<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Pan Damazy
Podtytuł Akt I
Rozdział Osoby
Pochodzenie Komedye
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1890
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
(Scena przedstawia pokój; drzwi główne w głębi, do przedpokoju; boczne po obu stronach; z lewej strony nieco na przodzie kanapa, po za nią biurko itd. po prawej zwierciadło stojące i okno.

SCENA I.
Seweryn (leży na kanapie z książką w ręku i pali papierosa). Antoni (także z papierosem wygląda oknem).

Seweryn (po milczeniu). Dobrze się bawimy! co?
Antoni (budząc się z zamyślenia, żartobliwie) Hm! napadło nas jakieś grobowe milczenie.
Seweryn. Co u ciebie jest rzeczą fenomenalną.
Antoni. Co tam! No słuchaj — mieliśmy iść na kaczki, zabieraj się.
Seweryn. Niechce mi się.
Antoni (biorąc dubeltówkę, stojącą w głębi). A niech cię też. — Jaką z ciebie babę zrobili, daję słowo... boisz się nóg zamaczać, czy co?
Seweryn. E nie plótłbyś.
Antoni. Nic innego, zapewne ciotka zabroniła swemu Benjaminkowi polowania z obawy, aby się nie zakatarzył, albo nie okaleczył, bo ona spazmów dostaje na sam widok broni. (Seweryn nie odpowiadąjąc, czyta, — Po chwili). Ja wyrzekłbym się i wszystkich dobrodziejstw pod takimi warunkami... być jak dziecko w powijakach... fe! no więc stanowczo nie idziesz?
Seweryn (ironicznie) Gdyby nas ta kto słyszał, wziąłby cię za zapalonego myśliwego, gotowego na skręcenie karku dla jednego krzyka albo dubelta, a tymczasem zamiast po polu, łazisz już trzeci dzień najprozaiczniejszym gościńcem upatrując innej zwierzyny. Myślisz, że niewiem.
Antoni. Może wiesz, ale nie wszystko, pójdź ze mną, a dopowiem ci resztę.
Seweryn. Wszakże to tym gościńcem ma przyjechać pan Damazy Żegota z Heleną? aha... rumienisz się?
Antoni. Nie myślę taić, że wyglądam ich przybycia z upragnieniem.
Seweryn. Aha! zgadłem.
Antoni. Ale zgadłeś, zgadłeś, (ogląda się). I jeżeli pragnąłem, ażebyś mi towarzyszył w pole, to dla tego, że chciałem, korzystając z paru godzin wolnych, wywnętrzyć ci się... Bo widzisz braciszku, potrzebuję twego zdania i porady...
Seweryn. A wiesz, że zaciekawia mię ten twój romans. Więc jakże tam daleko zaszło z tą gąską? Stary nie domyśla się niczego?
Antoni (żywo). Cóż to znowu za ton! Masz widzę najfałszywsze wyobrażenie o naszym stosunku. Ja kocham Helenę, rozumiesz, kocham i ożenię się z nią... naturalnie, jeżeli mi ją dadzą..
Seweryn. Ah! dla Boga, z pocałowaniem ręki. (wstając) Aleś ty bzika dostał.
Antoni (j. w.) Sewerynie!
Seweryn. Świetna partja, tobyś zrobił interes.
Antoni. Partja — partja... ja nie szukam partji, tylko żony. (siada i zwija papierosa).
Seweryn. Najprzód nie ładna... (Antoni śmieje się głośno). Ale pozwól no, niby w szczegółach, pojedynczo biorąc, nie można jej nic zarzucić, ale dla mnie ma coś antypatycznego...
Antoni. Nawet?...
Seweryn. Daję słowo... na serjo... Dalej, jak powiedziałem, gąska parafialna... tak na krótki stosuneczek, nie mówię, ale na żonę... A ojciec!... bój się Boga... szlagon ordynaryjny... co on mógł jej dać za wychowanie?
Antoni. Poczciwe i kwita. — A zręsztą pozwól sobie powiedzieć, że wyrokujesz na domysł. Czyż ty ją znasz tyle, żebyś mógł sądzić? Może nawet nie mówiłeś z nią nigdy.
Seweryn. Przyznaję, żem się o to nie ubiegał.. raz jeden byłem u nich z ciotką, w przejeździe naturalnie, bo wiesz, że ona niema do nich nabożeństwa, to też dziwi mię z kąd jej się wzięło ni ztąd, ni zowąd zapraszać ich.
Antoni. I ja tego nie pojmuję... Ale cóż? odstępujesz od rzeczy.
Seweryn. Więc znaleźliśmy się przypadkiem. Cóż to za dom! parafiańszczyzna!... Nie możną kichnąć żeby ci nie życzono setnych lat!
Antoni (z komiczną powagą). A któż kicha, przyjechawszy z wizytą.
Seweryn. Bądź co bądź, jako gość, czułem się obowiązany bawić pannę... Ale cóż... rozmowa nie szła i nawet nie wiedzieć o czem było gadać... zacząłem o literaturze, ani rusz...
Antoni. To już kłamiesz...
Seweryn. No liznęła tam coś — ale co to znaczy! Napomknąłem o Warszawie — nie była tam nigdy... Więc wszcząłem traktat o prosiątkach, o gąskach, o hodowaniu kurcząt i zdejmowaniu im pypcia, ale papie się to nie podobało i tak znacząco zaczął mrugać i krząkać, jakby się obawiał, żebym nie palnął jakiego ekiwoku.
Antoni. Musiałeś ty tam swoim zwyczajem palnąć co?
Seweryn. Ale nie, jak cię kocham... mówiliśmy najprzyzwoiciej. Po śniadaniu proponowano przechadzkę, a że tam niema ogrodu, więc poszliśmy do obory, z panną naturalnie... i z Dziubalską, zdaje mi się, czy jak się tam nazywa (śmiejąc się). Znasz ty ją?
Antoni. Najpoczciwsza w świecie kobieta, Helenkę wypiastowała.
Seweryn. Więc czy uwierzysz, że Dziubalsia kazała poodsadzać cielęta od krów, zapewne, żeby widok ssącego potomstwa nie wzbudził w pannie jakich zdrożnych myśli. Pokazuje się, że nawet dobrą gospodynią nie będzie. Niewiem na co ją chowają.
Antoni. Pleciesz jak na mękach. Gdybyś ją znał bliżej, tak jak ja, przekonałbyś się, co to tam za brylanciki umysłu i serca mieszczą się pod tą parafiańską, jak nazywasz, powłoką.
Seweryn (szyderczo). Aj!... aj!...
Antoni' (niecierpliwie wstając). A zresztą, kocham ją, no, i dosyć... a że jak się spodziewam, wyczerpałeś już całą serję zarzutów...
Seweryn. Zachowałem na ostatek najważniejszy.
Antoni. Naprzykład?
Seweryn. Goła.
Antoni. Oh!
Seweryn (przedrzeźniając) Oh! — dobre sobie to: oh!... powiadam romantyk jesteś, my się nigdy nie zrozumiemy, zanadto się różnimy w pojęciach...
Antoni. Nie moja wina, jeżeli zamiast serca, masz w piersiach kawał mięsa.
Seweryn (wstając). Mój drogi, czy mam, czy niemam serca, o tem nie możesz sądzić... kto wie, czy też w gruncie nie jestem innym, jak się wydaję...
Antoni. Więc maskujesz się, czy co?...
Seweryn. Wiesz, że zależę od ciotki, i że za obietnicę zapisania mi majątku, należy jej się coś odemnie.
Antoni. Więc cóż, to jakoś nie jasno dla mnie...
Seweryn. Gdy stanę na pewnych nogach, wtenczas i dla serca może się coś znaleść, a tymczasem...
Antoni. A tymczasem, ponieważ to co nazywasz sercem libertynie, jest poprostu temperamentem, masz dla rozrywki Mańkę, — rozumiem!
Seweryn (oglądając się). Cicho! co ty gadasz?
Antoni. Ej, ty będziesz miał na sumieniu tę dziewczynę.
Seweryn (z fanfaronadą). Ale ładna, co?
Antoni (ironicznie). Dobrą opiekę znalazła... a wszakże to nawet jakaś kuzynka podobno.
Seweryn (dowcipkując). Ciotka ją zaniedbuje cokolwiek, ale zato we mnie ma...
Antoni. Dobrodzieja...
Seweryn. Zapewne! Myślę o jej przyszłości...
Antoni. Żenisz się z nią?
Seweryn. (śmiejąc się, jakby usłyszał coś potwornego). Dobry sobie!... — tylko słuchajno, nie wygadajże się przypadkiem przed ciotką, bobyś tu narobił dopiero bigosu...
Antoni. Ładne zamiary, z któremi potrzebujesz się taić.
Seweryn. Cóż to? nie znasz ciotki i tak chciałaby się jej delikatnie pozbyć, namawia ją do szarytek... dziewczyna broni się pokusom jak może, ale dosyćby było najlżejszego podejrzenia, aby padła ofiarą...
Antoni. Wybierając z dwojga złego, skoro już zawsze ma być ofiarą...
Seweryn. Dajże pokój, nie żartuj. Ale wracając do tego, o czem mówiliśmy poprzednio, jakiejż to rady chciałeś odemnie?
Antoni. E, nic już...
Seweryn. Powiedz otwarcie, proszę cię.
Antoni. Oto, ponieważ mają tu przybyć, chciałem prosić ciotkę, aby mię oświadczyła panu Damazemu, a że ty masz łaski u niej, sądziłem...
Seweryn. Jużto, jeżeli się spodziewasz, że wam co udzieli, tobie albo Helenie...
Antoni. Widzę, że się dziś niedogadamy, do widzenia, (wychodzi głębią).

SCENA II.

Seweryn (sam, siada na kanapie). A jaki drażliwy... (po chwili) Jednak przysiągłbym, że on rachuje na jakieś dobrodziejstwa ciotki... ha... ha... grubo się myli... (po chwili) A zresztą, któż ma większe prawo do tego majątku? (wstaje) gdy go otrzymam, powiedzą, że pieczone gołąbki same mi wpadły do gąbki... a czyż kto zrozumie, ile mię to kosztowało przymusu, pracy nad sobą!... (szyderczo) On pracuje powiadają, to się nazywa pracą! że gospodaruje i robi co chce!... jeżeli to jest praca, to ja jestem umęczony.. czyściec przechodzę za życia! (łamiąc ręce i zaciskając zęby) dusić się pod maską, która cięży jak z ołowiu, całując rękę, którąby się gryzło do krwi!... i dziwią się potem, gdy człowiek, który przeszedł taką szkołę, szuka odwetu na innych!... (po chwili) Ktoś idzie! (kładzie się napowrót i bierze książkę).

SCENA III.
Seweryn, Mańka.
(Mańka wchodzi z prawej strony, następnie udając, że nie widzi Seweryna, idzie do zwierciadła i nucąc poprawia sobie włosy.)

Seweryn (wstaje z kanapy, obejrzawszy się, zbliża się do niej). Manieczko!
Mańka (krzyknąwszy z udanym przestrachem). Ah!
Seweryn (odskakując) Cicho! na Boga.
Mańka. Brzydki, jakżesz można tak straszyć ludzi.
Seweryn (z daleka). Tylko nie udawaj, proszę cię.
Mańka. Pokazałeś się pan w lustrze niespodzianie, jak jaka mara!
Seweryn (przysuwając się ostrożnie). Czyż wyglądam na straszydło?
Mańka. Ha, ha, ha!...
Seweryn. Cicho, czegóż się znów śmiejesz?
Mańka. Mnie się zdaje, żeś pan jeszcze więcej wystraszony, niż ja... No, no, nie bój się pan.... żadna z cioteczek nie zobaczy i nie usłyszy.
Seweryn (kwaśno). Nie dowcipkuj...
Mańka. Obie są w ogrodzie z tym gościem, co to dziś przyjechał (w oknie) O! proszę patrzeć.
Seweryn (przysuwając się). W ogrodzie? (bierze ją w pół i chce pocałować).
Mańka (usuwając się — serjo). No, no, cóż to znowu?
Seweryn (z ogniem). Mańka!
Mańka. Proszę się niezapominać.
Seweryn. Czego ty grasz komedję?
Mańka (uwalniając się z objęcia). Jakto?
Seweryn. Przyszłaś, bo wiedziałaś, że mnie tu zastaniesz.
Mańka (j. w.) Proszę, szukałam pana może?
Seweryn. Te raki o tem świadczą, zarumieniłaś się...
Mańka (kryjąc się z twarzą). Bardzo przepraszam.
Seweryn. A teraz udajesz surowość — znane sztuki.
Mańka. Udaję!
Seweryn (całując ją po rękach). Udajesz!.. czy twe oczy nie mówią mi to wyraźnie?...
Mańka. Choćbyś pan czytał w nich jaką słabość dla siebie, to jeszcze nie upoważnia do traktowania mię w podobny sposób.
Seweryn. Namiętność nie chce znać hamulca, a czyż nie wiesz, że cię kocham?
Mańka. Nie dałeś mi pan dotychczas żadnego dowodu.
Seweryn. Ty to mówisz?
Mańka. Kto kocha prawdziwie, ten się nie boi białego dnia i nie potrzebuje otaczać się tajemnicą.
Seweryn. Czyliżem ja winien, że niechcesz zrozumieć naszego położenia.
Mańka. Rozumiem, że pan nie zależysz od siebie i jesteś pod kuratelą...
Seweryn. Mańka! nie rozdrażniaj mnie.
Mańka. Mówię jak jest, czyż inaczej potrzebowałbyś się kryć z tem, co jak powiadasz czujesz do mnie...
Seweryn. Ja się z tego położenia wyzwolę... muszę się wyzwolić... dla ciebie...
Mańka. I cóż będzie?
Seweryn. Pójdę na swoje.
Mańka. I cóż dalej?
Seweryn. Raj ci stworzę.
Mańka. Chyba w sekrecie przed ciotką, boby nas z niego wygnała.
Seweryn (rozdrażniony). Mańka! Mańka. O! daj mi pan pokój!
Seweryn. Ja znajdę sposób pozyskania niezależności, to całe moje dążenie... (po chwili ciszej). Czy wiesz, że ciotka chce mnie ocenić bogato, obiecując w takim razie przeznaczyć mi majątek i od siebie...
Mańka (odpychając go i patrząc mu w oczy). Co? co?

Seweryn. Ale dajże mi mówić!... ciebie tylko jedną kocham, bo tyś mię chyba oczarowała... (gwałtownie). Nie uciekaj! nie drażnij mnie!... Jednego całusa tylko (n. s. spostrzegłszy Antoniego). Ten znowu! (puszcza Mańkę).

SCENA IV.
Poprzedzający, Antoni (głębią).

Antoni. Zagadawszy się, zapomniałem ładunków... (bierze je z krzesła w głębi; spostrzegając Seweryna i Mańkę.) Aha! a ci państwo nie tracili tu czasu.
Seweryn (siadając.) Cóż, zabiłeś co?
Antoni. Nigdy człowiek nie ma głupszej miny, jak kiedy się czuje gdzieś niepotrzebnym... ale stało się.
Seweryn'. Czy idziesz na powrót.
Antoni. A naturalnie... (zbliżając się do Mańki) ale korzystając ze sposobności, czuję się w obowiązku postawienia się na chwilę w roli moralizatora (bierze jej rękę.) Panno Marjo posłuchaj życzliwej rady, strzeż się pani słówek, których nie można powtórzyć przy świadkach.
Mańka (spostrzegłszy wchodzących, usuwa rękę.) Dajżesz pan pokój... idą.. (odchodzi w lewo.)

SCENA V.
Seweryn, Antoni, Tykalska (ubranie skromne z pończochą w ręku.) Żegocina (w czarnej sukni pół żałoba.) Rejent (wchodzą głębią)

Żegocina. Śliczne rzeczy! cóż to za nieprzyzwoite jakieś zaczepki? miałam rację, utrzymując, że pan Antoni był zawsze najgorszym przykładem dla Sewerynka; wykapany portret nieboszczyka ojca; ze swoją lekkomyślnością, wyjdziesz jak on, przepowiadam ci.
Antoni (seryo.) Prosiłem już cioci tyle razy, aby szanowała pamięć naszego ojca...
Żegocina. Doprawdy, więc nie wolno ciotce skarcić młokosa, który dopuszcza się w jej domu nieprzyzwoitości...
Antoni (j. w.) Owszem, wolno cioci upatrywać we mnie wszystkie złe skłonności, jak to zawsze robi, ale nie pomiatać pamięcią człowieka, którego wartości nie jest zdolny ocenić żaden rozum kobiecy...
Żegocina (do rejenta.) Słyszysz go pan?
Seweryn (n. s.) Upiekło mi się (szuka kapelusza.)
Tykalska (do odchodzącego Antoniego.) Anteczku, coś ty znowu zrobił kanaljo?
Antoni. E, daj mi cioteczka pokój, bo się cały trzęsę (wychodzi głębią.)
Tykalska (grożąc mu.) Oj, ty, ty, wisusie!

SCENA VI.
Seweryn, Tykalska, Żegocina Rejent.

Żegocina. Szkaradny chłopiec, instynktowo nie lubiłam go od najmłodszych lat.
Tykalska. Anteczka! a to za co?
Żegocina (tonem wyższości.) Moja Tykalska, tylko się nie odzywaj, proszę cię... już ty to taka jesteś łatwowierna.
Rejent. Pani musi być e.. e... e... zbyt sercowa.
Tykalska. Mój panie, ja tam na serce nie choruję... nie znam żadnych palpitacyj...
Rejent. Podobne usposobienie często sprowadza nam... e... e.. e... zawody... mogę to powiedzieć z własnego doświadczenia...
Żegocina. Tak z twarzy, jak całym charakterem Antoni przypomina szanownego mego szwagierka... panie odpuść mu tam jego grzechy... (do Seweryna, który wziąwszy kapelusz szedł ku drzwiom.) Gdzie idziesz Sewerynku?
Seweryn. Zajrzeć do gospodarstwa.
Żegocina (całując go w głowę.) To, bo czysty obraz mojej Amelki, która padła ofiarą tego związku... moje dziecko kochane, ty masz serce i nie będziesz takim jak twój ojciec nieprawdaż?
Seweryn (całując jej rękę.) Staram się zawsze postępowaniem wywdzięczyć się cioci, za jej przywiązanie do mnie.
Żegocina. Poczciwy chłopczyna; ty jesteś moją pociechą.. to też myślę o twojej przyszłości i pragnę, aby twój brat przekonał się, że nie wolno lekceważyć łask ciotki, gdy ta ma w ręku środki do uszczęśliwienia tych, którzy ją potrafią szanować. Ty go nie będziesz naśladował? nieprawdaż?
Seweryn. Niech ciocia będzie spokojną...
Żegocina. Pan Bóg ci pobłogosławi.
Rejent (zażywając tabakę n. s.) Piu! piu! e... e.. e... to ryba, panie...
Tykalska (cicho do Seweryna, który wychodzi.) Fe Sewerynku, wstydź się, złym bratem jesteś.

SCENA VII.
Ciż, bez Seweryna.

Rejent. Miły kawaler, bardzo miły... e... e... e... ale i tamten miły... obadwaj wcale e... e... e...
Żegocina. Ach! rejencie, bracia rodzeni, ale co za różnica... jak dzień do nocy...
Rejent. Pani dobrodziejka jako kobieta sercowa, możesz się uwodzić...
Żegocina. Ach, nie, nie, serce nie błądzi!
Rejent. Dobra pani bez przechwałek, mnie natura obdarzyła po macierzyńsku, tym zbytkownym, że się tak wyrażę, e... e... e... meblem, więc znam się na tem troszeczkę. Serce, jak prawdziwy mebel, powinniśmy nosić... e... e... e... w pokrowcu, zdejmowanym tylko na uroczyste chwile... inaczej zszarza się...
Tykalska (siedząca na boku z pończochą.) Mój panie, co też pan pleciesz,... serce w pokrowcu!
Żegocina (z politowaniem.) Oh! Tykalska... ona ma pretensję do dysputowania!... (do rejenta.) Ależ nie każdy może mieć tyle mocy nad sobą...
Tykalska (śmiejąc się.) Żeby chować do pokrowca...
Rejent. Ja bez przechwałek, dzięki tej właśnie mocy, wyrobiłem sobie pogląd filozoficzny na świat i ludzi... z politowaniem patrzę na walki staczane codziennie w imię interesów, które... e... e... e... w obec wielkich zagadek nieskończoności... są... tyle, co... o!... (dmucha w palce.)
Żegocina (nastrajając się do tonu rozmowy.) O! to prawda, zastanowiwszy się głębiej...
Rejent. Dobra pani... jako rejent... e... e... e... kapłan i stróż prawa, potrzebowałem tej filozofii... Co mię to kosztowało, pani się domyślisz... ale też człowiek z natury, bez przechwałek sercowy,... dziś w spełnianiu funkcyj mojego urzędu jestem bezstronny i nieugięty jak Kato!...
Żergocina. Mój mąż nieboszczyk pokładał w panu całe zaufanie...
Rejent. I nie zawiódł się nigdy... obecnie, mojem gorącem życzeniem jest, aby to przekonanie odziedzieczyła jego małżonka... (całuje ją w rękę) jako człowiek prawdomowny, wyznam otwarcie, że ta myśl... e... e... e... sprowadziła mnie tu.. sądzę, że w położeniu pani dobrodziejki, gdy pozostawioną jesteś samej sobie, rady człowieka bez przechwałek prawego i przyjaciela nieboszczyka męża, mogą nie być do odrzucenia...
Żegocina. Ach, rejencie, uprzedziłeś moje życzenie... nie wierzysz w jak stosowną chwilę przybyłeś...
Rejent. Jestem na usługi (całuje w rękę.)
Tykalska. Mój nieboszczyk Tobunio, umierając, nie zostawił mi nic, to też nie potrzebowałam żadnych rejentów.
Żegocina. Moja Tykalska, pozwól nam też raz swobodnie pomówić o interesach... taka nudna jesteś... łazisz za nami jak cień.
Tykalska. Ale moja siostruniu, nie wiedziałam, że wam przeszkadzam... oh, dla Boga... kiedy tak to idę sobie... (wychodzi na prawo.)

SCENA VIII.
Rejent, Żegocina.

Żegocina (extazując się często.) Ach! rejencie, wdowa to sierota!... pozbawiona w jednej chwili podpory, jaką miała w mężu, pozostawioną jest na łasce ludzi...
Rejent (całując ją w rękę, znacząco.) Dobra pani: w jej e... e... e... sytuacji, zapewne nie pozostaniesz długo osamotnioną...
Żegocina. Rejencie, co mówisz, nie widzisz mojej szaty?
Rejent. Ta szata jest tylko e... e... e.. symbolem położenia przejściowego, w właściwym czasie zbolała dusza potrzebuje i ma prawo pożądać pociechy... to się jej należy.
Żegocina. Oh rejencie, ja o tem nie myślę.
Rejent. W tej chwili... w tej chwili — pojmuję to.
Żegocina. Mam inne obowiązki... zadosyć im uczynić, jest całem mojem pragnieniem.
Rejent. Masz pani wszelką łatwość, nieboszczyk pan Żegota pozostawił żonę w pozycji zapewniającej jej niezależność: testament na przeżycie, który był zawsze jego ideą fixą...
Żegocina (żywo) Nieprawdaż, to było zawsze jego życzeniem, pan sam jesteś świadkiem...
Rejent. Pojmuję delikatne skrupuły pani, dają one e... e... e.. chlubne świadectwa o jej sercu... po śmierci nieboszczyka męża, brat jego pan Damazy ipso jure zagarnąłby cały niemal po nim spadek, a pani, jako bezdzietnej, przysługiwałoby tylko prawo do czwartej części.
Żegocina (niespokojnie.) Więc rzeczywiście to tak jest?
Rejent. Dziwię się, dlaczego państwo nie zeznaliście tego aktu przedemną: bez przechwałek, dołożyłbym najpilniejszej uwagi, ażeby moc jego była niewzruszoną. Zapewne sporządziliście go państwo prywatnie, a nie znając go, nie mogę osądzić, o ile jest ważny. Dochodziły mię wieści, że pan Damazy...
Żegocina. Co? co? mów?
Rejent. Odzywał się w sposób przekonywający, że zna prawa jakie miałby do spadku, gdyby testament na przeżycie nie był zrobiony i.. zarazem objawiał wątpliwość co do jego istnienia...
Żegocina. Ach rejencie zmiłuj się!...
Rejent. O nie obawiaj się pani, o ile będzie w mojej możności, wesprę ją mojemi radami, tylko przedewszystkiem otwartość i bezwarunkowe zdanie się na mnie (całuje ją w rękę.) Pani masz u siebie ten akt?
Żegocina (płacząc.) Pan byłeś świadkiem naszego pożycia, poświęcenia z jakiem pilnowałam schorzałego starca, cierpliwości, z jaką znosiłam jego popędliwość i grymasy.
Rejent. Dobra pani, czyż potrzeba mi mówić o tem? wiadomo było powszechnie, iż mimo znacznej różnicy wieku byłaś pani najlepszą, najwzorowszą e... e.. e... małżonką.
Żegocina. Cierpienia wszystkie ofiarowałam Bogu, w tej nadziei, że mi to policzonem będzie.
Rejent. I że nieboszczyk uzna te zasługi; jakoż e... e... e... dobre nigdy nie pozostaje bez nagrody. Jeszcze mi w uszach brzmią słowa, w których bez przechwałek pełen zaufania do mnie, komunikował mi swój projekt wzajemnego zapisu...
Żegocina. Pan mógłbyś świadczyć, nieprawdaż?
Rejent. Rzecz zupełnie zbyteczna, dosyć tylko będzie zaprodukować i ulegalizować ten akt. Zdaj się pani na mnie (trzyma jej rękę.)
Żegocina (wybuchając płaczem.) Rejencie, ratuj mnie, pan Bóg ci to wynagrodzi (opiera głowę na jego ramieniu.)
Rejent (z pożądliwą ciekawością.) Czy przewidujesz pani jaką nielegalność? przedewszystkiem prosiłbym o testament.
Żegocina (j. w. tragicznie.) Nie ma go wcale!
Rejent. A, a!... (uwalnia się z jej objęć i przechadza się poruszony.)
Żegocina (płacząc.) Niegodziwy! po tylu zapewnieniach, przysięgach... Czyż nie zmarnowałam przy nim najpiękniejszych moich lat... poszłam za niego, uwiedziona pozycją... i cóżem użyła?... skąpiłam, od ust sobie odejmowałam, byłam najlepszą żoną, siostrą miłosierdzia można powiedzieć i tak mnie zostawił!...
Rejent (zamyślony.) Hm! to zmienia postać rzeczy... masz pani e... e... e... tylko prawo do czwartej części majątku... wszystko zabiera pan Damazy...
Żegocina (gadatliwie.) Pan Damazy, który zawsze darł koty z nieboszczykiem mężem, który gdy jego brat miał się żenić ze mną, nie wstydził się przez brudną interesowność odradzać mu tego związku, malując mnie najczarniejszemi kolorami, mnie, która wychodąc za człowieka znacznie starszego od siebie, nie żądałam nawet żadnego zapisu...
Rejent (j. w.) Istotnie, bezinteresowność pani w tym razie...
Żegocina (j. w.) Szczęściem, że intrygi nie poskutkowały... mój mąż poróżnił się z tego powodu z bratem, chociaż była już chwila, że uwiedziony jego radami chciał zerwać i żądał odemnie zwrotu podarowanych mi brylantów po pierwszej żonie... ale zawiódł się pan brat! uparłam się i brylantów nie oddałam...
Rejent (ironicznie.) I tym sposobem małżeństwo przyszło do skutku...
Żegocina. Pomimo intryg braciszka... o... bo to intrygant!... nie uwierzyłbyś pan jaki intrygant.. a przytem gbur... prosty szlachcic, gdzieś za piecem chowany; uszy zatykać, gdy zacznie dowcipkować po swojemu... wystaw pan sobie, że nie był nawet na pogrzebie! i teraz ma się tłómaczyć, że odebrał list, dopiero w tydzień po ceremonii. Czyż to moja wina? niech sobie ma pretensje do poczty, że list szedł tak długo.
Rejent. Prawdę powiedziawszy... e... e... e... w takim wypadku należało dać mu znać umyślnym posłańcem.
Żegocina. Rejencie! nie oskarżaj mnie... (z emfazą.) w takiej chwili! gdy ręka Boska dotknęła mnie tak okropnym ciosem! mogłażem nie stracić głowy?
Rejent. Głowy tracić nigdy nie trzeba. (po chwili.) Cóż pani teraz zamierzasz?
Żegocina. Siadaj rejencie i posłuchaj mnie (siadają.) a najprzód powiedz mi, czy mię uważasz za chciwą?
Rejent. Dobra pani... e... e... e... każdy, mimo przykazań boskich, lepiej życzy sobie, niż bliźniemu swemu... jeżeli to jest wada... to wspólna wszystkim ludziom. Jednakże są wypadki...
Żegocina. Chcesz mi zapewne powiedzieć, że z tego co mi prawo naznacza, mogę żyć wygodnie?
Rejent. Hm... wyobrażenie życia wygodnego, zależy od wymagań, przywyknień.
Żegocina. Oh! rejencie, jeżeli kto, to ja jestem przywykłą do wygód, i powinnam mieć wymagania. Mój mąż kochając mnie szalenie, nie odmawiał mi niczego, pieścił, słuchał, psuł mnie... Pomimo to, jeżeli sądzisz, że mi chodzi o ten majątek dla siebie, to się grubo mylisz (rozrzewniając się stopniowo) straciwszy najpiękniejsze lata obok człowieka, dla którego się poświęciłam, zestarzała przed czasem, poprzestałabym na najmniejszej schedzie i ofiarowawszy swoją krzywdę panu Bogu, usunęłabym się od świata. Lecz idzie mi o mojego Sewerynka, o dziecię mojej rodzonej siostry...
Rejent. Czy e... e... e... ten drugi...
Żegocina. Muszę ci się wytłómaczyć z tej słabości. Moja siostra poszła z miłości za człowieka, który nie umiał jej szanować, chociaż na pozór kochał ją do zaślepienia, nie wahał się poświęcić jej dla urojonego obowiązku. Wszystkie jego czyny były szalone i nareszcie uciekł za granicę, przecinając sobie możność powrotu i zostawiając... (melodramatycznie.) ah, rejencie, zostawiając żonę i dwóch synów prawie w nędzy... (dawnym tonem.}. Mój mąż, kochając mnie szalenie, był tak poczciwy, że zajął się moją rodziną. Gdy siostra wkrótce umarła, Antoniego oddał do szkół, a potem dopomógł do wzięcia dzierżawy; młodszego Sewerynka wzięliśmy dzieckiem na wychowanie.
Rejent (obojętnie.) Czyn bardzo e... e... e... chwalebny.
Żegocina. Jeżeli w przypuszczeniu, że przeżyję męża, pragnęłam kiedy jego majątku, Bóg nie poczyta mi tego za grzech, bo to było dla tego chłopczyny, który mię kocha jak rodzoną matkę... (dramatycznie.) Rejencie zlituj się, jeżeli nie nademną to nad Sewerynkiem!
Rejent (n. s.) Sewerynek i Sewerynek (głośno.) Przyznam się pani, że e... e... e... gdybym znalazł jaki sposób, milejby mi było, bez przechwałek zrobić co się da, dla niej, niż dla tego młodzieńca... Lecz nie rozumiem, co ja tu...
Żegocina. Ah, bo nie powiedziałam panu nic jeszcze... posłuchaj mnie — pan Damazy ma córkę, jedynaczkę...
Rejent, A, ma córkę (n. s.) Hm, hm, Genio mógłby...
Żegocina. Tak jest, mój mąż, który pomimo niezgody, miewał chwile słabości dla brata, nieraz objawiał życzenie, aby Sewerynek ożenił się z nią, tym sposobem majątek pozostałby w rodzinie.
Rejent. Nie zła myśl... jeżeliby i ze strony obojga nie zachodziła i e... e... e... żadna przeszkoda... bo co do przymusu...
Żegocina. Otóż liczę na pana. Staraj się utrzymać pana Damazego jak najdłużej w nieświadomości co do testamentu; to człowiek prosty, nie będzie wchodził w stan rzeczy, i z pewnością przestanie na tem, gdy ofiaruję im dochód z pewnej części majątku, zapewniając resztę po mojej śmierci.
Rejent (wstawszy roztargniony.) Hm, hm, mogę z nim pomówić, wybadać... pojadę umyślnie...
Żegocina (wstając.) Nie potrzeba, tu się zobaczycie.
Rejent. Tn, sądzę, że byłoby lepiej...
Żegocina. Zaprosiłam ich do siebie, robiąc pierwsza krok do zgody.
Rejent (niespokojny.) Zaprosiłaś ich pani?... o!... (n. s.) to mi nie na rękę...
Żegocina. Powinni dziś przyjechać, bo posłałam konie jeszcze przed paru dniami.
Rejent. Dziś!

SCENA IX.
Rejent, Żegocina, Seweryn.

Seweryn (wchodząc głębią, ) Jadą... karetę widać na grobli (idzie do okna po prawej z miną obojętną.)
Żegocina. Ach jadą! Rejencie, nie opuszczaj mnie w tej stanowczej chwili... posłuchajno... (odprowadza go na bok i mówi do ucha.)
Seweryn (n. s.) Co oni za konszachty prowadzą, to mi się nie podoba.
Rejent. Pani dobrodziejko, co do samej myśli, muszę ją... e... e... e... pochwalić... ale przyznam się bez przechwałek, że chwile moje są drogie... to się nie da zrobić tak w dwóch słowach... notarjat, to moja rola... mam dziś właśnie kilka czynności, do których mię zamówiono.
Żegocina. Nie puszczę cię! pójdź pan, porozumiemy się wpierw, nim wyjdę do nich... ach jak mi serce bije... (składając ręce.) rejencie, bez ciebie ja sobie nie dam rady... ach!... zajeżdżają!...
Rejent (n. s.) Ha! będziemy manewrować (głośno.) Służę pani...
Żegocina (do Seweryna.) Mój aniołku, przyjmij ich tu... niech się rozgoszczą... bądź grzeczny, proszę cię... wytłómaczę ci dlaczego... o mnie powiedz, żem trochę słaba, że jak się ubiorę, wyjdę do nich (wychodzi z rejentem na lewo.)

SCENA X.
Seweryn, po chwili Damazy, Helena, Antoni.

Seweryn. W istocie, oni mają coś z sobą... (po chwili w oknie.) Aha! Antoni przykonwojował tych państwa... wysadza swoją boginię... ha, ha... wyskoczyła jak koza... pewnie to nie jeździło karetą jak żyje... (idzie do drzwi w głębi.) Trzeba ich przyjąć.
Antoni (wprowadzając przybyłych.) Niech pan dobrodziej pozwoli, wezmę to okrycie... (do Heleny) i pani także (pomaga jej zdjąć.) a kapelusik?... (odbiera go.)
Damazy (szlachcic łysy, z bujnym wąsem szpakowatym, zresztą ogolony, z fajką porcelanową w ręku;) Gdzież pani bratowa, panie mości dzieju?
Seweryn (kłaniając się.) Jest u siebie, nieco słaba.
Damazy. A, pan Seweryn, jeżeli się nie mylę...
Seweryn (z pewnością siebie.) W istocie, nie mylisz się pan.
Damazy. Poznałem kawalera od razu, chociaż raz tylko widzieliśmy się panie mości dzieju.
Seweryn (n. s. urażony.) Kawalera!
Antoni (który rozmawiał z Heleną.) Jakto? ciotka zasłabła?
Seweryn. Podobno... w tej chwili się dowiem i oświadczę o przybyciu państwa... (wychodzi na lewo)
Helena. Tatuńciu, to pan Seweryn?
Damazy. Cóż, nie poznałaś go? był przecie u nas.
Helena. To już tak dawno?
Antoni (do Heleny.) Wyglądałem pani od samego rana, liczyłem minuty, i z niecierpliwości wyszedłem aż na przeciw pod pozorem polowania.
Helena. Żebyś pan wiedział, jak mi serce biło, gdyśmy dojeżdżali...
Antoni (półgłosem.) Tak jak mnie, gdym zdaleka państwa ujrzał.
Helena. A ja spostrzegłszy pana, uspokoiłam się zaraz... (żartobliwie.) Jakoś pod taką opieką nabrałam śmiałości..
Antoni (j. w.) Ach pani droga!...
Helena Cicho! cóż to znowu... tacio usłyszy... (zagadując) Jak tu ładnie jest u stryjenki.
Damazy (który czesał łysinę, daje jej grzebień.) Na masz, popraw sobie włosy, bo wyglądasz jak czupiradło.
Helena (do Antoniego z uśmiechem.) Czy to prawda? no nie patrzże się pan na mnie, proszę się odwrócić (idzie do zwierciadła.)
Antoni. Nie przeszkadzam... (biorąc okrycia.) Zaniosę to tymczasem do pokojów państwa i zobaczę, czy tam wszystko przygotowane (wychodzi na lewo.)

SCENA XI.
Damazy, Helena.

Damazy. Nie wiem panie mości dzieju, zkąd się pani bratowej ze brało na takie czułości, że nas zaprosiła do siebie i przysłała po nas z taką paradą
Helena. To kareta tatuńciu, prawda?
Damazy. Pal ją tam szlak i karetę, bylibyśmy tak samo przyjechali i własną bryczką... ale to się w tem coś święci... to nie na darmo...
Helena (w oknie.) Jaki tu śliczny ogród!...
Damazy Więcej parady, niż pożytku panie mości dzieju... wolałbym sad.
Helena. Dlaczego?
Damazy (niecierpliwie.) Dlaczego? dlatego, że sad.
Helena. Ale tu tak ładnie, takie klomby... co tu musi być słowików na wiosnę?
Damazy. A jej! tego nie brak, jak się zaczną po nocy drzeć, jeden przez drugiego, panie mości dzieju to zasnąć nie dadzą Helena. Ach, tatunciu, jakże można tak mówić, słowiczek tak pięknie śpiewa, jabym go słuchała całe życie (tuli się do niego.)
Damazy. Bo ci pstro w głowie.
Helena. Kiedy to tak miło, tak miło! oh Boże!...
Damazy (spoglądając z pod oka i krząkając dla ukrycia wzruszenia.) Hm, hm, istny portret matki (po chwili, gładząc ją.) nabiegałaś ty się po tych klombach jeszcze małym dzieciakiem...
Helena. To też ledwo jak przez sen pamiętam.
Damazy. Od czasu, jak twój stryj ożenił się drugi raz, wszystko się skończyło... urwały się nasze wizyty.
Helena Dlaczego mój taciu?
Damazy (opryskliwie.) O! boś nudna z temi pytaniami. Wszystko dlaczego, dlaczego? Wiesz dobrze, dlatego właśnie, że się ożenił.
Helena. Czy na prawdę stryjenka taka zła?
Damazy. O, jak chce, to do rany ją przyłożyć, słodka jak miód, ale utłuc ją panie mości dzieju w moździerzu na proszek, toby tem wytruł połowę ludzi.
Helena (śmiejąc się.) Oh! tatuncio..
Damazy. No cóż tatuncio?... tatuncio zna ludzi i koniec, ho, ho! jestto ziółko, zawojowała całkiem męża panie mości dzieju... co on miał z nią, niech pan Bóg nie da; jeszcze też trzeba było głupstwa, że zrobili zapis na przeżycie, chociaż był ze dwadzieścia lat starszy. Gdyby nie to, ten cały majątek na nas by przypadł, bo nie mieli dzieci... (po chwili.) Ale co tam gadać (chodzi; do siebie.) jeżeli mi żal, to tylko dla tej sieroty.
Helena. Dlaczego tacio tak posmutniał?
Damazy. Dajżesz mi pokój, proszę cię... znowu dlaczego?... (po chwili, ostro.) Słuchajno, tylko zaprezentuj że mi się tu dobrze, niech nie powiedzą, żeś za piecem wychowana... śmiało, głowa do góry... ot tak, ze stryjenką grzecznie, ale bez żadnych uniżoności panie mości dzieju... gotowa by sobie pomyśleć, że ledwie palcem kiwnęła, przylecieliśmy tu w widoku jakich dobrodziejstw z jej strony... przydać by się przydało, ale jeżeliby miała pretensję, żeby ją po łapach za to całować, to dziękuję... Ale! Antoni tu się znalazł, coś mi w głowę zajechało, że kto wie, czy to nie jego robota, te zaprosiny...
Helena (zmięszana.) Wątpię... Zkądżeby znowu...
Damazy (patrząc na nią.) Co, nie zdaje ci się... ej Hela, nie udawaj.
Helena (bardzo zmięszana.) Alboż ja udaję.
Damazy. Daj no pokój! ja stary słuchaj no, to mnie nie zwiedziesz... (ostro.) więc jakże ty z nim jesteś? co?... (widząc że milczy, ostrzej.) chciałbym wiedzieć! bywa prawie co dzień, wysiaduje, i ani tak, ani siak; to mi się nie podoba! Gadaj! wyraźnie, czujesz co do niego?
Helena (n s.) O Jezus! tacio się znowu gniewa!
Damazy. Lubisz go, czy nie?
Helena Pana Antoniego?
Damazy (zniecierpliwiony.) Masz tobie, a o kogoż się pytam!
Helena (zawstydzona.) Boże mój alboż ja wiem..
Damazy (j. w.) Jakto! nie wiesz to idźże się spytaj kogo!
Helena. Ja kocham tylko tatunieczka.
Damazy. Tylko mi nie basuj, proszę cię, ja tego nie potrzebuję... do czego to podobne...
Helena. Tacio się zaraz tak unosi.
Damazy (łagodniej.) Ale bo, jakże się nie unosić, kiedy z tobą, to jak z dzieckiem, zbywasz mnie ni tem, ni owem, a ja przecie (patrząc jej w oczy.) uważałem, żeś mu rada zawsze jak przyjedzie.
Helena. No jakżeż proszę taci, on taki wesoły, miły...
Damazy (biorąc ją pod brodę.) I jak go długo nie widać, to ci markotno, co? prawda?
Helena (zakłopotana.) Oh! Boże, ja sama nie wiem, tatuncio mnie tak wyciąga na słówka..
Damazy. A, wiecie państwo, że ona dobra sobie! (niecierpliwie) powiedz mi jakże się to nazywa, i że ile razy spodziewasz się go, to chodzisz od okna do okna i wyglądasz?... widziałem to nie raz...
Helena (oczy spuszczone.) Jeżeli się kto obiecuje na obiad; to nie powinien dawać na siebie czekać aż do wieczora.
Damazy. No więc oczywiście tęsknisz za nim i kwita, co tu gadać!...
Helena (z płaczem prawie.) Ale gdzież znowu!... zaraz tam tęsknić... tacio tak mnie prześladuje...
Damazy (chodząc, do siebie.) E! to jeszcze głupi dzieciak, sama nie wie jak się ma, trzeba podobno zaczekać!... jeszcze jej też czas nie przyszedł...

SCENA XII.
Seweryn wchodzi z lewej. Damazy przechadza się. Helena w oknie zadumana.

Seweryn. No, więc ja się mam brać do tej dzierlatki... to dobre, ja co przyganiałem Antoniemu... jak to pójdzie, sam nie wiem... najgorzej, co on na to powie?... ha... trzeba brnąć... (głośno.) Ciotka w tej chwili będzie służyć... ale możebyście państwo woleli udać się wprzód do swoich pokojów...
Damazy. Mnie to wszystko jedno, ale Helusia (cicho.) Możebyś zmieniła sukienkę, bo ta ci się jakoś i pognietła... trzeba im się tu jakoś! pokazać, żeby nas panie mości dzieją nie wzięli na języki... ogarnijże mi się, słyszysz!... prosty kołek ociesać, to przecie szykowniejszy... (do Seweryna.) Gdzież to te pokoje?...
Seweryn. Zaprowadzę państwa (do Heleny podając jej ramię.) Służę pani (ona się wzdraga.)
Helena (do ucha ojcu.) Tatunciu, on mnie chce wziąść pod rękę.
Damazy. Moja kochana nie róbże mi wstydu...
Seweryn (n. s.) Odskoczyła, jakbym ją sparzył...
Damazy. No idźcież naprzód... (n. s. z zadowoleniem.) Jednak, to znać szkołę, dziewczyna wymusztrowana, jak...

SCENA XIII.
Poprzedzający, Żegocina, Rejent (wchodzą z lewej strony.)

Żegocina (wsparta na Rejencie, wchodzi zwolna z chustką na oczach; zbliżywszy się do Damazego, opiera głowę na jego ramieniu; z płaczem.) Bracie! mój bracie!
Damazy (n. s.) Masz babo redutę (zakłopotany.) A to mnie zajechała.
Żegocina. Nie spodziewałam się, żeby twoje przybycie, widok twój, tak mi żywo przedstawił na oczy, stratę, jaką poniosłam..
Damazy (całując ją w rękę.) No, toż nie moja wina panie mości dzieju.
Żegocina. Ach, czyż ja to mówię, owszem wdzięczną bratu jestem... takie łzy, to pociecha.
Damazy. Hm, hm.
Żegocina. Tyle lat przeżyliśmy razem... zeszły nam jak jeden dzień... bo nieboszczyk kochał mnie szalenie..
Damazy. Hm, hm! (Seweryn zamieniwszy z Heleną kilka słów ceremonjalnych wychodzi na lewo.)
Żegocina. Ach, przytomną mi jest zawsze ta chwila, gdy na łożu boleści, konający już, kłopotał się o moją przyszłość... nie mógł już mówić, a oczami żegnał mnie... ah! tego wzroku nie zapomnę!
Damazy (wzruszony.) Czy bardzo cierpiał?
Żegocina. W ostatnich kilku tygodniach szczególniej; starałam się osładzać mu te cierpienia, jak mogłam (po krótkiem milczeniu z emfazą.) Ale dajmy już temu pokój nie kładźmy piętna smutku, na tę chwilę naszego zbliżenia... (do Heleny.) Miło mi odnowić znajomość i bliższe daj Boże stosunki z Heleną (całuje ją.) jak ślicznie wyrosła.. pragnęłabym kochanie, aby ci tu było tak dobrze, żebyś nie tęskniła za domem (zwracając się do Rejenta i Damazego.) Panowie się znacie zapewne..
Damazy. Nie mam, panie mości dzieju przyjemności...
Rejent (kordyalnie podając rękę.) Jakto! rejent Bajdalski!
Damazy. Coś, niby tego... ale nie przypominam sobie.
Rejent. Przyjaciel bez przechwałek nieboszczyka pańskiego brata..
Damazy. Od dawna nie komunikowaliśmy się z bratem.. chyba bardzo rzadko, chociaż nie z mojej winy panie mości dzieju... (Żegocina n. s. rozmawia z Heleną.)
Rejent. Ale pomimo to, my się znamy e... e... e.. Wszak pan szanowny sprzedawałeś kiedyś wełnę Mortkowi w Tatarowie.
Damazy Ja jemu co rok sprzedaję.
Rejent. To właśnie, byłem przytomny jednej takiej transakcji, która się odbywała w sklepie u Icka... jeszcze potem wypiliśmy butelkę wina.
Damazy (usiłując sobie przypomnieć.) A prawda, prawda (ściskają się.) ale jaką to pan masz lokalną pamięć panie mości dzieju, bo ja sobie nic a nic nie przypominam.
Rejent. O! ja szanowny panie, gdy raz kogo widzę, to już nie zapomnę.
Damazy (n. s.) Kiedy to było? w łeb strzel, nie pamiętam (wchodzi Mańka i szepcze Żegocinej do ucha, obie z Heleną patrzą na siebie ciekawie.)
Żegocina. Dobrze, dobrze, (do Damazego) niech pan brat będzie łaskaw ze mną... po podróży, musicie się rozgościć, spocząć... chodź Helusiu. (bierze ją pod rękę.)
Damazy. Służymy (do rejenta, zatrzymując się przed drzwiami.) Ale przepraszam acana dobrodzieja, teraz, jakbym sobie przypomniał (stanowczo.) To nie pan byłeś wtenczas u Icka.
Rejent. Nie ja?
Damazy. Był nasz rejent okręgowy. Głowacz.. więc musiało być kiedy indziej.
Rejent. Może być, detalicznie sobie nie przypominam... ale wiem, że się znamy... tylko, że widać moje pospolite rysy nie utkwiły szanownemu panu w pamięci...
Damazy. Owszem panie mości dzieju, takie rysy, jak pan masz, nie zapominają się... to nie są rysy pospolite... to też tem mi dziwniej...
Rejent. Pan mi pochlebiasz... (u drzwi.) Proszę...
Damazy. Ale gdzie tam, pan masz coś w fizjognomii... (ceremonjując się.) Niechże pan będzie łaskaw...
Rejent. Panie ja tu jakby domowy...
Damazy. Za pozwoleniem, a czy to nie było czasem w Kołkowicach na jarmarku... kupowałem wtenczas woły...
Rejent. Właśnie, właśnie.
Damazy. A widzi pan, ja jednak wiedziałem, że to nie było u Icka.. (wychodzą na lewo.)

SCENA XIV.
Mańka, potem Seweryn.

Mańka (ze smutnym uśmiechem ) A mnie, jakby nie było; jakbym wcale dla nich nie istniała (po chwili.) Nie wiem dlaczego, czuję jakąś obawę, serce mi się ściska, tak jakby z przybyciem tych gości czekało mnie coś przykrego... przed chwilą zszedłszy się z Sewerynem zagadnęłam go.... nie odpowiedziawszy, przeszedł... widocznie udał, że mnie nie widzi... Co mu się stało!... a to on...

(Seweryn wchodzi głębią, nie widząc Mańki, zamyślony chodzi po scenie.)

Mańka (zbliżając się i badawczo spoglądając mu w oczy.) Cóż to za chmura na czole?
Seweryn (bierze jej ręce, po chwili ) Nadeszła chwila
Mańka (niespokojna.) Jaka chwila?
Seweryn. Chwila, w której potrzebujemy męztwa... Mańka, powiedz, czy ty mnie kochasz?
Mańka (j. w.) Zkądże to pytanie.
Seweryn. Czy ty wierzysz, że ja chcę dla ciebie jak najlepiej, mów!
Mańka (z goryczą.) Alboż ja wiem, zkądżeż ja mogę być pewną, kiedy pan sam nim nie jesteś.
Seweryn (z ogniem.) Dziewczyno, gdybym był ograniczony uwierzył bym z pewnością, że wzięłaś w pomoc czary... ja bez ciebie wyżyć bym nie mógł, czuję to teraz dopiero.
Mańka. Dlaczegóż teraz dopiero?
Seweryn. Mańka, słuchaj mnie i zastanów się dobrze nad tem co powiem. My możemy być szczęśliwi do pozazdroszczenia, gdybyś tylko chciała zrozumieć swoje i moje położenie, i nie miała nierozsądnych skrupułów.
Mańka (zdziwiona.) Skrupułów?
Seweryn. Gdybyś się otrząsła z tych jakichś rojeń niepodobnych do urzeczywistnienia.
Mańka. Cóż ja roję, roję o twojem sercu, czyżbym się zawiodła?
Seweryn. O to serce twojem jest i będzie.
Mańka. Więc, cóż?
Seweryn (po chwili.) Całe nasze szczęście zawisło od naszej swobody, od wyzwolenia się z pod tej opieki, która mnie przygniata... a na to... jest tylko jeden sposób... (po chwili.) Mańka! ja się muszę żenić..
Mańka' (nie pojmując.) Jakto? z kim?
Seweryn. Domyśl się.
Mańka. Ah!... (po chwili nienaturalnym głosem.) Ha, ha, ha!
Seweryn. Ty się śmiejesz?
Mańka (pasując się z płaczem.) Cóż mam robić?
Seweryn. Manieczko!
Mańka. Nie, ty mnie doświadczasz, próbujesz... przyznaj się...
Seweryn. Moje dziecko, miej rozum...
Mańka (wybuchając płaczem.) Ja tego nie przeżyję?
Seweryn. Jest, już płacz, beki...
Mańka. Nie płaczę, nie... (chwyta się za piersi.) Ale serce, serce!...
Seweryn. Maniu, Manieczko! ja ci przysięgam na wszystko, co mam najświętszego, że ciebie jedną tylko kocham i że będziesz najszczęśliwszą...
Mańka. Ah! (tłumi płacz.) Jak się pan Boga nie boisz, mówiąc i to... (odsuwa się od niego.)
Seweryn. Mańka! nie przyprowadzaj mnie do ostateczności... (rejent wchodzi z lewej strony.) Słyszysz! nie płacz, będziesz panią... ja dla ciebie niczego nie poskąpię...
Mańka. Daj mi pan spokój!... nie masz litości... (wychodzi na prawo.)
Seweryn. Mańka! (wychodzi za nią.)

SCENA XV.
Rejent sam, potem Seweryn.

Rejent (śpiewającym tonem.) Hm, hm, hm!... hm. hm, hm!.. powiadają, że ze wszystkich bydląt sam człowiek ma duszę, reszta tylko e... e... e... instynkt... kto wie co lepsze?... instynktu słucha każde bydlę... a człowiek?... ani instynktu, ani tego głosu... e.. e... e... wewnętrznego, który zwą głosem duszy.. Ho... ho... paniczu, za pozwoleniem, chcesz zrobić szelmostwo.. z tamtą cię chcą żenić, a tę bałamucisz... i ja mam do tego przykładać rękę?... o nie!.. jestem człowiek uczciwy, chodzący prostemi drogami... Telegrafuję natychmiast do Genia.. musi zaraz jutro tu się stawić... panna posażna; bo cokolwiek ta baba mówi, pan Damazy ma prawo do majątku... (siada przy biórku) piszę telegram.. Genio pozytywista, to zrozumie rzecz praktycznie i da sobie radę... (po chwili.) Ale może to tak sobie tylko żarciki... nie wiem, jak daleko są z sobą zaawansowani... (idzie do drzwi, któremi wyszli i patrzy przez dziurkę od klucza; w tej chwili drzwi otwierają się nagle, uderzając go w nos, wchodzi Seweryn bardzo poruszony.)
Seweryn (gwałtownym tonem nagle stanąwszy.) Co pan tu robiłeś pode drzwiami?!
Rejent (trzymając się za nos.) E... e... e...
Zasłona spada.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.