trzy duże skrzynki wybite czerwonym aksamitem, przymocowane do muru mocnemi klamrami żelaznemi.
Co rok 10-go listopada wyjmuje się je ze skrzynek i czyści przy dozorze osobistym pani. I następnie nie widzi się ich więcej przez cały rok... Och, oczy pani wobec tych sreber błyszczą... jakby się obawiała, że ręce nasze przywłaszczą sobie ich cząstkę... Nigdy nie widziałam w oczach kobiety podobnej chciwości... I czy to nie jest ciekawe, że ludzie ci, którzy wszystko chowają, którzy zakopać by radzi pod ziemię swoje pieniądze, swoje klejnoty, całe swoje bogactwo, całe szczęście, ludzie ci mogliby przecież żyć w przepychu* i radości, a pędzą życie niemal w niewygodach i w zaciekłej nienawiści.
Praca została skończoną, a srebra zamknięte znów na cały rok w skrzyniach, i pani nakoniec odeszła pewna, że nic nie zostało w naszych palcach. Józef powiedział wtedy do mnie z zabawną miną:
— Czy wiesz Celestyno, że to bardzo piękne srebro... A nadewszystko ten „serwis do oliwy z czasów Ludwika XVI“. Ach, do djabła.. jakie to ciężkie!. Wszystko to razem jest może warte dwadzieścia pięć tysięcy franków, Celestyno... może więcej... Niewiadomo jaką to ma wartość...
I patrząc na mnie z jakąś twardą uwagą, jakby pragnąc przejrzeć mnie aż do dna duszjy, wyrzekł:
— Założysz ze mną Celestyno matą kawiarnię?...
Jaki związek być może pomiędzy srebrem pani i matą kawiarnią w Cherbourgu?...
W rzeczywistości nie mogę zdać sobie sprawy dlaczego... najmniejsze słowo Józefa przeraża mnie...