Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan dziedzic Ballantrae |
Podtytuł | Gawęda zimowa |
Wydawca | Drukarnia Polska Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
O ciężkiej chorobie, która ujawniła się nazajutrz, mogę myśleć ze spokojem ducha, jako o ostatniej istotnej przykrości, jaka spadła na mego drogiego pana; zresztą i ona była dlań utajonem dobrodziejstwem, bo jakież cielesne cierpienia mogłyby dorównać nieszczęściom jego ducha? Pani Henrykowa i ja czuwaliśmy u łoża chorego. Jegomość zaglądał od czasu do czasu, by zasięgnąć o nim wieści, zazwyczaj jednak nie przekraczał progu. Raz, patrzał przez chwilę w twarz syna i oddalił się, czyniąc głową i wzniesioną ręką gest dziwny, który miał w sobie coś tragicznego: tyle w nim malowało się bólu i wzgardy dla świata. Przeważnie jednak pani Henrykowa i ja byliśmy jedynymi gośćmi w pokoju, zmieniając się kolejno nocą, a w dzień dotrzymując sobie towarzystwa, boć uciążliwe to było czuwanie. Pan Henryk, mając głowę obwiązaną kompresem, rzucał się ustawicznie na wszystkie strony i bił rękoma krawędź łoża. Język jego też nie zaznawał spoczynku; słowa mu płynęły z ust jak wezbrana rzeka, tak iż samo ich brzmienie poczęło być udręką dla mego serca. Rzeczą było uwagi godną, dla mnie zaś niewymownie bolesną, że mówił wciąż o rzeczach błahych, niepowiązanych z sobą: o codziennych przechadzkach, o koniach — które wciąż kazał siodłać (pewno myślał nieborak, że uda mu się uciec przed napastującemi go nieszczęściami) — o ogrodzie, o sieciach na łososie, najczęściej zaś (co szczególnie mnie złościło!) o swych sprawach majątkowych, kreśląc różne figury i spierając się z dzierżawcami. Nigdy nie wspomniał ani ojca ani żony, ani pana dziedzica — prócz jednego czy dwóch dni, kiedy myśl jego przebywała niepodzielnie w sferze przeszłości i gdy mu się zdawało, że jest znów chłopięciem, spędzającem czas na niewinnej chłopięcej zabawie w towarzystwie brata. Co zaś w tem było najbardziej wzruszającego, to, że w owych dziecięcych latach snać kiedyś zagrażało starszemu bratu jakieś niebezpieczeństwo życia, o czem przekonał mnie bolesny i namiętny krzyk pana Henryka, powtórzony przezeń kilkakrotnie:
— Ratunku! ach ratunku! James tonie!
Wszystko to, powtarzam, wzruszało niezmiernie tak mnie jak i panią Henrykową; atoli ktoby na podstawie tych majaczeń chciał osądzać mego pana, uczyniłby mu krzywdę. Rzekłbyś, iż on się wprost uwziął uzasadniać oszczerstwa swego brata — iż skłonny był okazać się człowiekiem oschłym, pochłanianym przez żądzę zdobywania pieniędzy. Gdybym był sam w pokoju, nie zważałbym na to wcale; atoli, przysłuchując się temu wszystkiemu w obecności jego żony, musiałem oceniać wrażenie, jakie słowa jego czyniły na niej — i mówiłem sobie, że on z każdym dniem musi tracić coraz więcej w jej oczach. Byłem jedyną na ziemi istotą, która go rozumiała, a dążyłem do tego, by znalazła się jeszcze jedna taka istota. Czy to przeznaczonem mu było zemrzeć, a jego cnotom zginąć, czy też miał ocalić życie i odzyskać pamięć będącą dziedzictwem jego utrapień — tak czy owak jam dążył do tego, by w pierwszym wypadku był serdecznie opłakany, w drugim zaś z szczerą radością powitany przez osobę, którą kochał najbardziej, — przez swoją żonę.
Nie znajdując sposobności do swobodnej rozmowy, obmyśliłem nakoniec sposób dokumentarnego wyjawienia tajemnicy. Przez kilka nocy, gdym był wolny od obowiązków i powinienem był udać się na spoczynek, poświęcałem cały czas na przygotowanie tego, co nazwaćbym chciał moim obrachunkiem. To jednak okazało się najłatwiejszą częścią mego zadania; to co pozostało — a mianowicie wręczenie owych dokumentów mej pani dobrodziejce — wręcz przerastało moją śmiałość. Kilka dni włóczyłem się z onemi papierami pod pachą, wypatrując dogodnego zbiegu rozmowy, któryby mógł mi za wstęp posłużyć. Nie taję, że sposobność taka nadarzała mi się kilkakrotnie — atoli zawsze wtedy jakoś mi się język przyklejał do podniebienia... I pewnobym po dziś dzień chodził z tą teczką pod pachą, gdyby szczęśliwy przypadek nie uwolnił mnie od tego wahania. Było to w nocy, gdym nie zdziaławszy niczego, po raz niewiedzieć który opuszczał komnatę, zrozpaczony już do reszty moją tchórzliwością.
— Cóż to waszmość nosisz wciąż z sobą, panie Mackellar? — zapytała mnie jejmość pani. Od kilku dni widzę waćpana wchodzącego i wychodzącego zawsze z tą samą teką pod pachą.
Wróciłem parę kroków, nie mówiąc ni słowa, położyłem papiery przed nią na stole i ostawiłem ją samą przy tej lekturze. Chcę dać czytelnikowi niejakie pojęcie o tem, co tam się zawierało, przeto najlepiej będzie, gdy tu przytoczę własny mój list, który leżał na samym wierzchu pakunku i z którego (chwalebnym obyczajem) zachowałem bruljon. Z tego też ujawni się skromność udziału mego w tych sprawach — rzeczy, którą niektórzy podawali bezwzględnie w wątpliwość.
Mniemam, iż nie ruszyłbym się z miejsca krokiem, gdyby nie nadarzyła się po temu odpowiednia okazja; atoli widzę, jak wiele zła płynęło w przeszłości na cały Przezacny Dom J. W. W. M. Państwa z owej nieszczęsnej a skrytej wady przemilczania; przytem papiery na które ośmielam się zwrócić uwagę J. W. W. M. Pani Dobrodziejki, są papierami rodzinnemi, a w całej pełni zasługują na to, byś je J. W. W. Pani Dobrodziejka poznała.
Dołączam rejestr z kilkoma niezbędnemi wyjaśnieniami i pozostaję J. W. W. M. Pani Dobrodziejki powolnym i uniżonym sługą
Rejestr papierów.
A. Bruljon dziesięciu listów Efraima Mackellara pisanych do JW. Pana Jamesa Durie, dziedzica z Ballantrae, w czasie pobytu tegoż w Paryżu, datowane (tu idą daty)... Nota: Czytać należy w związku z B i C.
B. Siedem listów, w oryginale, od wspomnianego dziedzica z Ballantrae do wspomnianego E. Mackellara, datowane (następują daty)...
C. Trzy listy, w oryginale, od rzeczonego dziedzica z Ballantrae do JWPana Henryka Durie, datowane... (następują daty)... Nota: dane mi przez pana Henryka celem odpowiedzi: kopje moich odpowiedzi są pod numerami A4, A5 i A9, niniejszego zbioru. Brzmienie listów pana Henryka, których bruljonu nie mogę odszukać odtworzyć można na podstawie listów jego wyrodnego brata.
D. Korespondencja, w oryginałach i odpisach, ciągnąca się przez okres trzech lat aż do stycznia bieżącego roku pomiędzy wzmiankowanym dziedzicem z Ballantrae oraz... podsekretarzem stanu. Ogółem 27 listów. Nota: Znaleziono wśród papierów p. dziedzica.
Byłem tak zmęczony czuwaniem jako też duchową rozterką, iż żadną miarą nie mogłem usnąć. Przez noc całą przechadzałem się po pokoju, rozważając, jaki też obrót weźmie rzecz owa, a niekiedy żałując lekkomyślności, z jaką się wmieszałem w sprawy tak poufne i osobiste. Z pierwszym brzaskiem poranku byłem już u drzwi pokoju, w którym leżał chory. Pani Henrykowa rozsunęła naoścież okiennice, a nawet otwarła okno, bo powietrze na dworze było łagodne; zapatrzyła się daleko przed siebie, choć nie było tam nic do widzenia prócz błękitu rozświetlającego się pomiędzy lasami. Na hałas uczyniony przezemnie, gdym wchodził, nawet nie odwróciła twarzy; bardzo złe wróżby układałem sobie z tej okoliczności.
— Mościa pani... — zaczęłem. — Mościa pani...! — powtórzyłem znowu, ale i tym razem nie zdołałem nic więcej z siebie wyksztusić, a pani Henrykowa ani słowem nie przyszła mi z pomocą. Wobec tego stanu rzeczy począłem zbierać i porządkować papiery, leżące w nieładzie na stole. Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderzyła, było to, że ich stos jakoby się umniejszył, Przewertowałem je raz i drugi... ale korespondencji z sekretarzem stanu, na którą tak liczyłem, wobec niepewnej przyszłości, nie mogłem nigdzie odszukać. Zajrzałem przeto do pieca; wśród słabo tlącego zarzewia trzepotały się z ciągiem wiatru czarne zgliszcza papieru. Wówczas pozbyłem się już zwykłej bojaźliwości:
— Na miłość Boską, mościa pani! — krzyknąłem głosem zgoła niestosownym w pokoju chorego. — Na miłość Boską, mościwa pani, co asińdzka zrobiłaś z memi papierami?
— Spaliłam je — odparła pani Henrykowa, odwracając się. — Już i tego dosyć, może i nadto, żeśmy oboje do nich zaglądali.
— O, ładnej rzeczy dokonałaś asińdzka w tę noc! — zawołałem. — I wszystko to w tym celu, by ocalić dobre imię człowieka, który na chleb swój zarabiał rozlewaniem krwi swych towarzyszy tak, jak ja zarabiam inkaustem!
— ... By ratować dobre imię tej rodziny, której aść jesteś sługą i dla której tyle już działałeś, panie Mackellar — odparła mi na to.
— Nie chcę już służyć tej rodzinie — zawołałem, — bo oto wpędzono mnie w otchłań czarnej rozpaczy. Waćpani wytrąciłaś oręż z mych rąk, ostawiłaś nas wszystkich bezbronnymi. Zawsze-ć miałem choć te listy, któremi w razie czego mogłem potrząsać mu nad głową... a teraz... cóż mi począć? Jesteśmy teraz w tak opacznem położeniu, iż jeśliby do nas przybył ten człowiek, nie możemy mu drzwi pokazać... wznieciłoby to przeciw nam pożar w całej okolicy. Miałem tylko ten jeden kruczek na niego... a teraz i to postradałem! Jutro ten człowiek może do nas przyjść zprowrotem... a my będziemy zmuszeni siedzieć z nim przy wieczerzy, spacerować z nim po tarasie, grać z nim w karty, i tak dalej, by dawać mu rozrywkę w nudzie! O nie, mościa dobrodziejko! Bóg niech acani przebaczy, ale mnie trudno przyjdzie przebaczyć ci rzecz takową!
— Dziwuję się aścinej prostoduszności, panie Mackellar — odezwała się pani Henrykowa. — Zali mniemasz, że ten człowiek waży sobie ludzką opinję? Natomiast on wie, jak my cenimy wysoko... wie, iż raczej zginiem, niż podamy te listy do wiadomości publicznej... i waćpan przypuszczasz, że on nie wyzyska przeciw nam tej wiadomości? To co aść nazywasz swoim orężem, panie Mackellar, i co istotnie byłoby orężem przeciwko człowiekowi mającemu choćby ostatek majętności[1], dla niego będzie tylko szabelką z papieru; rozśmieje ci on się w twarz na taką groźbę. On się opiera na swem poniżeniu, w niem czerpie swą siłę; próżno walczyć z ludźmi o takim charakterze.
Ostatnie słowa miały w sobie dźwięk jakowejś rozpaczy. W chwilę potem mówiła już spokojniej:
— O nie, panie Mackellar. Myślałam noc całą nad tą sprawą i nie widzę żadnego wyjścia. Czy są papiery, czy ich niema, zawszeć drzwi naszego domu stać będą dlań otworem; wszak on jest tu prawowitym dziedzicem! Jeżeli będziemy się starali wyforować go stąd, wszystko skupi się na biednym Henryku i znów będę zmuszona patrzeć, jak za nim rzucają kamieniami po ulicach. Ach, jeśliby Henryk zmarł, to inna sprawa! Ponieważ prawo sukcesji zostało przez nich zerwane za obopólną zgodą, przeto majątek przejdzie na moją córkę, a wtedy moją rzeczą będzie dopilnować, by nikt niepowołany niestanął na nim nogą. Ale jeśli Henryk żyć będzie, a człowiek ten powróci, to niestety, biedny panie Mackellar, będziemy cierpieć... ale tym razem już pospołu!
Biorąc rzecz naogół, byłem rad takiemu postawieniu sprawy przez panią Henrykową, nie mogłem nawet zaprzeczyć, że była pewna siła zniewalająca w tem wszystkiem, co mówiła o papierach.
— Nie rozprawiajmy już o tem, — przemówiłem. — Mogę tylko tego żałować, że powierzyłem kobiecie oryginały dokumentów, co w najlepszym razie było nieprzezornym postępkiem. Com, zaś powiadał o porzuceniu służby, to mi się tylko, ot, wymknęło z języka, przeto racz mościwa pani umysł swój uspokoić. Związany jestem z Durrisdeerem, jakobym tu sie był urodził.
Sprawiedliwość każe mi zaznaczyć, że słowa moje, rzekłbyś, przyniosły jej zupełną ulgę. W tym to dniu stanęliśmy — i odtąd stać mieliśmy przez lat wiele — na właściwym gruncie wzajemnej wyrozumiałości i szacunku.
Tegoż dnia, który snadź Opatrzność wybrała na dzień radości, zauważyliśmy u pana Henryka pierwsze oznaki powrotu do zdrowia, a nazajutrz, koło trzeciej popołudniu, pan Henryk odzyskał przytomność, rozpoznając mnie i wołając po imieniu z nader wielka serdecznością. Pani Henrykowa była również w pokoju, siedząc u podnóżka łoża, ale nie zdaje mi się jakoby pan Henryk ją zauważył. Boć zaiste z przejściem gorączki tak był osłabiony, że ów jeden wysiłek znów wprawił go w omdlenie. Bieg jego rekonwalescencji był odtąd wolny wprawdzie, ale równomierny; z każdym dniem polepszał mu się apetyt, z każdym tygodniem dostrzegaliśmy wzrastanie zarówno sił jak tuszy, przed upływem miesiąca mógł już wstać z łóżka, a nawet poczęto go wynosić w krześle na taras.
W tym to czasie pani Henrykowa i ja największym chyba trapieni byliśmy niepokojem. Skończyły się obawy o życie chorego, ich miejsce atoli zajęły gorsze trwogi. Z każdym dniem zbliżaliśmy się, wiedząc dobrze o tem, do dnia w którym przyjdzie nam przed nim zdać sprawę ze wszystkiego. Jednakże dni mijały, a jeszcze do niczego nie doszło. Pan Henryk poprawiał się na zdrowiu, miewał z nami długie rozmowy na najróżnorodniejsze tematy, w czem nierzadko brał udział i ojciec; atoli nigdy nie było ani wzmianki o niedawnej tragedji ani też o dawniejszych zgryzotach, które ją spowodowały. Pamiętał-że on o tem wszystkiem i taił straszliwą oną świadomość? albo-li zatarło mu się to już w pamięci? To pytanie dręczyło nas i spoczynku nam nie dawało dniem i nocą. Nie wiedzieliśmy nawet, czego z dwojga sobie życzyć, bo jedno i drugie wydawało się nam czemś nienaturalnem i wskazywało niezbicie na jakąś chorobę mózgową. Raz uległszy takim trwożnym domysłom, począłem z uporczywą drobiazgowością śledzić jego postępowanie. Ujawniało się w nim coś z dziecka: jakaś wesołość, dawniej zupełnie mu obca, żywe i silne zainteresowanie się drobnemi sprawami, któremi dawniej gardził. W dniach jego przygnębienia jam bywał jedynym jego powiernikiem, rzec można: jedynym przyjacielem, a od żony coś go przedzielało. Gdy począł przychodzić do zdrowia, wszystko się zmieniło: przeszłość poszła w zapomnienie, a żona stała się pierwszą, niemal niepodzielną treścią jego myśli. Zwracał się do niej z każdem swem wzruszeniem, jako do matki dziecię, i zdawał się być pewny jej współczucia; wzywał ją w każdej swej potrzebie z tą jakby przekorną poufałością, która stwierdza, iż pewnym się jest pobłażania — a muszę to przyznać tej kobiecie, że nigdy od niej nie doznał zawodu. Ta zmiana w jego zachowaniu wzruszała ją doprawdy niewymownie; mniemam, iż w głębi duszy targał ją z tego powodu jakby pewien wyrzut, tak iż w pierwszych dniach, jakom widział, nieraz wymykała się z pokoju, by pofolgować łzom. Mnie wszelakoż ta zmiana nie wydawała się naturalną, a bacząc na wszystko to razem wzięte, zacząłem kiwać głową i zastanawiać się, czy aby rozum mego pana w dostatecznym jest porządku.
Ta wątpliwość ciągnęła się przez lat wiele, przetrwała do samej śmierci mego pana i zachmurzyła dalsze nasze stosunki, przeto chciałbym się szerzej nad nią zastanowić. Gdy pan mój stał się zdolny podjąć na nowo niejaką pieczę nad sprawami majątkowemi, miałem niejedną sposobność, by badać go nader dokładnie. Nie brakło mu ani rozsądku ani też powagi, wszelakoż znikło dawne zainteresowanie, dawna wytrwałość; męczył się lada czem, często ziewał nad robotą, a odnoszenie się jego do spraw pieniężnych graniczyło nieraz ze ślamazarnością. Prawda, że odkąd nie byliśmy zmuszeni borykać się ze zdzierstwami dziedzica, mniej było powodów, by za zasadę obierać ścisłość kalety lub mozolić się o grosz każdy. Prawda też, że w tych wszystkich folgowaniach nie było nic zdrożnego — inaczej jabym do nich przenigdy palca nie przyłożył. W każdym razie, w sumie wziąwszy, zanosiło się tu na jakąś zmianę, lekką wprawdzie, dającą się jednak snadnie wyróżnić; niktby nie powiedział, że pan mój do cna postradał dawny tryb myślenia, ale niktby też nie zaprzeczył, że w charakterze zgoła się przeinaczył — i tak już pozostało do końca... Jakowaś gorączka tliła się nadal w jego żyłach: ruchy jego stały się nieco prędsze, mowa bardziej potoczysta, bynajmniej jednak nie wykrętna. Całą duszą poddawał się wrażeniom szczęścia, witając je głośną radością, natomiast najmniejszą wzmiankę o zgryzocie lub smutku przyjmował z widoczną niecierpliwością i z uczuciem bezpośredniej ulgi oddalał je od siebie. Temu to usposobieniu zawdzięczał on swoją szczęśliwość na schyłku żywota, a jednakże — jeżeli gdzie — to w tym właśnie względzie można go było posądzać o szaleństwo. Każdemu z nas w tem życiu niejednokrotnie przyszło dumać nad niedającemi się zagoić dolegliwościami, — atoli pan Henryk, ilekroć nie mógł wysiłkiem ducha przezwyciężyć strapienia, natychmiast starał się choćby największym kosztem usunąć samą tegoż przyczynę. Tej strusiej polityce, tej uporczywej lękliwości wobec cierpienia winienem przypisać wszystkie nieszczęsne i niewłaściwe kroki w późniejszej jego doli.
Wszystko to odsunęło od nas na pewien czas najbliższy nam niepokój, a mianowicie: pamięta-li on czy też zapomniał niedawny swój straszny postępek... jeśli zaś pamięta, to jak się nań zapatruje? Prawda odsłoniła się nam znienacka i była jedną z największych niespodzianek w mem życiu. Był on już kilka razy poza domem, a zaczynał chodzić na przechadzki, opierając się na ramieniu kogoś z nas, gdy zdarzyło się, że musiałem zostać z nim sam na sam na tarasie. Wówczas to zwrócił się do mnie ze szczególnym ukradkowym uśmiechem, jaki cechować zwykł żaków szkolnych, gdy coś przeskrobią, i ozwał się poufnym szeptem, prosto z mostu:
— Gdzieżeście go pochowali?
Nie mogłem z siebie wykrztusić ani słowa odpowiedzi.
— Gdzieżeście go pochowali? — powtórzył. Pragnę obaczyć jego grób.
Zrozumiałem, że najlepiej będzie, gdy odrazu pochwycę byka za rogi:
— Panie Henryku — odezwałem się; — mam aści do zakomunikowania nowinę, która waćpana niechybnie ucieszy. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ręce waszmości nie są splamione krwią. Mam niezawodne wskazówki, z których wnoszę niezbicie, że brat waszmościn nie zmarł, lecz tylko omdlał i w tym stanie został zaniesiony na pokład przemytniczego statku, gdzie już do tej pory napewno powrócił do zdrowia.
Nie umiałem odczytać wzruszeń, jakie w tej chwili odmalowały się na jego twarzy.
— James? — zapytał.
— Tak jest, brat waszmości, James — odpowiedziałem. — Nie chcę budzić nadziei, mogących okazać się zwodniczemi, ale w głębi serca żywię mniemanie, iż on napewno żyje.
— Ach! — jęknął pan Henryk, poczem nagle zerwawszy się z miejsca z niewidywaną dotąd u niego żwawością, położył palec na mej piersi i półgłosem, acz w dźwięku rozdzierającym mi uszy, zionął w me uszy te słowa: — Mości Mackellar... nic, nic nie zdoła zabić tego człowieka! To nie człek śmiertelny! On jest na całą wieczność do mnie przykuty... na całą, całą wieczność!
To powiedziawszy, siadł znowu i zapadł w głuche milczenie.
W dzień czy dwa później zwrócił się znów do mnie z tym samym tajemniczym uśmiechem, rozejrzawszy się wpierw dokoła, jak gdyby chciał się upewnić, czy jesteśmy sami:
— Panie Mackellar — odezwał się — gdy będziesz miał jaką wiadomość, zechciej ją wybadać i mnie o tem donieść. Musimy wciąż mieć go na oku, inaczej on nas zaskoczy, gdy najmniej będziemy się go spodziewali.
— On tu już nigdy się nie pokaże — bąknąłem.
— Pojawi się; zobaczysz że się pojawi! — odparł pan Henryk. — Gdziekolwiek się udam, on tam pójdzie za mną!
I znów rozejrzał się wokoło siebie.
— Niepotrzebnie waszmość sobie głowę zaprzątasz tą myślą, panie Henryku — odpowiedziałem.
— O, nie! — rzekł pan Henryk. — Dobrą radę dajesz mi wasze. Nie będziemy o tem wcale myśleli, chyba że cię dojdzie wieść jaka. Zresztą — dodał — może on już nie żyje...
Ten sposób jego mówienia przekonał mnie całkowicie o tem, czego dawniej nawet nie ważyłem się przypuszczać: że pan Henryk nietyle żałował swego postępku, ile raczej bolał z powodu jego nieudania się. Odkrycie to zachowałem dla siebie, bojąc się, by rzecz owa nie stała się przyczyną uprzedzeń jakichkolwiek ze strony jego małżonki. Ale niepotrzebniem się kłopotał; ona sama odgadła wszystko i uczucie ono wydało się jej zgoła naturalnem. Słusznie przeto mogłem powiedzieć, iż troje nas było teraz jednej myśli i że nie było wieści, którąby w Durrisdeerze powitano tak chętnie jak wieść o zgonie pana dziedzica.
Muszę wszelakoż wspomnieć o jednym wyjątku w tym względzie — mianowicie o jegomości. Gdy obawy o mego pana poczęły już zwolna przemijać, dostrzegłem w jego ojcu wielką zmianę, która wróżyła jakoby śmiertelne dlań skutki. Twarz miewał teraz bladą i obrzękłą; gdy siadywał z książką łacińską przy kominie, nieraz zapadał w drzemkę, a książka staczała mu się w popiół. Niekiedy ledwie że powłóczył nogą, kiedyindziej zaś zacinał się w mówieniu. Wytworność jego obejścia stała się jeszcze bardziej uderzającą; był względem każdego nader uważny, przepraszał najgoręcej za lada kłopot; do mnie zwracał się z wielce pochlebiającą uprzejmością. Pewnego dnia, gdy posłał po rejenta i udało mu się pozostać na dłuższą chwilę bez świadków, podszedł ku mnie krokiem, boleść znamionującym, i wziął mnie łagodnie za rękę.
— Panie Mackellar — odezwał się — niejedną już miewałem sposobność, by darzyć należytą oceną aściną służbę, to też dziś, gdy kreślę ostatnią mą wolę, pozwoliłem sobie mianować waćpana jednym z egzekutorów onego testamentu. Tuszę, iż miłość, jaką waćpan żywisz względem naszej rodziny, przywiedzie cię do tego, byś oddał mi tę przysługę.
W owym-to czasie spędzał większą część dni na drzemce, z której częstokroć trudno było go rozbudzić; przytem zdaje się, iż zatracił już w pamięci liczbę lat, gdyż kilka razy (szczególniej przy budzeniu się ze snu) przywoływał żonę oraz jakiegoś starego sługę, którego nagrobek był już naówczas zdawna mchem porośnięty. Gdyby mi kazano składać przysięgę, musiałbym chyba zeznać, że jegomość zbyt już zniedołężniał, by miał rozporządzać swą wolą; wszakoż nigdy mi się nie zdarzyło widzieć testamentu napisanego z większym rozsądkiem i ukazującym wyborniejszą znajomość zarówno spraw jak ludzi.
Jego obumieranie, acz nie ciągnęło się nazbyt długo, przechodziło przez szereg nieprzerwanych, coraz to silniej uwydatniających się, stopni. Zdolności wygasały w nim kolejno jedna po drugiej; członki utraciły niemal do cna swą władzę; ogłuchł prawie zupełnie, a mowa zmieniła się w niewyraźne mamrotanie. Wszelakoż do samego końca usiłował po dawnemu okazywać się grzecznym i uprzejmym; ściskał rękę każdemu, kto się nim opiekował, mnie zaś obdarzył jedną ze swych książek łacińskich, wpisawszy w niej z trudem moje nazwisko. Tysiącznemi sposoby uświadamiał nam wielkość straty, którą — rzec można — jużeśmy byli naówczas ponieśli. Pod koniec jęła mu czasami powracać zdolność zrozumiałego wysłowienia; rzekłbyś, że jako żak niekiedy zapomni swej lekcji, tak jemu wyszła z pamięci sztuka mówienia i czasami jakiś jej urywek jawił się zpowrotem w jego umyśle. W ostatnią noc przed zgonem naraz przerwał ciszę słowami Wirgiljusza:
Alma, precor, miserere[2]
a wygłosił je całkiem wyraźnie, ani razu nie myląc się w akcentowaniu. Posłyszawszy nagle czysty dźwięk tych wierszy, oderwaliśmy się natychmiast od naszych zajęć. Napróżno jednak zwracaliśmy się do niego z różnemi przemowy; siedział w milczeniu, osowiały, jakoby czemś urażony. W chwilę później powlókł się do łóżka, z większą jeszcze, niż zazwyczaj, trudnością; w niedługi zaś czas, nocą, wyzionął ducha cicho i spokojnie, bez jakichkolwiek oznak przedśmiertnej gwałtowności.
Po wielu latach zdarzyło mi się rozmawiać na temat owych wypadków z pewnym doktorem medycyny, człowiekiem tak wielkiej sławy, iż waham się wzmiankować jego nazwisko. Wedle jego poglądu, zarówno ojciec jak syn ucierpieli wskutek tej samej przypadłości: ojciec pod brzemieniem szarpiącej go nienaturalnej udręki, syn zaś może z powodu podniecenia wywołanego gorączką, doznali przerwania jakiegoś zwoju mózgowego, widocznie więc (jak dodawał mój doktór) w rodzinie istniała skłonność do tak opisanych przypadłości. Ojciec zmarł, syn zaś odzyskał wszelkie pozory zdrowego człowieka, wszelakoż jest rzeczą, doprawdy podobną, że pozostało w nim już jakieś uszkodzenie owych delikatnych tkanek, w których przemieszkiwa dusza i pełni swe ziemskie powinności; jej część niebiańska, jako mi szeptała jakaś niejasna nadzieja, nie może przeto być hamowana materjalnemi przydarzeniami. Po dojrzalszym jednak namyśle dochodzi się do wniosku, iż nie zmienia to rzeczy ani na jotę, bo wszak Ten, który będzie sądził przeszłe sprawy naszego żywota, sam ukształtował nas w kruchej glinie naszego ciała...
Śmierć jegomości była okazją nowego zdumienia dla nas, którzyśmy śledzili zachowanie się jego spadkobiercy. Na rozum rzecz biorąc, główną przyczyną śmierci ojca była mordercza rozprawa jego synów; godziłoby się nawet powiedzieć, że ten, kto dobył szpady, zabił go własną ręką. Atoli nigdym nie spostrzegł, by myśl podobna chociażby zaniepokoiła mojego pana. Spoważniał — to prawda, — ale trudno mi powiedzieć, jakoby po sobie ból okazywał, conajwyżej żal pewien, i to tkliwości wdzięcznej pełen, było w nim widać. O zmarłym mówił z serdeczną, współczuciem tchnącą, pogodą ducha, napomykając o dawnych przykładach jego charakteru i z całym spokojem sumienia uśmiechając się do tych wspomnień. W dniu pogrzebu pełnił honory z należytą starannością i przejęciem. Poza tem zauważyłem, że wielkiem ukontentowaniem napełniło go objęcie nowego tytułu milorda, którego odtąd używał nader skrupulatnie.
Tu wystąpiła na widownię nowa osoba, która też odegra pewną rolę w niniejszej opowieści; mam na myśli obecnego milorda, jmć pana Aleksandra, którego urodzenie (17 lipca 1750 r.) dopełniło czary szczęśliwości mojego biednego pana. Odtąd już nie pozostało mu nic do życzenia, bo ani nie miał czasu, by jakiemkolwiek życzeniem głowę sobie zaprzątać. Doprawdy, nie widziałem nigdy ojca równie rozkochanego w swem dziecku. Czuł się wręcz nieswojo, gdy nie miał syna przy sobie. Wyjechał-li kiedy synek na spacer — ojciec już przyglądał się chmurom, czy aby deszcz nie będzie padał. Nadeszła noc — on już wstawał z łóżka, by przyglądać się, jak śpi jego dziecię. Rozmowa z nim stawała się dla człowieka obcego wręcz uciążliwą, bo nie mówił prawie o niczem, jak tylko o synu. W sprawach dotyczących majątku zawsze wszystko osobliwie miało na względzie Aleksandra; dajmy na to: „Weźmy się zaraz do tego, by las mógł być wysoki, gdy Aleksander dojdzie do pełnoletniości“ — albo: „to pięknie się wydarzy na wesele Aleksandra“. To zadurzenie się mojego pana stawało się z każdym dniem bardziej wyraźne, obfitując w szczegóły niekiedy wzruszające, niekiedy zaś wielce naganne. Wkrótce dziecko poczęło odbywać z nim przechadzki, zrazu za rączkę, po tarasie, potem zaś i w dalsze strony, dokoła zabudowań gospodarskich; to stawało się zwolna głównem zajęciem mego pana. Brzmienie tych dwu głosów zdaleka już było słychać, bo rozmawiali głośno — dla mnie zaś milszem było niż pienie ptactwa. Miło było widzieć tę parę powracającą z przechadzki.
Ojciec niekiedy wracał tak zarumieniony, niekiedy zaś tak uwalany błotem, jak dziecko, gdyż obaj zarówno uczestniczyli we wszelkiego rodzaju zabawach chłopięcych, kopiąc dołki w piasku nadbrzeżnym, budując tamy na strumieniach... czego tam oni jeszcze nie wymyślali! — widziałem raz, jak z jednakim dziecięcym zachwytem spoglądali przez otwór w zagrodzie na pasące się tam bydło.
Wzmianka o tych zabawach przywodzi mi na myśl osobliwą scenę, której zdarzyło mi się być świadkiem. Była jedna droga, której nie umiałem przejść bez wzruszenia, ilekroć wypadło mi tamtędy podążać w jakiej drobnej gospodarskiej sprawie; pamiętałem, iż tyle tam zdarzyło się wypadków zgubnych dla rodziny panów na Durrisdeerze. Jednakowoż ta ścieżka była w sam raz wielce poręczna, gdy szło się z jakiegokolwiek punktu znajdującego się poza Muckle Ross‘em; to też byłem zmuszony — acz pomimo woli — korzystać z niej conajmniej raz na dwa miesiące. Zdarzyło się, gdy pan Aleksander miał siedem czy osiem lat, że pewnego poranku wypadł mi jakiś interes w tamtych stronach i w drodze powrotnej przechodziłem przez wiadomą gęstwinę. Był czas przedpołudniowy, słoneczny, godzina może dziewiąta, w ową porę roku, gdy lasy całe się mienią wiosennemi barwy, gdy głogi i tarniny obsypane są kwieciem, a ptacy śpiewają najrozkoszniej. W obliczu tej powszechnej radości jedynie gęstwina tchnęła tem większym smutkiem, a przeciwieństwo to musiało na mnie oddziaływać tembardziej przygnębiająco. W tym nastroju ducha niemiłem przeczuciem tknęły mnie głosy, które posłyszałem nieopodal, a w których rozpoznałem głosy mego pana i panicza Aleksandra. Ruszyłem w oną stronę i niebawem znalazłem się przed obliczem ich obu. Stali razem na polance, gdzie niegdyś odbył się pojedynek; pan mój trzymał rękę na ramieniu syna i mówił coś z pewną powagą. Gdy podniósł głowę na odgłos mych kroków, zdawało mi się, iż mu się twarz rozjaśniła.
Aha! — odezwał się. — Oto nadchodzi nasz zacny pan Mackellar. Właśnie opowiadałem Olesiowi dzieje tego miejsca... jak tu djabeł chciał zabić pewnego człowieka i jak ów człowiek wzamian za to o mało nie zabił tego djabła.
Już to mi się wydawało dość niesamowitem, iż on przyprowadza dziecko w to miejsce, zaś to że opowiadał mu tutaj o swoim postępku, przechodziło zaiste wszelką miarę. Atoli czekała mnie jeszcze rzecz gorsza, bo oto on zwrócił się do syna i dodał:
— Możesz o to spytać Mackellara; on tu był i widział wszystko na własne oczy.
— Czy to prawda, panie Mackellar? — zapytało dziecię. — Czy pan naprawdę widziałeś djabła?
— Nie słyszałem całej opowieści, a zresztą bardzo się spieszę do roboty — odpowiedziałem nieco cierpkim głosem, usiłując przemóc zakłopotanie, wynikające z mej sytuacji, i naraz cała gorycz dni przeszłych, cała zgroza owej sceny, jaka rozegrała się przy blasku świec, ożyły wyraziście w mej pamięci. Uprzytomniłem sobie, że gdyby cios szpady zmylił się był o chwilkę, możeby i to dziecię, które stoi przedemną, nie żyło już na świecie. Wzruszenie, które zawsze trzepotało w mem sercu, gdym przebywał oną ciemną gęstwinę, znalazło nagły upust w słowach:
— Ale prawdą jest, — krzyknąłem, — żem spotkał się z djabłem wśród tych drzew i żem go tu widział powalonego o ziemię. Bogu Najwyższemu chwała, żeśmy uszli cało... Bogu niech będą dzięki, że kamień stoi na kamieniu w murach Durrisdeeru! Dalibóg, paniczu, gdybym był tobą i zdarzyło mi się tędy przechodzić, choćby to było w sto lat po owym wypadku i choćbym się znajdował w towarzystwie najmożniejszych i najświetniejszych ludzi całego kraju, przecieżbym odszedł na bok i odmówił paciorek.
Pan Henryk z powagą schylił głowę:
— Tak, tak! — powtórzył. — Mackellar zawsze ma słuszność. Zdejm grzecznie kapelusik, Olesiu.
To rzekłszy, odsłonił głowę i wyciągnąwszy ręce jął mówić:
— Panie Boże, dziękuje Tobie, ja i syn mój, za Twe rozliczne a wielkie dobrodziejstwa. Daj nam zaznać nieco spokoju, od człowieka złego uchroń nas. Skrusz go, o Panie, i kłamliwe jego usta zamknij na wieki!
Ostatnie słowa wydarły mu się z gardła jak szloch przeraźliwy, — i czy to wskrzeszony w pamięci gniew stłumił jego mowę, czy też ocknęła się w nim świadomość, iż modlitwa taka jest niestosowna, dość że w tem miejscu nagle przerwał, po chwili zaś nałożył kapelusz zpowrotem na głowę. Wówczas przemówiłem doń.
— Zdaje mi się, że waszmość zapomniałeś o innych słowach: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Albowiem Twoje jest Królestwo i władza wszelka i chwała, na wieki wieków. Amen!“
— Ach, łatwo to powiedzieć — odrzekł pan Henryk. — Bardzo łatwo to powiedzieć, panie Mackellar. Ale przebaczyć!... Myślę że wielcebym się zbłaźnił, jeślibym chciał udawać rzecz podobną!
— Zważajmy na panicza, miłościwy panie! — ozwałem się z niejaką surowością, uważając, że takie wyrażenia nie powinny dochodzić do uszu dziatwy.
— Prawda! prawda! — rzekł pan Henryk. — Takie sprawy sprowadzić mogą chłopca na złą drogę. Chodźmy budować gniazdka!
Nie pomnę, czy tego samego dnia, czy wkrótce potem pan mój, znalazłszy się sam na sam ze mną, jął mi się obszerniej zwierzać na ten sam temat.
— Mości Mackellar — ozwał się — jestem teraz wielce szczęśliwym człowiekiem.
— To samo i ja o waszmości myślę — odparłem — a widok aścinego szczęścia wielką przynosi ulgę memu sercu.
— W szczęściu jest pewne zobowiązanie... — dodał w zadumie. — Waćpan to samo sądzisz?
— Tak właśnie myślę — odparłem; — ale i w trosce zobowiązanie takież bywa. Jeżeli nie mamy zakosztować znów udręki, to wedle mego skromnego mniemania, im prędzej się stąd oddalimy, tem-ci lepiej dla nas będzie.
— Tak, ale gdybyś asan był mną, czybyś mu przebaczył? — zapytał pan Henryk tak nagle i gwałtownie, iż stropiłem się potrosze.
— Jest to obowiązek ścisły, włożony na nas przez... — zaczęłem, lecz przerwał mi natychmiast:
— Cyt! Znam te wyrażenia! Czy sam przebaczyłbyś temu człowiekowi?
— N... no... nie! — bąknąłem. — Boże bądź mi litościw, ale nie staćby mnie było na to!... Trudno!...
— Daj mi na to prawicę! — zawołał pan Henryk jakoby jowialnie.
— Nie godzi się chrześcijanom, by ściskali sobie prawice dla tak nieświętego uczucia. Mniemam, iż będę mógł podać waszmości prawicę przy innej okazji, gdy będziem bardziej w zgodzie z ewangelją.
Rzekłem to z lekkim uśmiechem, pan mój natomiast nadobre się roześmiał, wychodząc z pokoju.
Nie mogę znaleźć odpowiedniego wyrazu na to niewolnicze niemal przywiązanie, jakiem pan mój darzył swego syna. Co jejmość dobrodziejkę i mnie niepokoiło w tem najwięcej, to wielkie i coraz to rosnące niebezpieczeństwo dla dziecięcia. Pan mój stał się teraz zgoła podobnym do swego ojca; zachodziła obawa, że syn jego może się wykierować na człeka podobnego panu dziedzicowi. Czas okazał, że zgoła przesadne to były obawy, boć w Szkocji dzisiejszej niema zacniejszego człowieka nad siódmego Lorda Durrisdeeru. O własnem mojem ustąpieniu z jego służby nie godzi mi się mówić, zwłaszcza w memorjale pisanym jedynie celem usprawiedliwienia jego ojca...
Dopisek wydawcy. Tu opuszczamy 5 kart rękopisu p. Mackellara. Z ich lektury wyniosłem wrażenie, że p. Mackellar na stare lata był trochę za wiele wymagającym sługą. Co do siódmego Lorda Durrisdeeru, (który nas zresztą wcale nie obchodzi) nie znalazłem żadnych materjałów w załącznikach. — R. L. S.)
W każdym razie naówczas obawialiśmy się, by młody panicz nie stał się żywem odbiciem swego stryja. Jejmość dobrodziejka próbowała wprowadzić jakową zdrowszą dyscyplinę; czasami nawet napomykała o tem, co ją w duchu trwożyło; niekiedy zaś, gdy jej doniesiono o jakimś wręcz już okropnym objawie pobłażliwości mego pana, zdradzała się gestem albo wykrzyknieniem. Co do mnie, myśl owa była mi zmorą zarówno w dzień jak w nocy — nietyle ze względu na dziecko, ile na ojca. Ten człowiek usnął, roił sny, a każde zbyt gwałtowne przebudzenie niezawodnie dlań byłoby ciosem śmiertelnym.
Ta myśl niespokojna, tkwiąca jak ćwiek w mej głowie, dodała mi wkońcu bodźca do pewnej przestrogi: rzecz tę godzi się opowiedzieć szczegółowo. Siedziałem raz z mym panem przy jednym stole, zajęci byliśmy jakąś nudną robotą. Mówiłem już, iż on stracił teraz dawną ochotę do tego rodzaju zajęć; widać było, iż radby odejść coprędzej, a wydawał mi się bardziej zrzędny, sposępniały i jakoby starszy niż kiedykolwiek. Zdaje mi się, że to widok jego zeszpetniałej twarzy pchnął mnie nagle do wykonania mego zamiaru.
— Miłościwy panie — odezwałem się z głową spuszczoną, nibyto nie odrywając się od mego zajęcia, — albo raczej pozwól waszmość, bym znów cię nazwał panem Henrykiem... bo lękam się waszmościwego gniewu, a chciałbym, byś pomyślał o dawnych czasach...
— Mój zacny panie Mackellar! — odezwał się on na to głosem tak uprzejmym, iż omało nie cofnąłem się od mego zamiaru; jednakże uprzytomniłem sobie, że przemawiam dla jego dobra, i postanowiłem wytrwale zdążać do celu.
— Czy waszmości nigdy nie przyszło na myśl, co czynisz? — zapytałem.
— Co czynię? — powtórzył. — Nigdy nie byłem tęgi w rozwiązywaniu zagadek.
— Co waszmość czynisz ze swym synem? — ozwałem się na to.
— No, i cóż ja czynię z synem? — powtórzył z pewnem wahaniem w głosie.
— Ojciec waćpana był przezacnym człowiekiem — rzekłem, zbaczając z prostej drogi. — Czy jednak waćpan sądzisz, że był on rozsądnym ojcem?
Chwilę milczał, poczem odrzekł:
— Nie mogę nic powiedzieć przeciwko niemu. Może miałbym po temu największe powody... ale nie powiem nic.
— Ot, w tem rzecz! — mówię na to. — Przynajmniej masz waszmość powód. Wszelakoż ojciec pański był zacnym człowiekiem; nie znałem nadeń lepszego i mędrszego człowieka... gdyby nie jedno punctum. Tam, gdzie on się potknął, kto inny zapewneby upadł. Miał dwóch synów...
Pan Henryk uderzył nagle i gwałtownie w stół:
— I cóż to ma znaczyć? — krzyknął. — Gadaj aść!
— Powiem zatem — odrzekłem, choć dudnienie serca, głos mi niemal tłumiło. — Jeżeli waszmość będziesz nadal pobłażał paniczowi Aleksandrowi, tedy pójdziesz śladami swojego ojca... a strzeż się waszmość, by syn pański, gdy dorośnie, nie poszedł w ślady pana dziedzica!....
Nigdym nie miał zamiaru stawiać sprawy tak surowo; atoli w ostatecznej trwodze nieraz jawi się jakowaś brutalna odwaga, najbardziej brutalna jaka być może; jednem słowem, bez ogródek powiedzianem spaliłem mosty za sobą. Nie otrzymałem wcale odpowiedzi. Gdym podniósł głowę, pan mój zerwał się z miejsca, a w chwilę później runął ciężko na podłogę. Ten atak czy obsesja nie trwała długo. Pan Henryk, acz w oszołomieniu, jął przychodzić do siebie, dotknął ręką głowy, którą-m właśnie podtrzymywał i odezwał się głosem złamanym:
— Było mi niedobrze...
A w chwilę potem dodał:
— Pomóż mi...
Podźwignąłem go na nogi; stanął zupełnie pewnie, choć musiał o stół się opierać.
— Niedobrze mi było, panie Mackellar — powtórzył. — Coś się załamało... albo miało się załamać... a potem wszystko rozpłynęło się przedemną. Myślę, żem był w wielkim gniewie. Ale nie miej obaw, panie Mackellar, nie miej obaw, mój przyjacielu... włosek ci z głowy nie spadnie. Zawieleśmy razem przeżyli... i jest to pewnym węzłem między nami. Ale myślę, panie Mackellar, że pójdę teraz do żony... tak, pójdę do żony...
I pewnym już krokiem wyszedł z pokoju, pozostawiając mnie w skrusze i żałości.
Nagle drzwi się otwarły i wpadła przez nie pani Henrykowa z pałającemi oczyma:
— Co to ma znaczyć? — krzyknęła. — Cóżeś aść zrobił memu mężowi? Czy nic waszeci nie nauczy, jakie jest aścine stanowisko w tym domu? Nigdy nie przestaniesz wścibiać nosa do każdej sprawy?
— Mościwa pani dobrodziejko — odpowiedziałem; — odkąd przebywam w tym domu, dość-ci już nasłuchałem się przykrych słów. Był czas, gdy stanowiły one codzienną mą strawę, a przecieżem wszystkie je przełknął. Co się tyczy sprawy dzisiejszej, możesz mnie aśćka łajać, jako ci się podoba, boć nie znajdziesz nigdy dostatecznie ciężkiego miana na mą głupotę. Mimo wszystko jam pragnął tylko dobrze uczynić.
Opowiedziałem jej wszystko szczerze, tak jakom tu zapisał. Wysłuchawszy mej relacji, zadumała się i widziałem, że jej rozjątrzenie zwolna nikło.
— Tak jest — odezwała się, — istotnie waćpan dobre miałeś zamiary. Ja sama miewałam podobną myśl, czy raczej podobną pokusę... i to sprawia, że ci wybaczam. Ale, na miły Bóg, czyż aść nie rozumiesz, że on już więcej znosić nie może?... On nie może więcej znosić! — załkała. — Struna jest naprężona i pęknąć może. Co tam może znaczyć przyszłość, gdy jemu poostanie tylko kilka dni życia?
— Amen! — odrzekłem. — Nie będę się już do niczego mieszał. Rad jestem, że dobrodziejka uznajesz szlachetność mych intencyj.
Tak — odparła, — ale gdy doszło do krytycznego momentu, raczejbym przypuszczała, że waćpanu zabraknie odwagi, bo to, co rzekłeś, były to słowa okrutne.
Zamilkła, poglądając na mnie; poczem nagle uśmiechnęła się nieznacznie i rzekła mi rzecz osobliwą:
— Wiesz-że, kim jesteś, panie Mackellar? Jesteś, ot, istna stara pannica!