Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII
PRZYGODA KAWALERA BURKE W INDJACH
(Urywek z jego pamiętników)

...Znalazłem się przeto na ulicach onego miasta, którego miana ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, boć nawet tak źle byłem obznajmiony z jego położeniem, iżem nie wiedział, mam-li na północ iść czy na południe. Ponieważ alarm był nagły, wybiegłem bez butów, bez pończoch nawet; kapelusz mi strącono w zamieszce, tobołek mój był wpadł w ręce Anglików; nie miałem innego towarzystwa prócz jednego Cypaja[1], nie miałem oręża prócz szpady, a w kieszeni jedną tylko sztukę monety. Krótko mówiąc, byłem zupełnie jako jeden z tych ludzi, których przypadki podał do naszej wiadomości p. Galland w swych wytwornych opowieściach. Ludzie ci, jak zapewne pamiętacie, ustawicznie napotykali nadzwyczajne przydarzenia; a oto ja sam właśniem się zetknął z przydarzeniem tak zdumiewającem, iż dalibóg nie potrafię po dziś dzień go wyjaśnić.
Cypaj był człowiekiem wielce uczciwym. Służył ongi przez wiele lat pod sztandarem francuskim, a dałby się w kawałki posiekać za każdego z dzielnych rodaków JPana Lally. Jego imię wyleciało mi z pamięci; dość że był to ten sam zuch, któregom już wzmiankował jako wzór niebywałej szlachetności, opowiadając, jako to on znalazł mnie i pana Fessac leżących w stanie nietrzeźwym na szańcach i nakrył nas słomą, gdy koło nas miał przechodzić nasz dowódca. Przeto teraz z całą swobodą jąłem zasięgać jego rady. Niełatwo było rzec co mamy czynić; wkońcu jednak zdecydowaliśmy się przeleźć przez jakiś mur ogrodowy, za którym mogliśmy z pewnością przespać się w cieniu drzew, a może, zdobyć turban i parę pantofli. Trudność mieliśmy tylko w wyborze, bo owa dzielnica miasta składała się z samych ogrodów otoczonych murami, a uliczki, które je rozgraniczały, były w tej nocnej godzinie zupełnie puste. Podstawiłem pod cypaja swe plecy i niebawem opuściliśmy się w szerokie ogrodzenie pełne drzew. Wszystko to ociekało rosą, co w tej krainie nader źle wpływa na zdrowie, zwłaszcza gdy chodzi o białych; jednakowoż zmęczenie moje było tak straszliwe, żem już napoły zasnął, gdy mój cypaj przywołał mnie znów do przytomności. Na przeciwnym końcu ogrodzenia nagle zabłysło jaskrawe światło i poczęło lśnić nieprzerwanie pomiędzy listowiem. Była to okoliczność wysoce niepożądana w takiem miejscu i o takiej porze, a ze względu na nasze położenie wypadało nam kierować się jak największą ostrożnością. Wysłałem cypaja na rekonesans; wrócił rychło z wiadomością, żeśmy wpadli z deszczu pod rynnę, jako że dom należał do białego człowieka, który najprawdopodobniej był Anglikiem.
— No, no! — odrzekłem — Jeżeli można ujrzeć tego białego człowieka, to chcę na niego popatrzeć, bo (Bogu niech będą dzięki!) więcej-ci bywa możliwości losu, niż komu się zdaje!
Przeto cypaj podprowadził mnie ku miejscu, z którego mogłem dobrze wzrokiem objąć dom cały. Był on otoczon szerokim gankiem; na tegoż podłodze stała lampa, bardzo pięknie uformowana, a koło niej siedzieli dwaj ludzie, skrzyżowawszy pod sobą nogi wschodnim obyczajem. Obaj byli owinięci w szaty muślinowe, jako krajowcy, atoli w jednym z nich rozpoznałem nietylko białego człowieka, ale nadto osobę dobrze znaną i mnie i czytelnikowi; był to zaiste nie kto inny, lecz ów dziedzic z Ballantrae, o którego dzielności i jenijuszu mówiłem już był tak często. Doszła mnie już dawniej pogłoska o jego przybyciu do Indyj, aleśmy się dotąd nigdy nie spotkali i małom-ci ja słyszał, co on porabia. W każdym razie, rzecz oczywista, skorom go poznał i znalazł się niemal w objęciach tak dawno zżytego ze mną kamrata, mniemałem, iż skończyły się wszystkie moje utrapienia. Wyszedłem śmiało na miejsce oświecone księżycem (a świecił on nadzwyczaj jasno w noc ową) i zawoławszy po imieniu na dziedzica Ballantrae, w kilku słowach powiadomiłem go o mem ciężkiem położeniu. Odwrócił się, nie okazując po sobie najmniejszego zdumienia, patrzył mi uważnie w oblicze, a gdy skończyłem mówić, jął coś gadać do swego towarzysza w barbarzyńskiem narzeczu tubylczem. Ów drugi człowiek, z wyglądu nader delikatny, bo nogi miał jak patyki, a palce do cybuszków podobne[2], podniósł się po chwili i przemówił:
— Sahib nie rozumie po angielsku. Ja rozumiem i widzę, że popełniłeś pan małą omyłkę... jaka, niestety, często może się zdarzyć. Ale Sahib radby się dowiedzieć, jakim sposobem dostałeś się do ogrodu.
— Ballantrae! — krzyknąłem. — Byłżebyś na tyle bezwstydny, by zapierać się mnie w żywe oblicze?
Ballantrae ani drgnął, wpatrując się we mnie nieruchomo, jakoby te posągi, co stoją, w indyjskich pagodach.
— Sahib nie rozumie mowy angielskiej — powtórzył krajowiec, równie płynnie jak poprzednio. — Sahib chce się dowiedzieć jak przybyłeś do ogrodu.
— Ach, niechże go djabli porwą! — krzyknąłem. — On chciałby się dowiedzieć, jak dostałem się do ogrodu? Dobrze, mój złoty człowieku, bądź-że tak uprzejmy i racz w mem imieniu oświadczyć jak najuniżeniej sahibowi, że jest nas tu dwóch żołnierzy, których nie zna ani z widzenia ani ze słychu, atoli cypaj, o którym mówię, jest człowiekiem honorowym, jak i ja jestem... a jeżeli nie dostaniemy tu jadła, turbanu, pantofli oraz piętnastu rupij drobnemi pieniędzmi na przygodne wydatki, tedy dalibóg, mój przyjacielu, moje przybycie do ogrodu może być wam okazją nielada przykrości.
Oni zaczęli znów odgrywać komedję, rozmawiając przez dłuższą chwilę po hindustańsku, poczem znów odezwał się Hindus, z tym samym co poprzednio uśmiechem, ale wzdychając, jakoby był znudzony powtarzaniem zapytania:
— Sahib radby wiedzieć, w jaki sposób dostaliście się do ogrodu.
— Takąż mamy obrać drogę? — odrzekłem i położywszy dłoń na rękojeści szpady, rozkazałem cypajowi, by dobył oręża.
Siedzący na ganku Hindus, wciąż jeszcze uśmiechając się, wydobył z zanadrza pistolet. Ballantrae nie drgnął ani jednym muskułem, wiedziałem jednak doskonale, że jest przygotowany na wszystko.
— Sahib uważa, że najlepiej byłoby wam stąd odejść — ozwał się Hindus.
Mówiąc szczerze, sam też byłem tej myśli boć huk pistoletu byłby dalibóg okazją do powieszenia nas obu.
— Powiedz Sahibowi, że uważam go za człowieka bez czci i wiary — zawołałem, odwracając się z gestem pogardy.
Nie uszedłem trzech kroków, gdy odwołał mnie głos Hindusa:
— Sahib radby wiedzieć, czy ma przed sobą pewnego irlandzkiego chudopachołka...
Przy tych słowach Ballantrae uśmiechnął się i schylił się w niskim pokłonie.
— Co to ma znaczyć? — zapytałem.
— Sahib mówi, byś oto spytał swego przyjaciela Mackellara — odrzekł Hindus. — Sahib woła, że już kwita.
— Powiedz Sahibowi, że jeszcze się spotkamy, a wtedy odpłacę mu się za jego szkockie błazeństwa! — krzyknąłem.
Gdym odchodził, jeszcze owa dwójka trwała w urągliwym uśmiechu.
Nie ulega wątpliwości, że w mem zachowaniu można dopatrzeć się niejednej skazy; a gdy człowiek, choćby najdzielniejszy, zwraca się do potomności z relacją o swoich przygodach, tedy musi prawie napewno spodziewać się, iż doczeka się losu Aleksandra i Cezara i na drodze swej spotka oszczerców. Jednej atoli rzeczy nigdy nie można było zarzucić Franciszkowi Burke: nigdyć on nie odwrócił się plecyma od przyjaciela...

(Tu następuje ustęp, który kawaler Burke troskliwie zamazał przed wysłaniem mi rękopisu. Niewątpliwie były tam jakieś zgoła zresztą zrozumiałe utyskiwania na moją rzekomą niedyskrecję... co do której wcale się nie poczuwam, bo sobie nic w tej mierze przypomnieć nie mogę. Być może, że pan Henryk za mało miał się na baczności; jest też rzeczą możliwą, że pan dziedzic znalazł jakiś sposób przetrząsania mej korespondencji i że sam czytał list wysłany z Troyes, a przez zemstę zań dokonał owego okrutnego żartu na panu Burke w jego straszliwej opresji. Pan dziedzic, mimo swej złośliwości i szaleńczego usposobienia, nie był pozbawiony pewnej przyrodzonej tkliwości; wierzę, iż początkowo był szczerze przywiązany do pana Burke, atoli myśl o zdradzie wysuszyła źródło jego nader płytkiej przyjaźni, a wstrętna jego natura ujawniła się w całej nagości. E. Mc. K.).





  1. Cypoje — właśc. sipaje lub spahi — wojsko tubylcze w Indjach. (P. tłum.)
  2. Przypisek p. Mackellara. Oczywiście Secundra Dass E. Mc. K.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.