Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V
Co się zdarzyło w noc 27 lutego 1757

Wieczorem po wspomnianej powyżej rozmowie pan dziedzic wydalił się kędyś z domu; nie było go w domu i przez większą część dnia następnego, fatalnego dnia 27 lutego. Dokąd się udał i co porabiał, o to nie dowiadywaliśmy się, aż w dniu następnym. Gdybyśmy się byli tem zaciekawili i gdyby się udało nam jakimś przypadkiem dociec tajemnicy, wszystkoby napewno poszło innym torem. Ale ponieważ wszystko, cośmy czynili, było wynikiem naszej nieświadomości i powinno być oceniane tą miarą, przeto opowiem te przejścia tak jak one się nam przedstawiały w chwili swego rozpoczęcia, a wszystko to, co później odkryłem, zachowam do czasu onego odkrycia. Albowiem doszedłem teraz do jednej z najciemniejszych kart mej opowieści i chcę obudzić w czytelniku współczucie i wyrozumiałość dla mego chlebodawcy.
Przez cały ów dzień 27 lutego pogoda była równie przykra jak w dniu poprzednim. Mróz był siarczysty; z ust przechodniów biła para, jak dym z kominów; wielki piec w świetlicy zawalony był stosem drzewa; ptaki przelotne, których trochę nadleciało w nasze strony w przewidywaniu wiosny, tłukły się do okien naszego domu albo biegały bezradnie po zmarzniętej glebie. Około południa błysło na chwilę słońce, odsłaniając przepiękny widok na leżącą w pętach mroźnej zimy okolicę; widać było ubielone wzgórza, widać było statek kapitana Craila stojący pod cyplem skalnym w oczekiwaniu na tchnienie wiatru; widać było i smugi dymu, bijące wprost w niebo z ponad każdego folwarku czy zagrody. Z nadejściem nocy mgła zgęstniała ku górze; zapadła noc ciemna, cicha, bezgwiezdna, nadzwyczaj mroźna, jaka nie bywa nigdy o tej porze roku — noc jakby upatrzona do zdarzeń strasznych i niezwykłych.
Pani Henrykowa, jak to było teraz jej zwyczajem, odeszła nader wcześnie do swego pokoju, my zaś zostaliśmy jeszcze, by spędzić wieczór na grze w karty; niedługośmy jednak nią się zabawiali, gdy jegomość wysunął się ze swego krzesła koło ogniska i nie mówiąc ni słowa oddalił się, by w łóżku szukać ciepła i spoczynku. Pozostawieni we trójkę samym sobie, nie musieliśmy się liczyć ze względami miłości rodzinnej lub grzeczności, jednakże z przyzwyczajenia — i że właśnie rozdano karty — prowadziliśmy dalej grę rozpoczętą. Zasiedzieliśmy się przy tem (winienem nadmienić) dość długo, jak to zresztą nieraz i dawniej bywało; choć więc jegomość odszedł wcześniej niż po inne dni, jednakże było już dobrze po północy, a służba spała oddawna. Wspomnę jeszcze rzecz jedną: wprawdzie nigdy nie zdarzyło mi się widzieć pan a dziedzica pijanego, jednakże tym razem trunku sobie nie żałował, a choć tego po sobie nie okazywał, był napewno nieco podochocony.
Jak było tak było; dość, że ledwo drzwi zamknęły się za jegomością, pan dziedzic już swoim obyczajem przeszedł do nowej roli i nawet nie odmieniając głosu zastąpił dotychczasową grzeczną mowę stekiem urągowisk.
— Mój drogi Henryku, na ciebie teraz w grze kolej — słyszało się jeszcze chwilę przedtem z ust jego, a oto co mówił w ciągu dalszym: — Jest rzeczą uderzającą, że nawet w rzeczy tak drobnej, jak gra w karty, wychodzi na jaw twoje prostactwo. Grasz, Jakóbie, jak półpanek albo jak prosty majtek w szynkowni. Taka sama tępota, taka sama chciwość, cette lenteur d‘hébété qui me fait rager. Aż mi wstyd, że mam takiego brata. Nawet ten tępaczek-chodaczek okazuje trochę ożywienia, gdy jego stawka jest zagrożona; natomiast brak mi słów na opisanie nudy, jakiej zaznaję w grze z tobą.
Pan Henryk poglądał wciąż w karty, jak gdyby bardzo skrupulatnie rozważając warunki dalszej gry; atoli widać było, że myśl jego jest zaprzątnięta zgoła czemś innem.
— Na miły Bóg, czyż to się nigdy nie skończy? — zawołał pan dziedzic. — Quel lourdeau! Ale pocóż nękam ciebie wyrazami francuskiemu które są jak groch o ścianę wobec takiego ignoranta? Lourdeau, mój braciszku, jest to, że tak powiem, cymbał, gbur, głowa kapuściana, człowiek bez wrodzonego wdzięku, niezdolny przypodobać się nikomu... ot taki właśnie, jakiego możesz, jeśli ci się podoba, obaczyć w lustrze. Mówię ci to wszystko, wierzaj mi, dla twojego dobra. Pozatem przyznam się aści, panie chodaczku (tu spojrzał na mnie, tłumiąc ziewanie), że lubię dopiekać tobie i twemu panu, jak kasztanom na ognisku; jest to jedna z niewielu mych rozrywek w tej zapadłej dziurze. Z waszeci mam wielką uciechę, bo widzę, że wymyślone przeze mnie przezwisko (prawda, że niewytworne) jest zdolne wprawić cię zawsze w zły humor. Czasami jednak mam więcej kłopotu z tym poczciwcem, który ponoć już tam zasnął nad swemi kartami. Nie widzisz-że, Henryczku, jak trafny był epitet, którego znaczenie objaśniłem przed chwilą? Pozwól, że dam ci dowody. Ot naprzykład, pomimo tych wszystkich rzetelnych zalet, jakie z miłą chęcią uznaję i cenię w tobie, nie znałem ani jednej kobiety, któraby nie przeniosła mnie nad ciebie... i któraby, jak sądzę... — dodał gładkim, jakoby jedwabistym głosem, — któraby, jak mniemam, i nadal nie wolała mnie od ciebie.
Pan Henryk położył karty i wstał pocichu z miejsca, wciąż jakby pogrążony w głębokiej zadumie.
— Ty tchórzu! — odezwał się spokojnie, jakby sam do siebie, poczem bez pośpiechu, a nawet bez wielkiego uniesienia, zamierzył się na dziedzica i trzasnął go w twarz.
Pan dziedzic skoczył na równe nogi, jakby odmieniony. Nigdy mi się nie wydał tak urodziwy, jak w tem oburzeniu.
— Cóż to? Policzek? — krzyknął. — Takiej zniewagi nie zniosę od nikogo... nawet od najświętszej istoty!
— Mów ciszej! — upomniał go pan Henryk. — Czy chcesz znowu wzywać ojca na pomoc?
— Miłościwi panowie! miłościwi panowie! — jąłem wołać, starając się ich rozłączyć, ale pan dziedzic złapał mnie za kark i odsunął na odległość ramienia.
— Wiesz-li, czem to pachnie? — zapytał brata, nie odrywając ani na chwilę wzroku od niego.
— Był to najbardziej rozważny postępek w mem życiu — odparł pan Henryk.
— Zapłacisz mi za to krwią... krwią! — zawołał dziedzic.
— Da Bóg, że twoja to będzie krew! — odparł pan Henryk.
To rzekłszy, podszedł do ściany, gdzie wisiał wszelaki oręż, i wybrawszy stamtąd dwie obnażone szablice, wziął je za ostrza i podał bratu.
— Pan Mackellar będzie świadkiem naszej zabawy — ozwał się. — Myślę, że może to nam być potrzebne.
— Nie potrzebujesz już mi urągać — rzekł pan dziedzic, biorąc na chybił-trafił jedną z szabel. — Nienawidziłem ciebie przez całe życie.
— Ojciec dopiero niedawno poszedł spać — zauważył pan Henryk. — Musimy więc rozprawić się gdzieś poza domem.
— Plac wyborny znaleźć można w długiej kępie zarośli — odrzekł pan dziedzic.
— Wielmożni panowie! — zawołałem. — Zali nie wstyd wam obu? Wy, synowie jednej matki, mielibyście wydzierać sobie życie, które ona wam dała?
— Tak jest, panie Mackellar — odparł pan Henryk z tym samym spokojem, jaki okazywał od samego początku.
— Ja do tego nie dopuszczę! — zawołałem.
I oto na sumieniu mem ciąży wielka plama. Posłyszawszy me słowa, pan dziedzic skierował ostrze szabli ku mej piersi. Obaczywszy błysk przebiegający po stali, upadłem na kolana i wzniosłem ramiona w górę!
— O, nie! nie! — zaszlochałem jak małe dziecko.
— Nie będziemy już z nim mieli kłopotu — rzekł pan dziedzic. — Dobrą-ci jest rzeczą mieć tchórza za domownika.
— Potrzeba nam światła — oznajmił pan Henryk, jak gdyby nic nie zaszło przed chwilą.
— Ten trzęsiłydka przyniesie nam dwie świecie! — rzekł pan dziedzic.
Migotanie jego obnażonej szabli (wstyd to wyznać) tak mnie oszołomiło, iż zaofiarowałem się, że przyniosę latarnię.
— Nie potrzeba nam la-la-latarni! — odrzekł pan dziedzic, przedrzeźniając me słowa. — Toż niema nawet najlżejszego wiatru! Wstawaj no asan czemprędzej, bierz dwie świece i ruszaj przodem, ja zasię z tem — tu zamigotał klingę — pójdę w ślad za tobą.
— Wziąłem tedy dwa lichtarze i ruszyłem naprzód. Krok każdy był mi torturą i chętniebym rękę postradał, bylem mógł się cofnąć; atoli tchórz nigdy nie bywa panem swej woli, a jeszcze gdym szedł, zęby głośno mi dzwoniły wskutek doznanej niedawno trwogi. Było tak, jak on mówił; ciszy, panującej wokoło, nie zakłócał nawet najlżejszy podmuch; głuche pęta mrozu skuły i znieruchomiły powietrze. Gdyśmy szli w oblasku świec, czarna ciemność była jako strop nieprzebity ponad naszemi głowami. Nikt z nas nie odzywał się ani słowem; nie było słychać innego dźwięku, jak tylko chrzęst naszych kroków po zmarzniętej ścieżce. Nocne zimno spadło na mnie jak kubeł pełen wody, tak iż trząsłem się nie z samej li trwogi; natomiast moi towarzysze, choć szli (jako i ja) z gołą głową i choć cotylko opuścili ciepłą komnatę, zdawali się wcale nie odczuwać zmiany w temperaturze.
— Jesteśmy na miejscu — ozwał się nagle pan dziedzic. — Postaw-no asan świece na ziemi.
Uczyniłem, jako mi rozkazał; płomienie świec strzeliły nagle wgórę i gorejąc spokojnym blaskiem, jakby w izbie, oświeciły przestrzeń pomiędzy oszedziałemi drzewami. Obaczyłem, iż zwaśnieni bracia już zajmują swe stanowiska.
— Światło mnie trochę razi w oczy — odezwał się dziedzic.
— Gotów jestem dać ci wszelki awantaż — odpowiedział pan Henryk, zmieniając stanowisko; — i tak myślę, że przyjdzie kreska na ciebie.
Wymówił te słowa głosem wprawdzie mocnym i pewnym, w którym jednakże brzmiała nuta smutku.
— Henryku Durie — ozwał się pan dziedzic — nim przystąpię do dzieła, pozwolę sobie na słów kilka. Jesteś dobrym fechtmistrzem i umiesz się obchodzić z floretem, ale nie wiesz, jak inną zgoła rzeczą jest trzymać w ręce szablę, przeto wiem, że padniesz w boju. Zważ jednak, jaką mam nad tobą przewagę! Jeżeli ty polężesz, ucieknę z tego kraju tam, gdzie już zawczasu powędrowały moje pieniądze. Jeżeli zaś ja zginę, to gdzie ty się podziejesz? Mój ojciec, twoja żona... która, jak wiesz, żywi afekt ku mnie... a nawet twoje dziecko, które woli mnie niż ciebie... jakże oni pamiętać ci to będą! Czy pomyślałeś o tem, Henryczku?
Spojrzał z uśmiechem na brata, poczem zasalutował szablą po szermiersku.
Pan Henryk nie odrzekł ni słowa, tylko również zasalutował. Szable się zwarły i zadzwoniły o siebie.
Nie do mnie należy sąd o sztuce szermierskiej, zresztą w głowie mi się kręciło od zimna, lęku i zgrozy; zdaje mi się jednak, że pan Henryk był od samego początku górą w potyczce, nacierając na przeciwnika z pohamowaną, niemniej jednak pałającą zawziętością. Parł na niego coraz to bliżej i bliżej, gdy nagle pan dziedzic odskoczył w tył, rzucając przekleństwo, stłumione jakby cichym szlochem. Snadź znów poczęło go razić tu światło, gdyż jęli się ustawiać ponownie, na innym placu, tym razem jednakże znaleźli się bliżej jeden drugiego. Pan Henryk atakował jeszcze zawzięciej, natomiast pan dziedzic już najwidoczniej stracił pewność siebie — niewątpliwie uznał się już za zgubionego i zaczął odczuwać zimny dreszcz trwogi, bo nie zdobył się nawet na niedołężny cios. Nie mogę o sobie powiedzieć, bym śledził należycie przebieg walki; niewprawne moje oko nigdy nie zdążyło uchwycić jej szczegółów — wszelakoż wydaje mi się, iż pan dziedzic odpierał ciosy szablicy brata praktyką niedozwoloną, leworącz. Pan Henryk ocalił się zapewne tylko dzięki temu, że wporę uskoczył wbok; pan dziedzic, pchnąwszy ślepym sztychem w powietrze, z zapędu zwalił się na jedno kolano — i zanim zdołał powstać, już ostrze szabli wbiło się w jego ciało.
Wydałem zdławiony okrzyk i pobiegłem ku niemu atoli ciało już zwaliło się na ziemię, wiło się przez chwilę, jak przydeptany robak, a potem legło w bezruchu.
— Przypatrz się waść jego lewej ręce — ozwał się pan Henryk.
— Cała okrwawiona — odrzekłem.
— Czy... od wewnątrz? — zapytał.
— Przecięta od strony dłoni — odpowiedziałem.
— Tak sądziłem — rzekł — i odwrócił się.
Rozerwałem ubranie na piersi poległego. Serce było ciche — nie drgnęło ani razu.
— Bóg nam bądź miłościw, panie Henryku — odezwałem się. — On już nie żyje.
— Nie żyje? — powtórzył w pewnem jakby odrętwieniu, poczem podniósł nieco głos: — Nie żyje? Nie żyje? — spytał raz jeszcze i nagle cisnął skrwawioną szablę na ziemię.
— Cóż teraz uczynimy? — przemówiłem. — Ach, zapanuj waszmość nad sobą! Już teraz zapóźno... Trzeba przytomności umysłu.
Odwrócił się i wlepił we mnie źrenice.
— Ach, panie Mackellar! — wybuchnął i ukrył twarz w dłoniach.
Szarpnąłem go za połę.
— Na miłość Boską! Na miłość wszystkiego, co waszmości miłe! Zaklinam, nie trać-że waszmość otuchy! Cóż nam teraz czynić wypada?
Odsłonił twarz i wpatrzył się znów we mnie tym samym otępiałym wzrokiem.
— Co czynić?
W tej chwili oko jego spoczęło na leżących zwłokach.
— Ach! — wykrzyknął, podnosząc rękę do czoła, jak gdyby wyszło mu było z pamięci całe zajście; poczem odwrócił się ode mnie i puścił się szaleńczym pędem w stronę dworu Durrisdeerskiego, potykając się co chwila.
Stałem przez chwilę, bijąc się z myślami; potem jednak uprzytomniłem sobie, że pierwszą moją powinnością jest czuwanie nad żyjącym, przeto pobiegłem za nim, zostawiając świece płonące na zmarzniętej ziemi oraz ciało leżące w ich blasku pomiędzy drzewami. Atoli, choć biegłem co sił i ducha, pan Henryk wyprzedził mnie znacznie i dobiegł już do domu. Znalazłem go w świetlicy stojącego przed kominkiem, twarz miał znów zakrytą dłońmi, a widać było, że trząsł się na całem ciele.
— Panie Henryku! panie Henryku! — zawołałem; — toż to będzie klęska dla nas wszystkich.
— Cóżem to ja uczynił! — krzyknął z boleścią, a potem zwrócił się do mnie z takim wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę: — Któż o tem powie staruszkowi? — zapytał.
Słowa te żgnęły mnie w serce jak nożem. Ale nie czas był poddawać się słabości. Podszedłem ku niemu i nalałem mu szklankę wódki.
— Wypij to waszmość — odezwałem się; — wypij do dna.
Zmusiłem go do picia, jak dziecko, a ponieważ bałem się wciąż przeziębienia z powodu nocnego chłodu, więc sam też poszedłem za jego przykładem.
— Trzeba będzie to wyjawić, panie Mackellar! — odezwał się pan Henryk. — Musimy to wyjawić!
I nagle runąwszy w fotel jegomościn, stojący obok kominka, zaszlochał więznącym w gardle głosem.
Przerażenie ogarnęło mą duszę; widziałem, że już niema ratunku dla pana Henryka.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Zostań waszmość tutaj i zdaj na mnie całą sprawę.
I wziąwszy w rękę świecę, wyszedłem z pokoju. Ciemno było w całym domu i nigdzie nie widać było najmniejszego poruszenia, z czego wniosłem, że nikt nie zauważył tego się stało; pozostało mi tylko pomyśleć o tem, by równie niespostrzeżenie działać w dalszym ciągu. Nie była to odpowiednia pora na bawienie się w skrupuły, przeto nawet nie zapukawszy otworzyłem drzwi pokoju dobrodziejki i wszedłem doń śmiało. — Zdarzyło się jakieś nieszczęście! — krzyknęła, zrywając się z pościeli.
— Już wychodzę zpowrotem na korytarz, — odpowiedziałem; — proszę tylko, byś waćpani dobrodziejka raczyła przyodziać się corychlej!... Czas nagli, a do zdziałania mamy wiele!
Nie trapiła mnie pytaniami, ani nie kazała mi długo czekać. Ledwom zdążył obmyślić sobie, co mam do niej mówić, już ona stała na progu, dając mi znak, bym wszedł do pokoju.
— Miłościwa pani dobrodziejko — odezwałem się, — jeżeli asińdźka nie zdobędziesz się na wielką odwagę, tedy nie zostaje mi nic, jak pójść gdzie mnie oczy poniosą, bo jeżeli nikt nie wesprze mnie w noc dzisiejszą, tedy zguba już zawisła nad domem Durrisdeer‘ów.
— Stać mnie na wielką odwagę! — odrzekła poglądając na mnie jakby z uśmiechem, w którym przejawiał się ból niemały, ale i śmiałość nielada.
— Doszło do pojedynku... — zacząłem.
— Do pojedynku? — powtórzyła. — Do pojedynku? Czyżby Henryk i...
— I pan dziedzic — dokończyłem. — Już tak dawno działy się rzeczy, o których wielmożnej dobrodziejce nic nie było wiadomo... rzeczy, którym asińdźka nie dałabyś wiary, jeślibym je opowiedział. Ale dzisiejszej nocy te sprawy posunęły się już za daleko... a gdy on ośmielił się waćpani ubliżyć...
— Stójże aść! — przerwała mi. — On? kto taki?
— Ach, dobrodziejko! — zawołałem, dając upust mej goryczy. — Waćpani mnie jeszcze o to pytasz? W takim razie pójdę gdzieindziej szukać pomocy, bom-ci napróżno tutaj przyszedł!
— Nie wiem, czem uraziłam waćpana — odparła. — Daruj mi wasze i nie ostawiaj mnie dłużej w tej niepewności!
Jednakowoż nie odważyłem się powiedzieć jej odrazu wszystkiego; czułem, że nie mogę jej zaufać, a pod wpływem tego wahania i w poczuciu wywołanej przez nie bezsilności, zwróciłem się niemal z gniewem przeciwko nieszczęsnej białogłowie.
— Miłościwa pani dobrodziejko — odezwałem się; — wszak o dwóch tylko ludziach mówimy, z których jeden zelżył waćpanią... i dobrodziejka zapytujesz, kto to był? Dobrze, tedy podsunę asińdzce odpowiedź. Z jednym z tych ludzi asińdźka przebywałaś dzień cały... czy drugi czynił ci z tego powodu wyrzuty? Dla jednego byłaś zawsze uprzejma... dla drugiego (niech Bóg będzie słów mych sędzią!) niezawsze taką się okazywałaś; czyż on kiedy zmienił się w miłości ku tobie? Dziś w nocy jeden z nich oświadczył w mojej obecności... w obecności człowieka obcego i sługi... że waćpani go kochasz! Zanim powiem choć słowo, powinnaś mi pani odpowiedzieć: po czyjej tu stronie wina, że doszło do tak straszliwego wypadku?
Wpatrzyła się we mnie jak nieprzytomna.
— Boże litościwy! — wybuchnęła z żałością. — Boże litościwy! — powtórzyła po raz drugi szeptem, jakby do siebie, poczem znów zawołała: — Na miłość Boską zaklinam waćpana, powiedz, co się stało! Jużem zdecydowana usłyszeć wszystko!
— Dobrodziejka jeszcze nie możesz usłyszeć wszystkiego — odpowiedziałem. — Jakkolwiek było, nasamprzód powinnaś asińdźka sobie przypisać winę.
— Och! — krzyknęła, załamując ręce. — Ten człowiek przyprowadzi mnie do szaleństwa! Czy nie możesz wasze wykluczyć mnie ze swych myśli?
— Wcale o asińdźce nie myślę — odpowiedziałem. — Nie myślę o nikim, jak tylko o nieszczęsnym mym panu a dobrodzieju!
— Ach! — krzyknęła, chwytając się ręką za serce. — Więc Henryk nie żyje?
— Ciszej, mościa dobrodziejko — odrzekłem: — Nie on, lecz ten drugi...
Zachwiała się, jakby wstrząśnięta wichurą; odwróciłem się nie wiem czy z lęku, czy z litości, i wpatrzyłem się w podłogę.
Straszliwe to wieści — przemówiłem nakoniec, gdy jej milczenie zaczęło już przejmować mnie trwogą; — przeto my dwoje powinniśmy zachować przytomność umysłu, jeżeli mamy ocalić ten dom od większego nieszczęścia.
Nie odpowiedziała nic na to.
— Poza tem trzeba tu myśleć i o pannie Katarzynie — dodałem; — jeżeli sprawy nie poprowadzimy należycie, tedy dziecina weźmie w spadku splamiony krwią honor rodzinny...
Nie wiem co ją przywróciło do przytomności, czy myśl o dziecięciu, czy też przykre brzmienie ostatniego słowa. Jęknęła, jak gdyby usiłowała zrzucić z siebie jakiś uciskający ją ciężar, w chwilę zaś później odzyskała głos całkowicie:
— Byłaż to walka? — szepnęła. — Czy nie...?
Utknęła na tem słowie.
— Pan mój stawał w niej mężnie i uczciwie — odpowiedziałem. — Co się zaś tyczy przeciwnika, został zabity w chwili, gdy usiłował zadać cios podstępny.
— O nie! — zawołała.
— Mościwa pani, — odpowiedziałem; w sercu mem tli jeszcze teraz zawziętość na tego człowieka, choć już go niemasz między żyjącymi. Bóg mi świadkiem, że gdyby mi sił starczyło, nie dopuściłbym do tej walki... i za hańbę sobie poczytuję, żem się na to nie zdobył. Atoli gdym zobaczył, iż on poległ, dalibóg że jedynie litość nad mym panem powstrzymała mnie od tego, bym się nie cieszył z mego wybawienia.
Nie wiem, czy zwróciła uwagę na me słowa; dość, że w chwilę potem rzuciła pytanie:
— A cóż z ojcem?
— Biorę to na siebie — odpowiedziałem.
— Chyba nie będziesz do niego mówił tak jak do mnie? — zapytała.
Mościwa pani — odpowiedziałem. — Pozostaw mnie rozmowę z miłościwym lordem jegomością. Zali dobrodziejka nie masz jeszcze o kim myśleć?
— Jeszcze o kimś? — powtórzyła.
— O swym małżonku — odpowiedziałem. Chcesz-li odwrócić się od niego?
Spojrzała na mnie, a potem znów rękę podniosła ku sercu:
— O, nie! — rzekła.
— Niech Bóg panią ma za to w swej opiece! — zawołałem. — Niech pani teraz pójdzie do wielkiej komnaty, gdzie on siedzi w strapieniu... Niech pani mu poda rękę i przemówi do niego... mniejsza o to, jakie będą słowa... Niech pani powie: „Wiem o wszystkiem“... a za łaską Bożą niech pani doda: „Przebacz mi“...
— Niech Bóg wspomaga waćpana i natchnie go miłosierdziem — odparła. — Idę do mego małżonka.
— Pozwól waćpani, że poświecę — odezwałem się, biorąc lichtarz.
— Sama znajdę pociemku drogę — odparła z dreszczem przerażenia, zdaje się, wywołanego mą osobą.
Rozstaliśmy się. Ona zeszła po schodach, ku drzwiom świetlicy, przez które połyskiwało małe światełko, ja zaś podążyłem przez korytarz ku pokojowi pana starszego. Nie umiem tego objaśnić, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć, by i tam wnijść raptownie; mimo pewnego wzdragania się musiałem zapukać do drzwi. Atoli staruszek miał sen lekki, może zresztą wcale nie spał, bo za pierwszem odezwaniem się zostałem zaproszony do wnętrza.
I on też podniósł się z pościeli po mojem wnijściu. Siedząc w łóżku, wydawał się bardzo stary i blady; postać jego, dość okazała w stroju i przy świetle dziennem, ujawniała teraz swą chudość, a twarz, nieokolona peruką, drobną się stała jak u dziecięcia. Już to mnie przeraziło — niemniejszą zaś obawą przejął mnie wzrok jego, zmącony przeczuciem nieszczęścia. Wszelakoż, gdy mnie zapytywał o cel mego przybycia, głos jego był zgoła spokojny. Postawiłem świecę na krześle, oparłem się o łóżko i przyjrzawszy się panu, tak doń przemówiłem:
— Wielmożny lordzie na Durrisdeerze, wiadomo waszmości, żem jest w waszej rodzinie jakoby partyzantem...
— Sądzę, że nikogo z nas nie godzi się zwać partyzantem — odrzekł mi na to. — To, że aść szczerze miłujesz mego syna, zawszem uznawał i było mi to przyczyną radości.
— Niestetyż, panie miłościwy, minął już dla nas czas prawienia komplementów — odpowiedziałem. — Grunt goreje nam pod stopami, a jeżeli mamy cokolwiek uratować z tej pożogi, tedy winniśmy patrzyć prawdzie prosto w oczy. Tak, jestem partyzantem i wszyscyśmy byli partyzantami; jako partyzant przybywam tu w noc głęboką, by bronić swej sprawy przed waszmością. Racz mnie przeto słuchać; zanim stąd odejdę, podam rzeczy tej przyczynę.
— Zawsze rad cię słucham, panie Mackellar, — odpowiedział mi na to, — i to o każdej godzinie, zarówno dnia jak i nocy, bo mogę być pewny, że w słusznej przybywasz sprawie. Dobrze pamiętam, żeś już raz radził nam nader rozsądnie.
— Przybyłem tu, by bronić sprawy mego pana — rzekłem śmiało. — Zbyteczną byłoby rzeczą mówić o jego postępowaniu. Wasza miłość sam wiesz, w jakiem on znajduje się położeniu. Wiesz, z jaką szlachetnością odnosił się zawsze do drugiego waszmościnego... do życzeń waszmości — poprawiłem się, bo mi przez gardło nie chciało przejść słowo „syna“. — Waszmość wiesz... musisz wiedzieć... co on cierpiał... co cierpiał... z powodu żony.
— Panie Mackellar! — krzyknął jegomość, podnosząc się, jako lew podrażniony.
— Mówiłeś waszmość, że raczysz mnie posłuchać — ciągnąłem dalej. — Jedną z tych rzeczy, o których waszmość nie wiesz i o których chcę mówić, jest prześladowanie, jakie pan mój musiał wciąż znosić w ukryciu. Ilekroć waszmość tylko odwróciłeś się plecyma, aliści ten, którego nie chcę wobec waszmości wspominać po imieniu, już napastuje go najokrutniejszemi szyderstwy, kłuje go w oczy (wybacz mi waszmość tę prawdę) kłuje go w oczy pańską stronniczością, przezywa go Jakóbem, bratem Ezawa, głupcem i prostakiem, dręczy nieszlachetnemi wyśmiewiskami, jakich nie godzi się powtarzać człowiekowi. A niechno które z was się pojawi, on zmienia się natychmiast... a mój pan musi się uśmiechać i grzecznie odzywać się do człowieka, który dopieroco karmił go zelżywością i urągowiskiem. Wiem-ci o tem, bo nieraz i mnie się przytem dostało; życie mi brzydnie, mówię waszmości! Tak to już się ciągnie od kilku miesięcy; już w pierwszą noc pan mój był przywitany przezwiskiem Jakóba.
Jegomość poruszył się, jak gdyby chciał odrzucić kołdrę i wstać z łóżka.
— Jeżeli prawdą jest to, co... — przemówił.
— Czy wyglądam na takiego, co kłamie? — przerwałem mu, wstrzymując go w miejscu dłonią.
— Powinieneś był powiedzieć mi wcześniej rzekł na to.
— Ach, panie miłościwy! Istotnie powinienem był to uczynić, a waszmość powinieneś znienawidzieć oblicze niewiernego sługi swego!
— Zaraz wydam polecenia — odezwał się, znów starając się powstać. Powstrzymałem go znowu.
— Jeszczem nie skończył — rzekłem. — Bodajby na tem się skończyło! Wszystko to mój drogi, nieszczęśliwy pan musiał znosić, nie mając znikąd pomocy ni podpory. Z pańskich ust, jegomościuniu, nie usłyszał nigdy serdeczniejszego słowa, okrom wdzięczności. Ach, przecież i on też był pańskim synem i nie miał innego ojca! W całej okolicy był znienawidzony, Bóg wie, jak niesprawiedliwie. W małżeństwie nie zaznał miłości. Znikąd nie doznał ani serdeczności ani oparcia... ten człowiek, tak dobry, zacny, wspaniałomyślny i tak nieszczęśliwy!
— Łzy twoje wielki przynoszą ci zaszczyt mnie zaś wstyd wielki, — odrzekł jegomość, przejęty dreszczem. — Atoli waćpan wyrządzasz mi pewną niesprawiedliwość. Henryk, zawsze był mi drogi, bardzo drogi. Nie będę się wypierał, panie Mackellar, że James był mi może droższy. Asan nie widziałeś mego Jamesa w zupełnie dlań pomyślnem świetle; wiele się on nacierpiał nieszczęść, a my potrafimy tylko pamiętać, jak były one liczne i niezasłużone. Zresztą nawet i teraz okazuje on więcej czułości serca. Ale nie będę już o nim mówił. Wszystko, co aść powiadasz o Henryku, ma w sobie wiele prawdy; owszem, wiem dobrze o jego wspaniałomyślności; wasan pewno powiesz, że wyzyskuję dla swych celów tę wiadomość? Być może! Niebezpieczne bywają takie cnoty, które kuszą wydziercę. Otóż, panie Mackellar, ja już to wszystko załatwię i wynagrodzę mu całą krzywdę. Prawda, byłem słaby; co gorsza, byłem nierozsądny!
— Nie chcę, wielmożny panie, byś sobie czynił wyrzuty, bo sumienie jeszcze mi nakazuje coś powiedzieć — odrzekłem. — Waszmość nie byłeś nierozsądny, ale byłeś wprowadzany w błąd przez djabelnie chytrego obłudnika. Wszak sam przekonałeś się, jak on cię zwodził baśniami o rzekomo grożącem mu niebezpieczeństwie; tak samo on cię oszukiwał na każdym krok u przez całe swe życie. Pragnąłbym, byś go waszmość wyrugował ze swego serca; pragnąłbym, byś zwrócił swe oczy na drugiego syna... boć, ach, masz przecie jeszcze syna!
— O, nie! nie! — odpowiedział. — Mam dwóch... mam dwóch synów.
Uczyniłem ręką gest rozpaczliwy. Snać tknęło go coś, bo spojrzał na mnie twarzą zmienioną:
— Przebóg! waćpan ukrywasz jakąś gorszą jeszcze nowinę? — zapytał, a głos mu zamierał z każdem słowem.
— Tak, znacznie gorszą, — odpowiedziałem. — Dziś w nocy on tak się odezwał do pana Henryka: „Nie znałem ani jednej kobiety, któraby nie przeniosła mnie nad ciebie i któraby, jak mniemam, i nadal nie wolała mnie nad ciebie“.
— Nie chcę słuchać niczego przeciw mej synowej! — zakrzyknął jegomość, a ze skwapliwości, z jaką pospieszył hamować dalsze me słowa w tej materji, wnoszę, że nie był-ci on dotąd tak zaślepiony, jakom przypuszczał, i że jego także przejmował obawą szturm pana dziedzica w stronę pani Henrykowej.
— Nie mam zamiaru jej uchybiać — zawołałem. — O co innego tu idzie. Owe słowa były w mej przytomności przezeń wyrzeczone do pana Henryka, a jeżeli waszmości nie wydają się dość jasne, tedy powtórzę i te, które posłyszałem w chwilę później: „Twoja żona, która żywi afekt ku mnie...“
— Czy doszło między nimi do sprzeczki? — zapytał jegomość.
Skinąłem głową.
— Muszę tedy co tchu biec do nich! — ozwał się, znów zabierając się do opuszczenia pościeli.
— O, nie! nie! — zawołałem, wyciągając obie dłonie przed siebie.
— Aspan nie zdajesz sobie z tego sprawy! — ofuknął mnie. — Takie słowa grożą niebezpieczeństwem!
— Jegomościuniu, jegomościuniu, czyż jeszcze niczego się nie domyślasz? — wyjąkałem.
Wpatrzył się we mnie, snać pragnąc ze mnie wydobyć całą prawdę. Rzuciłem się na kolana tuż przed jego łóżkiem.
— Ach, panie wielmożny, jegomościuniu! — zawołałem. — Myśl teraz waszmość o tym który ci jeszcze pozostał; pomyśl o tym biednym grzeszniku, który przecie twym jest synem i twej nieboszczki małżonki, a któremu nikt z nas nie dawał powinnego pokrzepienia i otuchy. O nim teraz myśl wasza miłość, nie o sobie! On to jest drugim cierpiątnikiem... myśl że o nim! Rozwarła się brama boleści... Boża brama, Chrystusowa!... O, myśl o nim, tak jak on myślał o waszmości. „Któż o tem powie staruszkowi?“... tak brzmiały jego słowa. Dlategom ja tu przyszedł; dlatego wstawiam się za nim tu, u nóg waszmości!...
— Pozwól mi wstać! — krzyknął jegomość, odtrącając mnie wbok, i stanął na nogach znacznie szybciej ode mnie. Głos mu się trząsł, jak żagiel na wietrze, mówił jednakże dość wyraźnie i donośnie; twarz miał białą, jako śnieg, natomiast oczy były niezałzawione i spokojne.
— Za wiele słów tracimy! — przemówił. — Gdzie to się stało?
— W długiej kępie zarośli — odpowiedziałem.
— A gdzie Henryk? — zapytał.
Gdym dał odpowiedź, jego stara twarz zasępiła się w zadumie.
— A James? — zapytał znów.
— Zostawiłem go leżącego pomiędzy świecami — odpowiedziałem.
— Między świecami? — wykrzyknął, poczem podbiegł do okna, otworzył je i wyjrzał na dwór. Ależ to mógł ktoś podpatrzeć z gościńca!
— Nikt tam tędy nie przechodzi o takiej godzinie — sprzeciwiłem się.
— Nie trzeba na to liczyć — odpowiedział. — Mógł ktoś przechodzić... Ale słuchaj-no wasze! — zawołał po chwili. — Co to takiego?
Od zatoki dochodził plusk wioseł, poruszanych z nader wielką ostrożnością. Oznajmiłem to jegomości.
— Przemytnicy — rzekł na to. — Biegnij co żywo, panie Mackellar i zagaś te świece, a ja tymczasem się ubiorę. Gdy powrócisz, obaczym jeszcze, co się nam wyda najrozsądniejszym.
Zszedłem po omacku ze schodów i wypadłem na dwór. Już zdaleka widoczna była smuga światłości, przebijająca błyszczącemi punktami poprzez zarośla; w noc tak ciemną można ją było dostrzec z odległości mil kilku; czyniłem więc sobie gorzkie wyrzuty za mą nieostrożność. O ileż surowszej udzielałem sobie nagany, gdym dotarł na samo miejsce wypadku! Jeden z lichtarzy był przewrócony, a tkwiąca w nim świeca zagasła; druga zasię paliła się spokojnym płomieniem, rozlewając szeroko światło po zmarzniętej ziemi. W jej kręgu, mocą przeciwieństwa z zalegającą wokoło ciemnością, wszystko wydawało się jaśniejsze niśli w dzień. Pośrodku polanki widać było krwawą plamę, nieopodal zaś od niej szablę pana Henryka, o srebrnej głowicy — natomiast ciała nie było ani śladu! Serce zadudniło mi w piersi, włosy zjeżyły się na mej głowie, gdym tam stał z otwartemi szeroko oczyma — tak dziwny był ów widok i tak okropną budził trwogę. Rozejrzałem się w prawo i w lewo; ziemia tak była stężała, iż nie wyjawiła mym oczom żadnej tajemnicy. Jąłem wytężać słuch tak silnie, aż odczułem ból w uszach... atoli wszędy wokoło noc była głucha, jako w opustoszałym kościele... nawet najdrobniejsza fala nie zaszeleściła na wybrzeżu — rzekłbyś, że doszedłby cię nawet głos szpilki, upadającej kędyś daleko...
Zgasiłem świecę — i opadła mnie ciemność czarna, niemal namacalna — okrążyła mnie jakby zwartem, żywem rojowiskiem. Z twarzą odwróconą poza siebie, z duszą na ramieniu, wracałem do durrisdeerskiego dworu, trwożon co chwila po drodze najokropniejszemi przypuszczeniami. W bramie jakaś postać wysunęła się na moje powitanie; omal nie krzyknąłem z przerażenia, nim w owem zjawisku rozpoznałem małżonkę pana Henryka.
— Powiedziałeś mu waćpan? — zapytała.
— On to mnie wysłał — odpowiedziałem. Już przepadło. Ale co dobrodziejka tu robisz?
— Przepadło? — powtórzyła, — Co przepadło?
— Ciało — odpowiedziałem. — Czemu asińdźka nie jesteś przy mężu?
— Przepadło? — ozwała się. — Pewno waćpan nie popatrzyłeś, jak należy. Wróć raz jeszcze.
— Tam niema światła — odrzekłem. — Ja nie pójdę.
— Ja widzę i pociemku, odparła. Stoję tu już tak długo. Chodź-no waćpan, podaj mi rękę.
Trzymając się za ręce, ruszyliśmy ku zaroślom.
— Racz, pani, uważać na krew, — rzekłem, gdy doszliśmy do straszliwego miejsca.
— Krew? — krzyknęła i cofnęła się gwałtownie.
— Przypuszczam, że tu będzie — odrzekłem. Jestem jako ślepy!
— O nie! — odezwała się. Nic niema! Czy waćpanu się to nie przyśniło?
— Ach, dałby Bóg, by to był sen! — zawołałem żałośnie.
Znalazłszy szablę, podniosła ją z ziemi, ale gdy obaczyła krew na niej, odrzuciła ją czemprędzej precz od siebie, wydając okrzyk przerażenia. Po chwili, tknięta nagłą odwagą, ujęła ją powtórnie i wbiła aż po rękojeść w zmarzniętą ziemię.
— Zabiorę ją i wyczyszczę należycie — przemówiła, poczem znów rozejrzała się na wszystkie strony: — Czyżby to było prawdą, że on nie żyje? — dodała.
— Serce jego ani drgnęło — odpowiedziałem, a potem przypomniawszy sobie, rzuciłem pytanie: — Czemu asińdźka nie przebywasz przy małżonku?
— Na nic się to nie zda — odpowiedziała. — On nie chce ze mną mówić.
— Pewno waćpani nawet nie próbowałaś z nim mówić!! — wybuchnąłem.
— Waćpan masz pewne prawo niedowierzać moim słowom — odrzekła z łagodną wyniosłością.
Wówczas to po raz pierwszy tknięty zostałem litością względem niej:
— Bogu wiadomo, miłościwa pani — zajęczałem, — Bogu wiadomo, że nie jestem tak nielitościw, jako się zdaje... — ale któż w tę straszną noc potrafi się liczyć ze słowami? Wszelakoż jam jest przyjacielem każdemu, kto nie zalicza się do wrogów Henryka Duriego!
— Przykro mi zatem, żeś aspan miał niejakie wahania co do jego żony — odpowiedziała.
Jakby ktoś zdjął mi z przed oczu zasłonę, ujrzałem naraz wszystko: stanęła mi przed oczyma i ta dostojna wielkość ducha, z jaką znosiła tę przeciwną naturze klęskę, i owa szlachetna wyrozumiałość, z jaką przyjmowała me wyrzuty.
— Musimy wrócić i oznajmić o wszystkiem jegomości — odezwałem się.
— Nie śmiem stanąć przed jego obliczem — krzyknęła na to.
— Przekonasz się waćpani, że on właśnie z nas wszystkich najmniej okazał wzruszenia — zapewniałem ją.
— Mimo wszystko nie odważę się spojrzeć mu w oblicze — powtórzyła.
— Dobrze — odparłem; wracaj więc pani do pana Henryka, ja zaś zobaczę się z jegomością.
Gdyśmy wracali — ja, niosąc świeczniki, ona zaś szablę (ciężar niezwykły dla tej białogłowy!) — naraz ona, tknięta nową myślą, zagadnęła mnie.
— Powiemyż o tem Henrykowi?
— Niech jegomość o tem decyduje — odpowiedziałem.
Jegomość był już niemal ubrany, gdym wszedł do jego pokoju. Słuchał mego raportu, marszcząc brwi:
— Przemytnicy! — rzekł nakoniec. — Ale czy był żyw czy umarły?
— Zdawało mi się, że... — zacząłem, lecz urwałem natychmiast, wstydząc się onego słowa.
— Wiem o tem... atoli mogłeś być wprowadzony w błąd. Czemużby oni go zabierali, gdyby już nie żył?... Tak, przeto otwiera się nam furtka nadziei. Ale powinniśmy uniknąć wszelkiego rozgłosu. Trzeba podawać, że wyjechał, jak był przybył, bez żadnych przygotowań.
Widziałem tedy, że był już, jako i my wszyscy, pochłonięty głównie myślą o domu. Teraz, gdy wszyscy żyjący członkowie rodziny byli pogrążeni w nieuleczalnym żalu i zgryzocie, zaiste dziwną to było rzeczą, jako my wszyscy — nietylko Duriowie, ale nawet płatny sługa — zwróciliśmy się ku onej ogólnej abstrakcji „rodziny“ i staraliśmy się podtrzymywać próżną nicość jej dobrej sławy.
— Czy powiemy o tem panu Henrykowi? — zapytałem.
— Zobaczę — odpowiedział. — Pójdę najpierw go odwiedzić; potem zaś wyjdę z waćpanem, by obejrzeć zarośla i pomyśleć nad całą sprawą.
Zeszliśmy na dół do świetlicy. Pan Henryk siedział przy stole, jak skamieniały, podparłszy głowę dłonią. Żona stała nieopodal, trzymając rękę na ustach; widać było, że nie zdołała go poruszyć. Jegomość podszedł ku synowi krokiem nader stanowczym; twarz miał spokojną, ba, jakby nieco chłodną. Stanąwszy tuż przed nim, wyciągnął ku niemu obie dłonie i ozwał się:
— Synu mój!
Ze zdławionym krzykiem zerwał się z miejsca pan Henryk i rzucił się na szyję ojcu, płacząc i szlochając najżałośliwiej:
— Ach, ojcze — krzyczał. — Ty wiesz, żem go kochał... Wiesz, żem go kochał dawniej... Wiesz o tem... że byłem gotów oddać życie za niego i za ciebie! Ach, powiedz, żeś o tem wiedział!... Ach, powiedz, że możesz mi przebaczyć. Ach ojcze, ojcze! co ja zrobiłem!... co ja zrobiłem! A przecież dawniej, w dzieciństwie, bawiliśmy się razem i kochali po bratersku!
Łkał w płaczu, przymilając się staruszkowi i wieszając mu się u szyi, jak dziecię przejęta szaloną trwogą.
Naraz spostrzegł swoją żonę (rzekłbyś, ze po raz pierwszy) — stojącą opodal i spłakaną pod wrażeniem słów jego. Natychmiast rzucił się na kolana przed nią i znów uderzył w lament.
— Ach, i ty mi musisz przebaczyć, moja luba! Nie byłem ci mężem.... ale ruiną twego życia! Ale wszak znałaś mnie jeszcze, gdym był chłopcem... wtedy Henryk Durie nie ukrzywdził cie nigdy... owszem zawsze pragnął tylko być ci przyjacielem... Oto on... oto ten dobry chłopak, który bawił się z tobą w dzieciństwie... ach czyż nigdy, nigdy nie zdołasz mu wybaczyć?
Przez cały czas pan starszy był, rzekłbyś, chłodnym, łaskawym widzem, baczącym rozważnie na wszystko, co działo się wokoło. Na pierwszy krzyk, który dalibóg wystarczyłby do zaalarmowania całego domu, rzucił mi przez ramię rozkaz:
— Zamknij aspan drzwi na klucz.
Teraz zaś pokiwał głową i rzekł do mnie:
— Zostawmy go sam na sam z żoną. Przynieś światło, mościpanie Mackellar.
Gdym w towarzystwie jegomości wyszedł ponownie na dwór, uderzyło mnie osobliwe zjawisko; choć bowiem było jeszcze całkiem ciemno, a noc jeszcze nie była głęboka, jednakże zdało mi się, iż czuję już tchnienie poranku. W tymże czasie wszczął się jakiś ruch wśród iglastych gałęzi, tak iż zaszeleściły jak cicha toń morska, a pęd powietrza uderzył kilkakrotnie o nasze twarze, chwiejąc płomykiem świecy. Szelest ten, otaczający nas jakoby ze wszystkich stron, przyczynił się podobno do tem większego naszego pośpiechu. Zwiedziliśmy widownię pojedynku, gdzie jegomość z prawdziwym stoicyzmem przyglądał się rozlanej krwi; posuwając się dalej w kierunku przystani, zdobyliśmy wkońcu pewne poszlaki prawdy. Przedewszystkiem bowiem tam, gdzie ścieżkę przegradzała kałuża, lód był potrzaskany jakby pod ciężarem conajmniej kilku ludzi; nieopodal widać było złamane drzewka, a koło przystani, gdzie zazwyczaj lądowały łodzie przemytników, druga plama krwawa wskazywała miejsce, w którem ludzie niosący ciało niewątpliwie złożyli je w miejscu, by sobie odpocząć.
Plamę tę poczęliśmy natychmiast zmywać, nosząc w tymi celu wodę morską w kapeluszu jegomości. Gdyśmy byli tem zatrudnieni, nagle zerwała się jękliwa wichura i odrazu pogrążyła nas w nieprzebitej ciemności.
— Rozpocznie się śnieżyca — ozwał się jegomość; — najlepsza rzecz, jakiej mogliśmy się spodziewać. Wracajmyż bez zwłoki: nic nie zdziałamy w ciemności.
Gdyśmy dążyli do domu, wicher znów się uciszył, posłyszeliśmy wśród mroków dokoła siebie jakiś hałas donośny a pluszczący; wydostawszy się z pod osłony drzew, przekonaliśmy się, że deszcz lał już jak z cebra.
Wśród wszystkich tych zdarzeń i okoliczności przytomność umysłu mego pana jako też jego fizyczna ruchliwość ani na chwilę nie wyprowadzały mnie ze zdumienia. Koroną jednak jego zalet był rozsądek, okazany przezeń w naradzie, którą, urządziliśmy po powrocie. Przemytnicy (mówił) niewątpliwie ukryli pana dziedzica w miejscu bezpiecznem, ale czy żywego, czy umarłego to pytanie już pozostawało otwarte dla naszych domysłów. Całą dla nas korzyścią, że nim nastanie dzień, deszcz dawno już zatrze wszelkie ślady zdarzenia. Pan dziedzic przyszedł był do domu niespodzianie już po zapadnięciu nocy; trzeba przeto głosić, że odjechał nagle przed świtem; by uczynić to wszystko bardziej do wiary podobnem, pozostało mi tylko udać się do pokoju tego człowieka, spakować i ukryć jego bagaże. Prawda, że zależny byliśmy jeszcze od dyskrecji przemytników... ale na to już nie było rady!
Słuchałem go, jako się rzekło, z podziwem i wypełniłem skwapliwie jego rozkazy. Państwo Henrykowie wyszli już ze świetlicy; jegomość, ciepła spragniony, pośpieszył do łóżka, wśród czeladzi nie było słychać najmniejszego poruszenia. Gdym wszedł do pokoju nieboszczyka, zgroza pustki przytłoczyła me myśli. Ku memu niesłychanemu zdumieniu zastałem w pokoju wszystko w nieładzie, świadczącym o przygotowaniach do odjazdu. Z trzech dziedzicowych kufrów dwa były już na klucz zamknięte; trzeci zaś, niemal pełny, stał otworem. Naraz błysło mi w głowie niejakie podejrzenie co do istotnego stanu rzeczy. Koniec końców zatem, ten człowiek wybierał się w podróż, ale czekał jeszcze na Craila, tak jak Crail czekał wiatru; wkrótce po nadejściu nocy żeglarze zauważyli idącą zmianę pogody; wysłano łódź, by zawiadomiła o tem pasażera i przywiozła go na pokład; wówczas to załoga natknęła się na leżące we krwi jego zwłoki. Ba, za tem wszystkiem kryło się jeszcze coś więcej. Ten uplanowany zgóry odjazd rzucił pewne światło na niesłychaną obelgę rzuconą poprzedniego wieczoru; było to odstrzeliwanie się na odjezdnem, nienawiść niehamowana już układnością.
Nim zamknąłem otwartą walizę, pogmerałem sobie w niej nieco. Przepiękne koronki i bielizna, kilka garniturów owej wykwintnej, acz niewyszukanej odzieży, w której lubił się pokazywać; kilka książek i to wyborowych, jak „Pamiętniki“ Cezara, jeden z tomów Hobbesa, „Henrjada“ pana de Voltaire‘a, jedna książka o Indjach, jedna zaś z dziedziny matematycznej, przechodząca znacznie zakres mych wiadomości naukowych — oto com zdołał zauważył w zamęcie różnorodnych uczuć, jakie mnie napełniały. Atoli papierów żadnych poza tem nie znalazłem w otwartej walizie. To pobudziło mnie do rozmyślań. Było rzeczą możliwą, że człowiek ten już nie żył; przeczyła temu pono okoliczność, że został porwany przez przemytników. Nie było wykluczonem, iż mógł jeszcze zemrzeć z ran; równie jednak było możliwe, iż zdoła się wylizać... w tym zaś drugim wypadku chciałem mieć pewne środki obrony.
Wyniosłem kufry jeden po drugim na strych, który bywał stale zamknięty na kłódkę; następnie udałem się do mego pokoju po klucze, a wróciwszy na strych jąłem je dopasowywać; ku mej radości znalazły się dwa takie, które nadawały się doskonale. W jednym z kufrów znalazłem szagrynową teczkę z listami; rozprułem ją nożem — i odtąd (wedle wszelkiego prawdopodobieństwa) człowiek ten zdany był na moją łaskę i niełaskę. Wewnątrz bowiem była spora paczka listów miłosnych, głównie z czasów jego pobytu w Paryżu; poza tem były tam (co więcej mnie obchodziło) odpisy jego raportów do sekretarza J. Kr. Mości tudzież oryginały odpowiedzi sekretarza; był to zbiór nader kompromitujący — tak iż jego ogłoszenie byłoby rzuciło infamję na pana dziedzica i spowodowało nałożenie ceny na jego głowę. Śmiałem się pocichu, wertując te dokumenty, zacierałem ręce i pośpiewywałem sobie z radości. Dzień zastał mnie przy tej radosnej dla mnie robocie — ale i wtedy nie oderwałem się od niej, conajwyżej o tyle, żem podszedł do okna i wyjrzał przez nie na chwilę; obaczyłem, iż mróz już znikł bez śladu, świat odzyskał ciemną barwę, a deszcz z wiatrem hulał nad zatoką, oraz utwierdziłem się w przekonaniu, że okręt opuścił swe kotwiowisko, a dziedzic — żywy czy umarły — tłukł się kędyś na falach irlandzkiego morza.

Wypada, bym na tem miejscu dołożył garstki szczegółów, jakie udało mi się później wyłowić, odnoszących się do wypadków owej nocy. Ich zebranie zajęło mi wiele czasu, jako że nie mieliśmy odwagi dopytywać się otwarcie, a przemytnicy spoglądali na mnie z niechęcią, jeżeli nie z szyderstwem. Upłynęło bezmała sześć miesięcy, zanim dowiedzieliśmy się napewno, ze ów człowiek pozostał przy życiu; a całe lata minęły, nim udało mi się od jednego z ludzi Crail'owych, który z niecnych swych zysków założył sobie oberżę, wyciągnąć parę zeznań, mających dla mnie posmak prawdy. Gdy przemytnicy znaleźli pana dziedzica, czynił on pono wysiłki, by podnieść się na łokciu, to wodząc błędnym wzrokiem dokoła siebie, to znów przypatrując się nieprzytomnie swej ręce broczącej krwią. Po nadejściu przemytników snadź odzyskał przytomność i kazał nieść się na pokład i trzymać język za zębami; kapitanowi, co go pytał o przyczynę onych tarapatów, odpowiadał stekiem gwałtownych przekleństw, mdlejąc przytem bez miary. Naradzali się trochę pomiędzy sobą, ale właśnie oczekiwali wiatru pomyślnego, a poza tem byli suto opłaceni przez dziedzica za przewiezienie go do Francji — to też nie zależało im na zwłoce. Zresztą cieszył się on niemałym mirem i miłością u tych nikczemników: mniemali, że zagraża mu kara śmierci, nie wiedzieli, w jakiej przygodzie otrzymał ranę i uważali, iż dobrym będzie postępkiem wyrwanie go z niebezpieczeństwa. Wzięli go przeto na pokład; podczas przeprawy morskiej przyszedł do siebie, a gdy go wysadzono na ląd koło Havre de Gràce, był już rekonwalescentem. Jest rzeczą zaiste uwagi godną, że nigdy nikomu ani pisnął o pojedynku, tak iż po dziś dzień żaden z przemytników nie wie, w jakiej on padł potyczce i z ręki jakiego przeciwnika. U kogo innego milczenie to przypisałbym wrodzonemu poczuciu przyzwoitości — u niego poprostu dumie. Nie zdobyłby się na to, by przyznać się — chociażby przed sobą samym, że został pokonany przez tego, z którego tak się był naigrawał i dla którego czuł był tak dotkliwą wzgardę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.