Pamiętniki (Casanova, tłum. Słupski, 1921)/Lukrezia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki |
Wydawca | Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Zygmunt Słupski |
Tytuł orygin. | Histoire de ma vie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ta miłość, moja pierwsza, była zupełnie szczęśliwa, nie zaciemniona przeszkodami, ni żadnem wyrachowaniem nie splamiona. Lecz niefrasobliwe moje szczęście miało wkrótce doświadczyć zmiany. Właśnie zmarła mi babka. Niedługo potem dostałem od matki list z Warszawy, gdzie występowała w teatrze. Pisała mi, że zwinąć dom w Wenecji musi, opiekun zaś mój i mojej siostry zaopatrzy nas należycie. Co do mnie, to poznała ona mnicha z Kalabrji, który na jej prośby, zaniesione do królowej Polski (jest siostrą królowej Neapolu) został biskupem w Martorano, w Kalabrji. Za jakie pół roku, przybędzie biskup do Wenecji, skąd mnie zabierze i zaopiekuje się mym losem. A zatem żegnaj Wenecjo! Gwoli tej myśli, począłem wyprzedawać meble, aby sobie przysporzyć pieniędzy, co ściągnęło mi niesnaski z opiekunem, panem Grimani, które się tem zakończyły, że oddano mnie do seminarjum duchownego, a ponieważ z powodu awantury w sali sypialnej, którą mieliśmy wspólną, nie chcieli mnie tam zatrzymać, dostałem się więc do fortu świętego Andrzeja.
Kiedy nareszcie biskup przybył, nowe rozczarowanie! Biskup nie mógł wziąć mnie zaraz ze sobą, miałem podążyć za nim przez Ankonę, Rzym, Neapol. Pieniądze na podróż miałem dostać w Ankonie. Podróż ta obfitowała w różne przygody. Dokończyłem ją dzięki szalbierstwu, sprzedając handlarzowi win sekret, zapomocą którego, mógł potroić ilość swego wina. Nareszcie dobrnąłem do mego biskupa. Lecz znalazłem go w dosyć biednem otoczeniu. Nie było w owem Martorano żadnego towarzystwa, ni biblioteki. Nie było tutaj co robić. Zaraz nazajutrz prosiłem biskupa o błogosławieństwo, zachęcając go aby wyruszył ze mną, tłumaczyłem mu, że wszędzie możemy znaleźć szczęście. Zaśmiał się na to, polecił jednak samemu jechać, dał mi bilet do niejakiego obywatela w Neapolu, który miał mi wypłacić sześćdziesiąt dukatów. W Neapolu wszedłem w grono najlepszego towarzystwa i używałem tam życia na koszt pewnego jegomościa, którego poznałem jako potomka innej gałęzi rodu Casanova i który powitał we mnie z radością swego krewnego. Z ciężkiem sercem opuszczałem Neapol, aby udać się do Rzymu. Starając się coprędzej rozprószyć mój smutek, począłem też pilnie przyglądać się moim towarzyszom podróży w dyliżansie pocztowym. Najprzód zauważyłem u mego boku pewnego jegomościa dochodzącego pięćdziesiątki może, wcale miłego wyglądu. Zachwyciły mnie jednak dwie postaci niewieście, siedzące naprzeciw mnie. Młode i powabne, gustownie przybrane i pełne wdzięku, wabiły ku sobie spojrzenia. Obecność ich mile działała, chociaż ciężko mi było na sercu i nie byłem usposobiony do gawędy. Dojechaliśmy do Aversy w milczeniu, przystanek tutaj był krótki, tyle tylko aby nakarmić zmęczone muły. Toteż nikt nie wysiadał z dyliżansu. W drodze z Aversy do Kapuy nie otworzyłem ust ni razu, dziwne to było tem bardziej, że towarzystwo moje było bardzo gadatliwe. Cieszyłem się w duchu dialektem neapolitańskm jegomościa i piękną mową obu dam, były to Rzymianki. Było to z mojej strony prawdziwem bohaterstwem siedzieć naprzeciw tak czarujących kobiet pięć godzin i nie zwrócić ku nim ani słowa, nie uraczyć je ani jedną grzecznostką.
Dotarliśmy wreszcie do Kapuy. Tutaj zatrzymaliśmy się w gospodzie, gdzie nam przypadł w udziale pokój o dwóch łóżkach. We Włoszech, rzecz nader zwykła. — Będę miał więc zaszczyt, spać przy księdzu dobrodzieju — rzekł do mnie Neapolitańczyk. Odpowiedziałem mu bardzo poważnie, że zostawiam mu swobodny wybór, na co zaśmiała się jedna z pań, ta właśnie, która szczególniej wpadła mi w oko. Śmiech ten poczytałem sobie za dobrą wróżbę. Przy wieczerzy, wśród swobodnej rozmowy, znalazłem zarówno tyle godności ile dowcipu i gładkiego obyczaju. Po wieczerzy zszedłem na dół, do woźnicy, zapytać go, kim byli podróżni. Ów pan, był to adwokat, jedna z dam zaś była jego małżonką, nie wiedział tylko, która.
Kiedy powróciłem idąc za podszeptem grzeczności, położyłem się zaraz do łóżka, aby panie mogły swobodnie się rozbierać. Rano zaś wstałem pierwszy, wyszedłem i powróciłem dopiero na śniadanie. Podano doskonałą kawę, którą też chwaliłem bardzo, na co przyrzekła mi jedna z dam, ta, bardziej urocza, że będę pił taką w czasie całej podróży. Po śniadaniu pojawił się cyrulik, aby ogolić adwokata, a kiedy golibroda zaofiarował mi także swoje usługi, odpowiedziałem mu, że ich nie potrzebuję. Odszedł mrucząc pod nosem, że broda jest nieschludną rzeczą.
Kiedy siedzieliśmy już w powozie, adwokat zauważył, że każdy cyrulik jest zuchwały. — Czyż ja mam doprawdę brodę — spytałem. — Tak sądziłam — odpowiedziała mi moja piękna. — No, to każę ją w Rzymie zgolić, bo po raz pierwszy spotyka mnie taka wymówka. — Moja droga, lepiej ci było milczeć — zauważył adwokat. — Pan może jedzie do Rzymu, aby zostać Kapucynem. Począłem się śmiać z takiego przypuszczenia, nie chcąc mu jednak zostać dłużnym odpowiedzi, rzekłem, że odpadła mi chętka do tego, od kiedy ujrzałem panią. — To barzo niesłusznie — zaśmiał się wesoły Neapolitańczyk. — Moja żona lubi bardzo Kapucynów i jeżli się jej pan chce podobać, nie trzeba zmieniać zamiaru. Te żartobliwe gawędy, torowały drogę przeróżnym krotofilom, toteż dzień upłynął nam bardzo mile. Wieczorem zaś, skąpą wieczerzę w Garillano, wynagrodziła nam różnorodna i dowcipna rozmowa. Moja poczynająca się skłonność wzrastała, dzięki uprzejmości tej, która ją wznieciła. Nazajutrz, jak tylko wsiedliśmy do powozu, zapytała mnie owa miła dama, czy zamyślam zatrzymać się jakiś czas w Rzymie. Odpowiedziałem, iż nie znając tam nikogo, obawiałbym się nudów. — Tam lubią bardzo obcych — rzuciła mi na to — jestem pewna, że się pan w Rzymie będzie podobał. — Mogę więc mieć nadzieję, że pani pozwoli ofiarować sobie moje usługi? — Wyświadczasz nam pan zaszczyt — powiedział adwokat. Oczy moje spoczęły na jego zachwycającej żonie, która się zarumieniła, udałem jednak, że tego nie zauważyłem. Wśród ciągłej gawędy upłynął ten dzień podobnie jak i poprzedni. Nocowaliśmy w Terracina, tam znów dostaliśmy pokój o trzech łóżkach, dwóch wąskich, a jednem szerokiem, stojącem na środku. Było to naturalne, że obie panie, obie siostry położyły się w owe szerokie łóżko. My zaś z adwokatem, odwróciliśmy się doń plecami i rozmawialiśmy dalej. Gdy panie już się ułożyły do snu, adwokat poszedł do łóżka, na którym leżała jego szlafmyca, ja zaś do drugiego, oddalonego na szerokość stopy od owego szerokiego łoża. Zauważyłem, że przedmiot mych zachwytów znajduje się po mojej stronie. Pomyślałem więc bez przechwałki, że chyba to nie jest zrządzeniem przypadku. Zgasiłem światło i położyłem się, przerabiając zamiar w myślach, który nie ośmieliłem się ani odrzucać, ani też wykonać. Napróżno zwoływałem sen. Słaby przebłysk światła, padający na uroczą kobietę w łóżku, nie dozwolił mi zmrużyć oczów. Walczyłem z sobą godzinę całą, gdy w tem zobaczyłem mą piękną wysuwającą się cichutko z łóżka i okrążającą je. Potem widziałem, jak położyła się obok swego małżonka, który prawdopodobnie się nie przebudził. Nie słyszałem bowiem ni szmeru. Zdjęty gniewem i wstrętem zwoływałem sen całą mocą i zasnąłem. Zbudziłem się dopiero rano. Piękna leżała znowu w swem łóżku, wstałem, ubrałem się szybko i wyszedłem. Dopiero w chwili wyruszenia w dalszą drogę, gdy wszyscy siedzieli już w powozie, powróciłem do gospody. Urocza pani z milutką minką skarżyła się, że nie piłem kawy, którą przecież chwaliłem. Powiedziałem na to, że miałem ochotę na przechadzkę. Nie spojrzałem nawet na nią i pod pozorem bolu zębów, nie odzywałem się ni słowem.
Kiedy przybyliśmy do Piperno, piękna pani znalazła sposobność, aby mi powiedzieć, że mój ból zębów był udany. Wyrzut ten był mi wcale miły, lecz nie rozchmurzyłem się i nie rozgadałem. I tak stanęliśmy na nocleg w Sermoneta. Było jeszcze wcześnie, urocza dama zauważyła, że dzień piękny i że chciałaby się przejść. Prosiła mnie, abym jej podał ramię. Grzeczność nie pozwoliła odmówić, lecz byłem w złym humorze. Adwokat z siostrą swej żony szli za nami w niejakiem oddaleniu. Kiedy oddaliliśmy się jeszcze więcej zdobyłem się na zapytanie, dlaczego nie wierzyła w mój ból zębów. — Powiem szczerze — rzuciła z prostotą. — Bo zachowanie się pana było zbyt różne od dawnego, przez cały dzień nie spojrzał pan na mnie ani razu. Nie rozumiem skąd taka zmiana humoru, — Z pewnością nie bez powodu. Pani jednak nie jest zupełnie szczera. — Myli się pan, jestem nią. Jeżeli dałam powód do tej zmiany, to albo go nie znam, albo znać nie powinnam. Proszę mi powiedzieć, w czem zawiniłam? — Niema winy, gdzie niema prawa do wyrzutów. — Proszę mówić otwarcie. — Obowiązek zakazuje mi nazwać ten powód. — A więc dobrze, jeżeli obowiązek zakazuje panu wskazać powód zmiany humoru, to niechże panu zakaże również okazać tę zmianę. Uczucie delikatności zmusza czasem grzecznego mężczyznę ukrywać pewne uczucia... kompromitujące. Jestto przymus, który sobie nakłada duch, lecz ma on swoją wartość, jeżeli przyczynia się do tego, aby uczynić owego człowieka milszym, co sobie ów przymus zadaje. Wywody te tak ściśle pojęte, kazały mi się zarumienić ze wstydu. Wyznałem mój błąd, przyciskając usta do jej pięknej rączki. — Nie mówmy więcej o tem — rzuciła urocza pani. I spojrzała na mnie oczyma tak pełnemi przebaczenia, iż nie sądziłem jakobym powiększył mą winę, odejmując wargi od jej dłoni, a składając je na jej uśmiechniętych, rozchylonych usteczkach. Szczęściem upojony ze smutku wpadłem w radość, ta zmiana zaś była tak nagła, że stała się ona powodem do żartów. Adwokat robił sobie krotofilę z mego bolu zębów i z przechadzki, która mnie uleczyła.
Następnego dnia popasaliśmy w Velletri a nocowali w Marino. Znaleźliśmy tam dwa przytulne pokoiki i doskonałą wieczerzę. Byłem z moją czarującą Rzymianką w najlepszem porozumieniu, dzięki owemu tkliwemu zadatkowi. W powozie nie wiele mówiliśmy spojrzeniami, lecz siedząc naprzeciw mieliśmy sposobność użyć symbolicznej rozmowy... stopami. Adwokat powiedział mi, że udaje się do Rzymu, z powodu pewnej duchownej sprawy. Tam zamieszka u swej świekry, którą żona jego bardzo pragnęła odwiedzić. Nie widziała jej bowiem od czasu zamęścia, to znaczy od dwóch lat. Siostra żony jego zostanie prawdopodobnie w Rzymie. Zaślubi bowiem urzędnika z banku Świętego Ducha. Adwokat obdarzył mnie swym adresem, ja też przyrzekłem solennie odwiedzić moich miłych towarzyszów podróży. Jedliśmy właśnie wety, kiedy moja piękna, podziwiając moją tabakierkę rzekła do swego męża, że chciałaby mieć podobną. — Kupię ci taką chętnie — moja droga — odpowiedział. — Niech pan kupi moją tabakierkę — uśmiechnąłem się. — Dam ją panu za dwadzieścia uncji, które pan wypłaci oddawcy przekazu, wystawionego przez pana. Winienem taką sumę pewnemu Anglikowi, będzie mi bardzo miło, skwitować się z nim. — Tabakierka pańska, mój abbate, warta jest dwadzieścia uncyj. Wypłacę ci je pod tym warunkiem jedynie, że natychmiast przyjmiesz zapłatę. Rad będę, widząc to cacko w rękach mojej żony, jako wspomnienie miłe z podróży. Żona adwokata chcąc wejść w myśl moją prosiła męża, aby załatwił tę sprawę, jak tego pragnąłem. On zaś zauważył na to: — Czyż nie widzisz, że ów Anglik istnieje tylko w wyobraźni? Nigdy się nie zgłosi, a więc tabakierkę otrzymaliśmy w podarunku. Niedowierzaj temu abbate, to jest wielki oszust. — Nie sądzę — wymówiła piękna pani, patrząc na mnie — aby oszuści tak wyglądali. Ja zaś przybrałem smutną minę i z westchnieniem oświadczyłem, iż pragnąłbym być bardzo bogatym, aby często podobne popełniać oszustwa. Zakochanym lada drobnostka przysparza smutku lub radości.
W pokoju, w którym zastawiono wieczerzę znajdowało się jedno łóżko, w przyległej zaś alkowie bez drzwi, drugie. Panie wybrały naturalnie alkowę, adwokat zaś położył się przedemną do łóżka, w którem mieliśmy spać razem. Życzyłem paniom dobrej nocy i ułożyłem się do snu, z tym zamiarem, abym całą noc był wierny Morfeuszowi. Lecz można sobie wyobrazić mój gniew, gdy zauważyłem nieznośne trzeszczenie łóżka, tak silne, że mogłoby umarłego zbudzić. Nie ruszałem się wcale, dopóki mój towarzysz nie usnął, a kiedy już zachrapał na dobre, chciałem się z łóżka wysunąć. Lecz owo skrzypienie budzi adwokata, który wyciąga ku mnie rękę. Czując, że jestem u jego boku zasypia znowu. Po upływie pół godziny chcę ponowić próbę, która z takich samych powodów pełznie na niczem. Daję więc za wygranę. Bożek miłości jednak, to figlarz nielada, przeciwności są właśnie jego żywiołem. A ponieważ jego istnienie zależne jest od zadowolenia owych istot, które mu gorliwie hołdują, więc, w chwili, gdy zda się, zamiera wszelka nadzieja, doprowadza rzecz do pomyślnego końca. Począłem już usypiać zrezygnowany, gdy naraz rozległ się hałas straszliwy. Na ulicy padły strzały, w ślad za niemi dały się słyszeć krzyki. Biegano po schodach do góry i na dół, nakoniec zapukano gwałtownie do naszych drzwi. Adwokat przerażony pyta mnie, coby to takiego było. Udając obojętnego, mówię, że nic niewiem i że chcę spać. Przestraszone panie jednak proszą o światło. Nie spieszę się zanadto. Adwokat wstaje aby postarać się o światło, ja wstaję za nim, a kiedy drzwi zamykam, rzucam je trochę za silnie, tak, że klamka zaskoczyła. Nie mogę ich więc otworzyć bez klucza. Zbliżam się do pań, aby je uspokoić. Przedkładam im, że adwokat niebawem powróci i opowie nam co to za awantura. Zarazem nie tracąc drogiego czasu, zaznaczam się w sentymencie, zachęcony słabym oporem. Mimo moją ostrożność, łóżko się załamuje i oto leżymy wszystko troje w nieładzie. Adwokat powraca i puka, siostra wstaje, na prośby mojej miłej, podchodzę ku drzwiom i mówię adwokatowi, że nie mogę go wpuścić bez klucza. Kobiety stoją za mną, wyciągam rękę, a ponieważ ją odtrącają, przypuszczam, że to była siostra i z większem powodzeniem zwracam się w drugą stronę. Zgrzyt klucza w zamku oznajmia, że drzwi się otworzą lada chwila, spieszymy więc do naszych łóżek. Adwokat wchodzi, spieszy do pań, aby ukoić ich trwogę i wybucha śmiechem na widok zawalonego łóżka. Woła mnie, abym się ucieszył tym aspektem, jestem jednak za skromny, abym się ku temu nakłonił. Na to opowiada mi, że zgiełk powstał stąd, iż oddział niemieckich żołnierzy, napadło wojsko hiszpańskie, którzy cofnęli się, rozsypując się w tyraljery. Po upływie kwadransa wszystko ucichło i zapanował spokój. Adwokat podziwiał moją niezwykłą zimną krew, położył się i zasnął niedługo. Ja nie zmrużyłem już oka i wstałem o świcie. Na śniadanie powróciłem z przechadzki, a kiedy piliśmy znakomitą kawę, zauważyłem, że siostra mojej miłej, dąsa się na mnie. Cóż mi to jednak znaczyło, gdy patrzyłem w zadowolone oczy mej Lukrecji! Do Rzymu przybyliśmy bardzo wcześnie. Zatrzymaliśmy się na śniadanie w la Torre, a ponieważ adwokat był w dobrym humorze, nastroiłem się tak samo i przepowiadałem mu narodziny syna, wzywając żartobliwie jego żonę, aby mu to przyrzekła. Nie zaniedbałem także powiedzieć siostrze mej ubóstwianej, wiele grzeczności, aby ją przeprosić za łóżko zawalone. Przy rozstaniu, przyrzekłem me odwiedziny u donny Cecylji, matki mej ukochanej. Zaledwie się w Rzymie rozejrzałem, przebrałem się na modłę rzymską i ogoliłem, sprawiając tem niespodziankę adwokatowi i damom. Starałem się zrobić jak najkorzystniejsze wrażenie na donnie Cecylji, co mi się też i udało, gdyż jak odchodziłem, szepnął mi adwokat, że jego świekra pragnie zaliczać mnie do przyjaciół domowych. W Rzymie pozyskałem życzliwość dygnitarzy kościelnych szczególniej kardynał Acquariva zajął się mną gorliwie.
W ojcu Georgjuszu znalazłem znakomitego mentora, który mi wskazywał jakiemi iść ścieżkami, aby przebrnąć przez intrygi i niebezpieczeństwa rzymskiego dworu. Zdziwiło mnie niezmiernie, iż był już powiadomiony o mojej bytności u pani Cecylji, przestrzegł, aby zbyt często tam nie bywać. Westchnąłem, na co on wyruszył ze sentencją: — Pamiętaj, że rozsądek ma najgorszego wroga w sercu. To mnie dotknęło bardzo, bo kochałem Lukrecję. Za parę dni odwiedziłem ją wieczorem. Zauważyła mój smutek. Powiedziałem, że jestem na pogrzebie mojej swobody, z powodu rozlicznych zajęć nie będę więcej jej panem. Zawsze żartobliwy adwokat zauważył, że owa melanchoija pochodzi niechybnie z miłości, bo pewnie kocham się w jego żonie. Na co świekra zrobiła mu uwagę, aby nie bawił się w nieustraszonego. Pożegnałem tę miłą rodzinę w jaką godzinę, pożerany ogniem namiętności. Przybywszy do domu zająłem się pisaniem, a mianowicie złożyłem odę, którą następnego ranka posłałem adwokatowi, pewnym będąc, iż dostanie ją jego żona. Lukrecja bowiem zamiłowana była w poezji. W ciągu dnia odwiedził mnie adwokat. Powiedział mi, że niech sobie nie myśli, aby się dał złapać na moje rzadkie odwiedziny. Wie doskonale, że kocham się w jego żonie. Zaprasza mnie więc na śniadanie do Testaccio. — Moja żona umie pańską odę na pamięć — dorzucił. — Powiedziała ją narzeczonemu Anieli, który pała ciekawością, poznania pana. Przyrzekłem przybyć powozem w dniu oznaczonym. Doznałem tej rozkoszy, że powracałem z tej wycieczki we dwoje z Lukrecją, niestety droga trwała jeno pół godziny. Aby wychylić czarę szczęścia do dna, zaprosiłem całe towarzystwo na wycieczkę do Frascati. Umówiliśmy się na dzień niezbyt odległy. Tegoż dnia zajechałem moim miękko wyścielonym powozem przed dom pani Cecylji. Wycieczka zapowiadała się rozkosznie. Po zamówieniu wykwintnego obiadu, udaliśmy się do willi Ludovisi, a ponieważ mogliśmy się zabłąkać, daliśmy sobie schadzkę o pierwszej godzinie w gospodzie. Pełna uprzejmości świekra ujęła pod ramię swego zięcia, Anielę prowadził narzeczony, Lukrecja więc przypadła mi w udziale.
O! rozkoszy! Mała siostrzyczka Urszula biegała na wyścigi ze swym braciszkiem. Niedługo więc zostaliśmy sami. Umówiliśmy się, że znowu powrócimy razem w powozie. — Uwielbiam cię — mówiłem Lukrecji. — Tyle dni spędzam bez ciebie, aby sobie zapewnić jeden szczęśliwy. Jesteś pierwszą kobietą, przy której poznałem tajemnicę prawdziwej miłości. Niema drugiej takiej kobiety w całych Włoszech! Będę bardzo nieszczęśliwy, kiedy odjedziesz. — Ty jesteś także moją pierwszą miłością — rzekła Lukrecja — i z pewnością będziesz ostatnią! Szczęśliwe kobiety, które pokochasz po mnie. Nie jestem zazdrosna, tylko boli mnie myśl, że one nie będą cię tak kochały, jak ja kocham. Oczy moje napełniły się łzami, Lukrecja widząc to, rozpłakała się także. Usiedliśmy na murawie, pijąc rozkosz upojnych pocałunków. O! jakże słodkie są łzy miłości, jeżeli kochankowie wylewają je wśród pieszczot wzajemnych. — Oby nas tylko kto nie zeszedł — zauważyłem patrząc z lubością na czarowny nieład stroju Lukrecji. — Nie bój się — odpowiedziała — strzegą nas nasze duchy. Po chwili milczenia, gdy spoczywaliśmy przy sobie, szepnęła: — Czyż nie mówiłam ci? Tak, strzegą nas nasze duchy. Ach! jak on na nas patrzy! Spojrzenie jego pragnie nas uspokoić. Patrz na tego szatanka! Nic bardziej tajemniczego nie stworzyła natura. Podziwiaj go. To jest twój geniuszek albo mój. Myślałem, że zmysły się jej pomieszały. — Co mówisz, kochanie? Co mam podziwiać? Czy nie widzisz tego pięknego węża o pstrej skórze, który z głową wzniesioną patrzy na nas? Spoglądam we wskazanym rączką Lukrecji kierunku i spostrzegam węża mieniącego się barwami, który naprawdę patrzy na nas. Nie był to miły widok, nie chciałem jednak okazywać trwogi. — Nie boisz się tego węża? — spytałem. — Widok jego zachwyca mnie — rzekła Lukrecja. — Pewna jestem, że to jakieś bóstwo przybrało ten pozór. — A gdyby chciał rzucić się na ciebie? Przywarłam bym z całą siłą! do twej piersi, wyzywając węża. W twoich ramionach nie znam trwogi. Patrz, oddala się. To zwiastuje nam przybycie innych. Prędko, prędko! Poszukajmy innego schronienia, gdziebyśmy mogli ponowić nasze uciechy. Powstaliśmy i poczęliśmy iść powoli przed siebie, gdy na zawrocie pobliskiej aleji zobaczyliśmy panią Cecylję z adwokatem. Aniśmy ich nie wymijali, ani też ku nim zbytnio spieszyli, jak gdyby to rzeczą naturalną przecie, że ich spotykamy. Zapytałem pani Cecylji, czy jej córka boi się wężów? — O tak! to mały tchórz. Kiedy grzmi, to omdlewa ze strachu, na widok najmniejszego gada krzyczy w niebogłosy. Tutaj są węże, ale nie jadowite. Przejęło mnie zdumienie, byłem przed chwilą świadkiem cudu, jaki miłość zdziałała. W tej chwili nadbiegły dzieci, oddaliliśmy się od nich bez ceremonji. — Powiedz mi zachwycająca istoto, — powiedziałem do Lukrecji. — Cobyś zrobiła, gdyby zamiast węża, pojawił się twój mąż z panią Cecylją? — Nic. Czyż nie wiesz, że w takich uroczystych chwilach kochankowie należą tylko do miłości? — Czy sądzisz, że nas nikt nie podejrzywa? — Mój mąż, albo myśli, że nie jesteśmy zakochani, lub też nie przykłada wagi do drobnostek, na jakie sobie zazwyczaj pozwala młodość. Matka moja jest przenikliwa, domyśla się może prawdy, ale wie także, że takie sprawy już jej nie obchodzą. Moja siostra wie wszystko, wszak trudno jej chyba zapomnieć owe załamane łóżko. Ale ona jest rozsądna i nie myśli mnie oskarżać. Ona niema pojęcia jakie ja mam uczucie dla ciebie. Bez ciebie, mój przyjacielu, przeszłabym przez życie, nie mając o tem uczuciu jasnego wyobrażenia. To, co odczuwam dla męża... mam dla niego powolną łaskawość, jakiej stan małżeński wymaga. — Jest jednak bardzo szczęśliwy, zazdroszczę mu! Przez cały ranek powtarzaliśmy sobie wciąż oświadczenia miłosne, darząc się nawzajem ich dowodami. Obiad był wykwintny, podczas którego zasypy wałem uprzejmą panię Cecylję grzecznościami. Zgrabna moja szyldkretowa tabakierka, krążyła dokoła stołu. W chwili, kiedy znalazła się w rączkach Lukrecji, mąż jej powiedział, że może w zamian za nią ofiarować mi swój pierścionek. Ponieważ sądziłem, że jest mniej wart od tabakierki, zawołałem, że trzymam go za słowo. Lukrecja wsunęła tabakierkę do kieszeni, a ja wziąłem pierścionek.
Parę razy jeszcze oddawaliśmy się rozkoszom miłości, szczęście to jednak nie długo trwało, bo sprawa męża Lukrecji była na ukończeniu. Pewnego dnia wśród wynurzeń przyjaźni oznajmił mi adwokat, że nazajutrz wyjeżdżają. Oba te ostatnie wieczory przepędziłem u Lukrecji, a w dzień odjazdu, wyprzedziłem ich, aby zrobić im niespodziankę na pierwszym ich etapie podróży. Ponieważ jednak adwokat z powodu nieprzewidzianych przeszkód, o cztery godziny później dopiero mógł wyruszyć, przeto nadjechali oni następnego dnia w południe. Po uczcie pożegnalnej powiedzieliśmy sobie ostatnie, bolesne: — Bądź zdrów! — Bądź zdrowa!... Oni udali się w dalszą drogę, ja zaś powróciłem do Rzymu.