Pamiętnik panny służącej (1923)/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
13 listopad.

Znalazłam się w Neully, u sióstr Notre-Dame des Trente-six Douleurs (trzydziestu sześciu boleści). Był to rodzaj przytułku, jednocześnie biuro pośrednictwa pracy dla kobiet.
Piękny zakład z białemi fasadami w głębi ogrodu. W ogrodzie co pięćdziesiąt kroków posąg Najświętszej Panny, oraz nowa wspaniała kaplica, zbudowana za pieniądze z kwesty, otoczona wielkiemi drzewami.
Co godzina słychać było dźwięk dzwonów. To tak przyjemnie słyszeć bicie dzwonów... to porusza w sercu tyle rzeczy zapomnianych i tak dawnych!... Gdy dzwony biją, przymykam oczy, wsłuchując się, i widzę jakieś okolice, których nigdy może nie oglądałam, ale w których rozpoznaję natychmiast okolice pełne słodyczy, przepojone wspomnieniami dzieciństwa... Wspomnienie brzękliwej kobzy... i tej płaszczyzny placu wielkiego, wysypanego żwirem... gdzie roztaczał się rozleniwiony tłum świąteczny...
Dyń... dyń!... to nie jest bardzo wesołe... to nie to samo co wesołość, w gruncie jest to tak smutne, jak miłość... Ale lubię to...
W Paryżu słyszy się jedynie trąbkę druciarza, oraz ogłuszające dzwonienie tramwai.
U sióstr Notre-Dame des Trente-six Douleurs, ma się pomieszczenie w ciupach na poddaszu; żywią nędznie mięsem obrzydliwem i jarzynami nadpsutemi, i za to płaci się dwadzieścia pięć su dziennie. Jak tylko wynajdą miejsce, potrącają sobie z pensji owe dwadzieścia pięć su... Oprócz tego trzeba tam pracować od szóstej rano do dziewiątej wieczorem, zupełnie jak gdyby się było w więzieniu... Nigdy nie wolno wychodzić... Chwile odpoczynku zajmuje jedzenie i praktyki religijne... Ach! nie pozwalają się nudzić dobre siostry, jak mówił pan Ksawery... a ich miłosierdzie, to sławne oszustwo... one nas pięknie urządzają!...
Ale oto... pozostanę głupią przez całe życie... Twarda szkoła życia i tyle nieszczęść, jakie przeszłam, nigdy niczego nie nauczą mnie, i nie posłużą mi do niczego... Potrafię tylko krzyczeć, wzywać djabła, a kończy się na tem, że zawsze zostanę przez innych naciągniętą.
Niejednokrotnie koleżanki rozpowiadały mi o siostrach i Notre-Dame des Trentesix Douleurs w ten sposób:
— Tak, moja droga, tam przychodzą tylko same szykowne Panie... hrabiny... markizy... Można dostać wspaniałe miejsce.
Uwierzyłam im... I przytem w moich strapieniach przychodziła mi często na myśl rozczulająca dobroć siostrzyczek z Pont-Croix... u których przebyłam tyle lat szczęśliwych wówczas, gdy nic jeszcze nie umiałam...
Zresztą gdzieś przecież trzeba się schronić...
Nie można zadzierać nosa i wybierać, gdy się nie ma ani jednego su przy duszy.
Gdy przybyłam, znajdowało się w zakładzie przynajmniej czterdzieści służących, oczekujących na miejsca. Bardzo wiele z nich przybyło z daleka, z Bretanji, z Alzacji, z Południa, nie służyły jeszcze nigdzie, niezdarne, wprost ze wsi, czarne, z wyrazem szczególnie ponurym w oczach. Dla nich za murem klasztoru otwierał się Paryż cudowny, miraż!.. Inne ot jak ja...
Siostry wypytywały mnie, skąd przychodzę. Cóż miałam czynić, gdybym posiadała dobre świadectwa lub pieniądze... rzecz inna. ale... Więc oblagowałam je, przyjęły mnie, mówiąc:
— Temu drogiemu dziecku... wynajdziemy dobre miejsce.
My wszystkie byłybyśmy ich „drogiemi dziećmi“. W oczekiwaniu na ito dobre miejsce, każde z tych drogich dzieci było zajęte pracą według swego uzdolnienia.
Jedne brano do kuchni i gospodarstwa, inne pracowały w ogrodzie, kopały ziemię jak robotnicy.
Ja zabrałam się natychmiast do szycia, ponieważ siostra Bonifaca orzekła, że mam delikatne palce i minę dystyngowaną. Zaczęłam naprawiać spodnie dla jałmużników i skarpetki dla kapucynów.
Naprawdę, że nie przypominały one tych, jakie nosił pan Ksawery...
Wkrótce powierzono mi roboty mniej duchowne, zupełna profanacją, robotę nad cienką i elegancką bielizną; znalazłam się więc w swoim żywiole... Miałam do czynienia z ślubnemi wyprawami, z bogatemi wyprawkami dla niemowląt, robotami powierzonemi dobrym siostrom przez miłosierne i bogate panie, które zajmowały się dobroczynnością.
Pomimo wstrząśnień, jakie przeszłam, pomimo złego pożywienia, spodni jałmużnika, braku swobody, pomimo, iż odgadywałam przykry wyzysk, odczułam tam prawdziwą słodycz w tej ciszy, w tym spokoju... Nie rozumowałam zbytnio... Potrzeba modlitwy była we mnie. Wyrzuty sumienia, z powodu prowadzenia się dawnego, pobudzały mnie do żarliwego żalu za grzechy...
Kilkakrotnie spowiadałam się u jałmużnika; tego samego, któremu naprawiałam obrzydliwe spodnie, i właśnie w tej samej chwili rodziły się we mnie swawolne myśli, uchybiające jego powadze...
Był to śmieszny człowiek, ten jałmużnik, okrągły i różowy, trochę nieokrzesany w mowie i zachowaniu, czuć go było starym baranem.
Zadawał mi szczególniejsze pytania co do tego, co czytam.
— Armand Silvestre?... tak... Ach!... Mój Boże, ależ to świństwo... Nie polecał bym ci tego do naśladowania... nie... Ale to nie jest niebezpieczne. Przedewszystkiem nie trzeba czytać bezbożnych książek... książek przeciw religji... Tych nigdy... Nie czytaj nigdy Voltaira... tego nigdy... jest to grzech śmiertelny... ani Renana... ani Anatola Francea... Oto co jest niebezpieczne...
— A Paul Bourget, mój ojcze?...
— Paul Bourget! nie powiadam nic... Ale jego katolicyzm nie jest szczery... jeszcze nie, przytem w nim jest i to i tamto... o tak... Ten twój Paul Bourget to sprawia na mnie wrażenie miednicy... tak... miednicy, na której myje się wszystko... w której pływają mydliny... pomieszane z oliwą z Kalwwrji... Jeszcze trzeba poczekać... Huysmans... czekaj, on jest surowy... tak bardzo surowy, ale prawowierny...
I mówił mi jeszcze:
— Ach!... ty nużałaś swoje ciało w rozkoszach?... To nie dobrze... Mój Boże to jest zawsze źle... Ale jeśli już grzeszyć aby grzeszyć... to już lepiej ze swoimi zwierzchnikami... ponieważ są to osoby pobożne... no lub też z ludźmi tego samego stanowiska, co oni... To mniej ciężkie przestępstwo... i ono mniej gniewa dobrego Boga... Bo bardzo być może, iż te osoby mają na to dyspensę... Bardzo wielu z nich ma dyspensę...
Gdy wymieniłam mu pana Ksawerego i jego ojca:
— Tylko bez nazwisk... wykrzyknął... nie pytam cię o nazwiska... Nie wymieniaj mi nigdy nazwiska. Nie służę w Policji... Przytem są to osoby bogate i poważne, które wymieniłaś... osoby nadzwyczajnie religijne... Jesteś w błędzie.... I wykraczasz przeciw moralności i przeciw społeczeństwu...
Ta śmieszna rozmowa i przytem te spodnie, których nie mogłam zamazać w swoim umyśle, i które prześladowały mnie zbyt ludzkiem wspomnieniem, oziębiły moją żarliwość religijną i mój zapalczywy żal za grzechy.
Praca tutejsza również przygnębiała mnie. Uczuwałam tęsknotę do swego fachu... Pragnęłam niewypowiedzianie wydostać się z tego więzienia i powrócić jaknajpredzej do alkowy i pokoi toaletowych... Wzdychałam do szaf, zapełnionych pachnącą bielizną, do szaf, w których spódnice jedwabne szeleścialy, i do miękich aksamitów, które lubialam głaskać... i do łazienek, gdzie w wannach na kąpiących się ciałach musowała piana mydła... A także i do historyjek kredensowych, do awantur nieprzewidzianych wieczorem na schodach lub w pokojach!...
To naprawdę ciekawe... Gdy jestem w służbie, te rzeczy wstręt we mnie budzą, a gdy jestem bez służby, brakuje mi ich... Mam przytem nudności... ponieważ od ośmiu dni jem same fermentujące konfitury porzeczkowe, które dobre siostry kupiły na targu w Levallois. Wszystko to, co te święte kobiety mogłyby wyrzucić do śmietnika, jest dobre dla nas.
Najbardziej irytuje mnie ta zuchwała efronterja, z jaką nas wyzyskują. Oszustwo ich jest proste i nic zadają sobie wcale trudu, aby ukrywać się z niem.
Umieszczają, to jest dają służbę dziewczynom najmniej uzdolnionym. Te, z których mogą ciągnąć korzyści, zatrzymują jak w więzieniu, nadużywając ich uzdolnienia, ich sił i ich naiwności.
W miłosierdziu chrześcijańskiem odnalazły one środek trzymania służby domowej oraz robotnic takich, które jeszcze im płacą i które dobre siostry obdzierają bez wyrzutów sumienia, z niepojętym cynizmem, z resztek oszczędności, zdobytych pracą przez te bezradne istoty...
A dług mój wciąż zwiększał się... Początkowo skarżyłam się słabo, potem ostrzej, iż jedynie raz wołano mnie do „mównicy“.
Ale na wszystkie moje skargi odpowiadały święte nabożnisie:
— Trochę cierpliwości, drogie dziecko... My myślimy o tobie, drogie dziecko... chcemy, abyś dostała miejsce wyborowe... my poszukujemy dla ciebie wyjątkowego miejsca... My wiemy, co dla ciebie będzie odpowiedniem... Jeszcze dotąd nie znalazło się ani jedno takie, na jakie zasługujesz.
Dnie, tygodnie mijały, miejsca wciąż nie były dostatecznie wyborowe dla mnie... A dług wciąż powiększał się.
Pomimo, iż w sypialni znajdowała się dyżurna, co noc powtarzały się tam rzeczy, od których dostać można było dreszczy.
Gdy tylko dyżurna skończyła swój obchód i gdy wszystko wydawało się być w uśpieniu, wtedy można było widzieć białe cienie, podnoszące się z łóżek i przesuwające się pomiędzy łóżkami, pod zapuszczone firanki... I wtedy dawały się słyszeć odgłosy stłumionych pocałunków, lekkich okrzyków, cichych śmiechów i szeptów...
Wcale nie krępowały się koleżanki... W drżącem i nikłem świetle lampy, zwieszającej się od sufitu pośrodku izby, nieraz byłam świadkiem scen nieprzystojnych, nieobyczajnych i smutnych...
Dobre siostry, święte kobiety, zamykały na to oczy, aby nic nie widzieć, zatykały uszy, aby nie słyszeć...
Czyniły to, aby uniknąć skandalu, — tolerowały te obrzydliwości, udając, iż nic o nich nie wiedzą. A koszta wciąż wzrastały.
Na szczęście, gdy już ostatecznie sprzykrzyło mi się, spotkała mnie radość. Oto zawitała do tego samego zakładu moja przyjaciółka, Klementyna, którą nazywałam Klekle, a którą poznałam na placu przy ulicy Uniwersyteckiej... Klekle była prześliczną blondynką różową i ożywioną... Śmiała się ze wszystkiego, godziła się na wszystko, wszędzie czuła się dobrze. Oddana i wierna lubiła oddawać przysługi innym. Zepsuta była do szpiku kości, lecz zepsucie jej nie miało w sobie nic odrażającego, była wesoła, prosta i naturalna. Nosiła w sobie zepsucie, jak roślina swoje kwiaty i drzewo wiśniowe — swe wiśnie... Jej miłe szczebiotanie, jakby ćwierkanie ptaszęce, dało mi możność zapomnienia przez dni kilka o nudzie i uśpiło moje oburzenie...
Łóżka nasze były obok siebie, tak, że zaczęłyśmy naśladować tamte nasze koleżanki, począwszy od nocy drugiej pobytu Klekle... Cóż chcecie?... Być może sprawił to przykład... a może potrzeba zaspokojenia ciekawości, która tkwiła mi w głowie oddawna... Przytem było to namiętnością Klekle... od czasu, gdy została wciągnięta w rozpustę tego rodzaju przez jedną ze swych pań, żonę jenerała... i przebywała u niej przez lat cztery...
Podczas jednej nocy, gdy spałyśmy razem, opowiadała mi cichym głosem, śmiesznie szczebiocząc, że ostatnio była ona w obowiązku u wysokiego urzędnika z magistratu w Versalu.
— Wyobraź sobie, że były tam tylko same zwierzęta... koty, trzy papugi, jedna małpa, dwa psy... Trzeba było to wszystko pielęgnować... Nic nie było dostatecznie dobre dla nich... Nam dawano resztki... Im najlepsze mięso, kremy, ciastka, wodę d‘Evian, aby te wstrętne zwierzęta nie dostały czasem tyfusu, który właśnie grasował epidemicznie w Versalu...
Tej zimy pani kazała postawić w moim pokoju piec i tam pomieściła małpę i koty. Czy uwierzysz w to?... Szczególniej nienawidziłam jednego z psów... starego, wstrętnego mopsa, który zawsze właził mi pod spódnicę... i zawsze za to dostawał odemnie kopnięcie... Jednego ranka pani weszła, gdy go biłam... Ach, co to była za scena... Wyrzuciła mnie za drzwi... I gdybyś ty wiedziała, moja droga, co to był za pies... I z wybuchem śmiechu, który tłumiła na moich piersiach:
— Ach, ten pies... kończyła... on miał takie zachcenia, jak mężczyzna...
Ach, ta Klekle!... jakaż ona była śmieszna i zachwycająca!...

Państwo zupełnie nie martwią się zadawanemi służbie przykrościami, ani też nie robią sobie skrupułu wyzyskując ją. Wyzysk ten ciąży na nas od wieków.
Zarówno państwo, jak i kantory, a także instytucje miłosierdzia wyzyskują, nie licząc kolegów, pomiędzy którymi jest duża liczba nikczemników. Nikt nikim nie interesuje się, każdy żyje, aby się najeść i bawić się pomimo swojej nędzy. Scena odmienia się, dekoracje także, znajdujesz się w środowisku rożnem społecznie, w nieprzyjacielskiem; te same namiętności pozostają, te same gusta również. W apartamencie burżuja, oświetlonym elektrycznością, lub w urządzonem z przepychem mieszkaniu bankiera, znajdziemy jedne i te same obmierzłości, które uderzają nas bezlitośnie. Kończy się na tem, że taka dziewczyna, jak ja, zostaje zwyciężona.
Biedacy są nawozem ludzkim, na którym wschodzi ziarno życia, ziarno radości, które zbierają bogaci, i którzy za to w tak zły i okrutny sposób pozbawiają nas wolności.
I mówi się, że już niema niewolnictwa... Oto doskonała blaga!.. A służący, czyż nie jest niewolnikiem?.. Jest nim bezwątpienia ze wszystkiem tem, co się na niewolę składa — z całem szkaradzieństwem moralnem, z nieuniknionem przekupstwem, z buntem, który wyradza nienawiść... Służba zaprawia się w występkach u swoich państwa... Przychodzi się czystym i nieświadomym — i bardzo prędko jest się zepsutym, wchodzi się w ogólne zwyczaje... Nie widzi się nic prócz występku, nim się tylko oddycha, dotyka się go ciągle... Ach, to jest naprawdę nadzwyczajne... od nas wymagają wszystkich zalet, oddania się, poświęcenia, a nawet rozwiązłości, o ile ona jest potrzebna do ich interesów... za co otrzymujemy od trzydziestu pięciu do dziewięćdziesięciu franków pensji miesięcznej... Czy to nie nazbyt wiele!..
A przecież trzeba dodać, że żyjemy w bezustannej walce, w bezustannem przygnębieniu, pomiędzy złudnym przepychem na służbie i nędzą dnia jutrzejszego bez służby, pomiędzy zaufaniem niby, a w rzeczywistości w wiecznem, bolesnem podejrzeniu; towarzyszy nam ono wszędzie, idzie ono przed nami i za nami; nasi państwo strzegą drzwi, zamków, szuflad, znaczą butelki, liczą ciasteczka i śliwki, i bezustannie patrzą nam na ręce, kieszenie, zaglądają do naszych kufrów, zupełnie jak policjanci.
Dodać jeszcze do tego ciemiężenie różnego rodzaju, które pomimo poufałości, uśmiechów, podarunków, wytwarza pomiędzy naszem państwem a nami przepaść, cały świat głuchych nienawiści, złych chęci i przyszłych zemst...
Pragnienia odwetu rosną z każdą chwilą, coraz bardziej umacniając się w ciągłych upokorzeniach i kaprysach, a także nawet wskutek dobroci tych istot niesprawiedliwych, nie kochających nic, prócz swego bogactwa...
Czy zastanawialiście się przez chwilę chociaż, że my możemy odczuwać słusznie śmiertelną nienawiść — nienawiść aż do mordu, bo wszak, gdy trzeba napiętnować jakąś rzecz najgorszą, najnikczemniejszą, słyszymy, jak nasi państwo wykrzykują wobec nas, z obrzydzeniem, wyrzucającem nas gwałtownie poza nawias ludzkości: „On ma duszę sługi... To jest uczucie sługi..
Czyż oni wyobrażają sobie naprawdę, iż ja nie lubiłabym również nosić pięknych sukien, rozpierać się w pięknych powozach, wyprawiać sobie zabawy z kochankami i także trzymać służbę?..
Oni rozpowiadają nam o poświęceniu się, o prawości i wierności...
Ach, tak... ale wy... wy, nasze woły... możecie sobie pomrzeć!..

Pewnego razu, było to na ulicy Cambon... ach, Boże mój, miałam ja tych służb bez liku. Otóż ci państwo wydawali za mąż swoją córkę. Był wielki wieczór, na którym była kompletna wystawa podarunków ślubnych — podarunków, któreby zapełniły cały wagon.
Przez kpiny zapytałam wówczas Baptysta, lokaja tamtejszego:
— Cóż Baptysto... a ty... jaki twój podarunek?
— Mój podarunek?.. — wyrzekł Baptysta, wzruszając ramionami.
— No tak... wymień go...
— Garniec zapalonej nafty pod ich łoże!
Taka była jego odpowiedź. Z tem wszystkiem Baptysta był to zadziwiający polityk.
— A twój, Celestyno? — zapytał mnie z kolei.
— Mój?
Zwinęłam swoje ręce w rodzaj szponów, i uczyniwszy giest dziko-drapieżny, zwróciłam je do twarzy.
— Moje paznokcie... do ich oczów! — odparłam.
Kamerdyner, którego nie pytaliśmy, a który właśnie układał bojaźliwymi palcami na kryształowym talerzu owoce, ubierając je kwiatami, odezwał się spokojnie:
— Mnie zadowolniłoby pokropienie w kościele ich pysków porządnym witryolejem.
I mówiąc to, zatknął różę pomiędzy dwie gruszki.
Ach! tak... jak my ich kochamy!.. A jednak zemsty nie zdarzają się często.
Gdy myślę, że kucharka naprzykład codziennie trzyma w rękach życie swoich państwa... pewna doza arszenniku w miejsce soli, trochę strychniny zamiast octu... i byłoby!.. No, i jednak nie robi tego...
Widocznie już tak trzeba, aby w naszej krwi tkwiła służalczość!..
Nie piszę według żadnych wskazówek, a spisuję to, co myślę i to, na co patrzę... I twierdzę, że wszystko to nie jest piękne... twierdzę, że z chwilą, gdy przyjmuje się pod swój dach choćby najlichszą istotę, najnędzniejszą dziewczynę, to powinno się nią opiekować i starać się, aby jej było pod tym dachem dobrze...
Twierdzę także, że jeśli państwo nie dają nam tego, mamy prawo brać sobie to sami, czerpać tak z ich skrzyni, jak z ich krwi...
A zresztą dosyć... Być może mylnie sądzę rzeczy, które wyrządziły mi tyle krzywd i które wciąż tkwią mi w głowie... Wolę zatem powrócić do swoich drobnych życiowych wydarzeń.

Bardzo trudno było mi opuścić siostry Notre-Dame de Trente-six Douleurs...
Pomimo miłości Klekle, i pomimo wrażeń miłych i nowych, jakie mi ona dała, nie mogłam wytrzymać w tej budzie, łaknęłam swobody. Gdy zrozumiały, że postanowiłam bądź co bądź opuścić je, wówczas dzielne siostry ofiarowywały mi miejsce za miejscem... Nareszcie były dla mnie odpowiednie. Ale niekiedy nie jestem tak głupią i poznaję się na tych podłostkach... Nie przyjęłam ani jednego z tych miejsc, w każdem wynalazłam coś nieodpowiedniego dla siebie... Trzeba było widzieć wtedy twarze tych świętych kobiet... To było kapitalne... Liczyły one, iż umieszczą mnie u jednej starej bigotki, i potrącą sobie po lichwiarsku wszystkie zaległe za mnie koszta z mojej pensji... Postanowiłam ze swej strony wyprowadzić je pole.
Pewnego dnia zawiadomiłam siostrę Bonifacę, że zamierzam tegoż wieczora opuścić je. Ona z impetem, wznosząc ręce ku niebu, odpowiedziała:
— Ależ moje drogie dziecko, to niemożliwe...
— Dlaczego niemożliwe?
— Ależ moje drogie dziecko, ty nie możesz opuścić naszego zakładu w ten sposób... Winna nam jesteś przeszło siedemdziesiąt franków. Trzeba abyś zapłaciła nam przedewszystkiem swój dług.
— A z czego?... — odpowiedziałam — kiedy nie mam ani jednego su... Możecie mnie obszukać, czy znajdziecie choć jedno su...
Siostra Bonifaca rzuciła na mnie nienawistne spojrzenie, i z godnością, poważnie wyrzekła:
— Ależ panienko... czy panienka wie, iż jest to złodziejstwo?.. A okradać kobiety tak biedne jak my, to więcej, niż złodziejstwo... to świętokradztwo, za które sprawiedliwy Bóg ukaże cię... Zastanów się...
Chwyciła mnie wówczas złość.
— Niechże się siostra zastanowi!.. — wykrzyknęłam — kto tu kradnie, wy, czy ja?... Nie, doprawdy, wy jesteście niezrówane, moje mateczki....
— Zabraniam pannie mówić w ten sposób...
— Ach, proszę mi dać spokój ostatecznie... Jakto?.. pracowałam jak zwierzę od rana do nocy, a wy, wy chcecie jeszcze za to zapłaty... dawałyście mi takie jedzenie, że psy nie chciałyby tego powąchać... I jeszcze każecie sobie płacić!..
Siostra Bonifaca pobladła... Czułam, że do ust jej cisną się słowa grubiańskie, plugawe, wściekłe... ale że nie ma odwagi na wypowiedzenie ich... wyksztusiła tylko:
— Zamilcz! Jesteś bezwstydną, bezreligijną dziewczyną... Bóg ukaże cię... wyjeżdżaj, jeśli ci się tak podoba... my zatrzymamy twój kufer...
Stanęłam tuż przed nią i, przybrawszy postawę wyżywającą, patrzyłam jej prosto w twarz:.
— Ach, chciałabym to zobaczyć! Spróbujcie zatrzymać mi kufer... a zaraz zobaczycie tu u siebie komisarza policji... A więc religja jest do reperowania brudnych portek waszym zakonnikom, do okradania biednych dziewcząt, do brudów wstrętnych, jakie odbywają się w każdą noc na poddaszu...
Dobra siostra stała się jeszcze bledszą i usiłowała mnie przekrzyczeć.
— Panno... panno...
— Z tem wszystkiem — wołałam — wy nic nie wiecie o świństwach, jakie odbywają się podczas nocy na poddaszu... Niechże siostra ośmieli się powiedzieć mi, patrząc w oczy, że wy o tem nie wiecie?.. Wy zachęcacie do tego, ponieważ to daje wam zyski... tak, to wam daje zyski!..
I drżąc, dysząc, z zupełnie wyschłem gardłem, ciągnęłam dalej swoje oskarżenia.
— Jeżeli religja ma być tem wszystkiem... jeżeli ma być więzieniem i „domem rozpusty“... w takim razie mam powyżej uszów religji... Mój kufer, słyszycie!.. chcę abyście oddały mój kufer... macie mi go oddać natychmiast.
Siostra Bonifaca przeraziła się.
— Nie będę prowadziła rozmowy z upadłą dziewczyną — powiedziała głosem wyniosłym. — Więc dobrze, możesz sobie odejść...
— Z moim kufrem?
— Z twoim kufrem....
— To dobrze... Ach, ileż tu trzeba przejść historji, zanim się odbierze swoje własne rzeczy... To jeszcze gorzej, aniżeli na komorze celnej...
Wyniosłam się tego samego wieczoru... Klekle, milutka Klekle, pożyczyła mi dwadzieścia franków... Wynajęłam pokój na ulicy Sourdière... i poszłam na paradyz do teatru Porte-Saint-Martin. Grano tam „Dwie sieroty“. Ach jakie to było dziwne... To zupełnie jakby moje życie...
Przepędziłam wieczór nadzwyczajnie, płakałam, płakałam, płakałam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.