Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
WRÓG WE DWORZE

Dziwna to rzecz, że napróżno usiłuję przypomnieć sobie jedną datę... i to datę zdarzenia, które przeinaczyło do cna tryb mego życia i wygnało nas wszystkich do dalekich, obcych krajów. Bo też, prawdę powiedziawszy, zostałem wówczas wytrącony ze wszystkich mych nawyków; przekonywam się, że rejestry moje z tych czasów są prowadzone bardzo nieporządnie, niemasz w nich oznaczenia daty przez kilka tygodni, a sam sposób pisania znamionuje człowieka bliskiego desperacji. W każdym razie było to z końcem marca lub z początkiem kwietnia roku Pańskiego 1764. W nocy trapiły mnie sny ciężkie, a zbudziłem się z przeczuciem, iż spadnie na mnie jakoweś nieszczęście. Przeczucie to było tak silne, iż w koszuli i szarawarach zbiegłem corychlej na dół, a pamiętam, że ręka mi się trzęsła, gdym chwytał się poręczy. Poranek był słoneczny, ale zimny, ubielony tęgim przymrozkiem; kosy podśpiewywały sobie dziwnie głośno i dźwięcznie dokoła durrisdeerskiego dworu, a szum morza słychać było w każdej z dworskich komnat. Gdym przechodził koło drzwi świetlicy, zwrócił mą uwagę jeszcze jeden dźwięk — mianowicie dźwięk rozmowy, Podszedłem bliżej... i stanąłem w miejscu, jak człowiek, co śni. Słyszałem z całą pewnością jakiś głos ludzki — i to we własnym domu mego pana — a przecież był to głos nieznany mi zupełnie; byłem napewno w kraju ojczystym i do uszu mych dochodziła ludzka rozmowa — a przecież, choć słuch wytężałem, nie mogłem uchwycić ani jednej zgłoski. Przyszła mi na myśl stara baśń o jakowejś wróżce (czy może poprostu powsinodze); wróżka ta rzekomo za dawniejszych pokoleń zawitała do rodzinnego gniazda mych ojców i przebywała tam może tydzień, rozmawiając nieraz językiem niepojętym zgoła dla słuchaczy, poczem odeszła, tak, jak przyszła, pod osłoną nocy, nie zostawiając po sobie bodaj nawet nazwiska. Ogarnął mnie lekki lęk, większa jednakże ciekawość. Otworzyłem przeto drzwi i wszedłem do świetlicy.
Niesprzątnięta zastawa wczorajszej wieczerzy leżała jeszcze na stole; okiennice były zamknięte, lecz światło dzienne tu i owdzie zazierało przez szpary; pozatem komnata była tylko trochę rozjaśniona jedyną świecą oraz nikłym odblaskiem resztek ognia na kominku. Koło kominka siedziało dwóch ludzi. Jednego, odzianego w długi płaszcz i zdarte buty z cholewkami; poznałem odrazu: był to ptak złej wróżby, który znów do nas zawitał!... Co się tyczy drugiego, który, przysiadł się do samych niemal szczątków pałającego krwawym blaskiem ogniska, a był odzieżą szczelnie owinięty niby egipska mumja, tylko tyle mogłem rozpoznać, że był budowy wątłej, miał cerę ciemną, jakiej się nie spotyka nigdzie w Europie, niezwykle wysokie czoło i oko bystre, ukradkiem patrzące. Na podłodze leżało kilka tobołków i niewielki sepecik; sądząc ze szczupłości tych pakunków tudzież z wyglądu butów pana dziedzica, ordynarnie załatanych przez jakiegoś niedbałego szewca wiejskiego, wnosić można było, że djabeł niezbyt poszczęścił przybyszowi.
Za mojem przybyciem gość powstał z miejsca. Skrzyżowały się nasze spojrzenia — i sam nie wiem, czemu to przypisać, ale duch we mnie nagle wstąpił i wzbił się w górę, niby skowronek w poranek majowy.
— Ha! To waćpan! — odezwałem się, a czułem, jaką radością mnie napełnia śmiały ton mojego głosu.
— Ja we własnej osobie, zacny panie Mackellar — odpowiedział pan dziedzic.
— Tym razem, jak widzę, przywiodłeś waszmość za sobą tego czarnego psa — mówiłem dalej.
— Chodzi zapewne o Secundrę Dassa? — zapytał pan dziedzic. — Pozwól że ci go przedstawię. Jest to rodowity szlachcic indyjski...
— Hm! — odparłem. — Nie jestem-ci wielkim miłośnikiem ani waćpana ani pańskich przyjaciół, panie Bally. Ale zaraz tu wpuszczę nieco światła i przyjrzę się wam dokładniej.
To mówiąc, podszedłem ku wschodniemu oknu i rozwarłem okiennice.
Przy świetle dziennem dopiero poznać mogłem, jak zmienił się ten człowiek. Później, gdyśmy znaleźli się wszyscy razem, bardziej byłem zdumiony, widząc, jak nieznaczne piętno czas na nim wycisnął; pierwsze jednak wrażenie moje było wręcz przeciwne.
— Starzejesz się waszmość — przemówiłem.
Po jego twarzy przebiegła chmurka posępna.
— Jeślibyś wasze mógł obaczyć własne swe oblicze — odpowiedział, — napewnobyś nie mówił nic więcej w tej materji.
— Phi! — odparłem. — Mnie starość nie przeraża. Tak mi się zdaje, że zawsze byłem stary; teraz zaś, dzięki Bogu, cieszę się większem uznaniem i poważaniem. Niekażdy może to o sobie powiedzieć, mości panie Bally! Dla waszmości zmarszczki na czole są klęską prawdziwą; życie zaczyna już zamykać się za waszmością, niby więzienie; niebawem śmierć do drzwi zapuka... i nie widzę, z jakiego źródła będziesz waszmość czerpał swe pocieszenia.
Tu pan dziedzic zwrócił się do Secundry Dassa i jął z nim coś gwarzyć w języku hindustańskim, z czegom jedynie wymiarkował (przyznaję, że nie bez przyjemności), iż moje uwagi mocno go zabolały. Przez cały ten czas, nawet gdym podrwiwał sobie z nieprzyjaciela, myśl moja (możecie mi wierzyć) zajęta była całkiem innemi sprawami, a głównie tem, w jaki sposób możnaby się prędko a niepostrzeżenie porozumieć z panem Henrykiem. W krótkiej chwili wypoczynku, jaką mi teraz dano, skupiłem wszystkie siły umysłu, by wpaść przecie na jakiś koncept, alić naraz, gdym zwrócił oczy w inną stronę, ujrzałem samego pana Henryka; stał w drzwiach i wedle wszelkich pozorów był najzupełniej spokojny. W tejże chwili, gdym spotkał się z jego spojrzeniem, przestąpił próg i wszedł do pokoju. Pan dziedzic posłyszał jego kroki i ze swej strony posunął się ku niemu; gdy już ich dzieliło kilka stóp odległości, bracia stanęli, mierząc się długo wzrokiem, poczem pan mój uśmiechnął się, skłonił się nieco i wykonał żwawy obrót w mą stronę:
— Panie Mackellar, — rzekł, — trzeba pomyśleć o śniadaniu dla tych wędrowców.
Widać było, że się pan dziedzic trochę stropił; tem-ci więcej jednak okazywał bezczelności zarówno w mowie jak w manierach.
— Głodny jestem jak pies — odezwał się. — Każ mi coś dobrego podać, Henryku!
Pan Henryk zwrócił się doń z tym samym cierpkim uśmiechem.
— Lordzie Durrisdeer... — poprawił.
— O, w rodzinie niepotrzebne takie ceremomnje — odrzekł pan dziedzic.
— Każdy w tym domu darzy mnie przysługującym mi tytułem — rzekł pan Henryk. — Jeżeli aść uważasz za stosowne czynić w tym względzie wyjątek, pozwolę ci zastanowić się nad tem, jak na rzecz tę zapatrywać się będą ludzie obcy i czy to nie będzie poczytane za objaw bezsilnej zazdrości.
O mało nie klasnąłem w ręce z zachwytu, tem bardziej, że pan mój, nie zostawiając bratu ani chwilki czasu na odpowiedź, dał mi znak ręką i wraz ze mną wyszedł natychmiast z pokoju.
— Chodź waćpan żwawo — odezwał się do mnie; — musimy wymieść robactwo z tego domu.
I pomknął przez korytarze tak szybkim krokiem, że ledwo mogłem za nim nadążyć; skierował się wprost ku drzwiom Jana Pawła, otwarł je bez pukania i wszedł do środka. Jan nibyto spał jak zabity, ale pan mój nawet nie myślał udawać, że go budzi.
— Janie Pawle, — przemówił najspokojniejszym w świecie głosem, — gdyby nie to, że służyłeś długo memu ojcu, dawnobym cię, jako psa, wygnał z domu. Jeżeli w ciągu pół godziny przekonam się, żeś stąd wyjechał, będziesz w Edymburgu odbierał swą płacę. Jeżelibyś zasię marudził tutaj albo w St. Bride, to chociażeś człek sędziwy i stary sługa, dalibóg znajdę zadziwiający sposób, by ukarać cię za nieposłuszeństwo. Wstawaj i uchodź czemprędzej. Drzwi, przez które wpuściłeś tych ludzi, będą ci teraz drogą wyjścia. Nie życzę sobie, by mój syn miał kiedy widzieć twoje oblicze.
— Cieszę się, że waszmość tak spokojnie zniosłeś rzecz tę całą — odezwałem się, gdyśmy znów znaleźli się sam na sam.
— Spokojnie?! — krzyknął pan Henryk i ująwszy mnie znagła za rękę, przyłożył ją do swego serca, które biło głośno niby miot kowalski.
To odkrycie napełniło mnie trwogą i podziwem. Żaden organizm nie zdołałby znieść tak gwałtownego naprężenia; cóż dopiero mówić o jego organiźmie, który już i tak był rozbity! Poprzysiągłem sobie w duchu, iż musimy corychlej doprowadzić do końca tę okropną sytuację.
— Mniemam, iż dobrzeby było, jeślibym zawiadomił panią dobrodziejkę — odezwałem się. Prawdę mówiąc, to jemu wypadało iść z tą wieścią, atoli liczyłem — i nie bezpodstawnie — na jego obojętność.
— Dobrze — odpowiedział. — Chcę przyspieszyć śniadanie; powinniśmy wszyscy zjawić się przy stole, nawet Aleksander; niech się zdaje, że nie obawiamy się niczego.
Pobiegłem do pokoju mej pani i bez żadnych wstępów wyjawiłem jej całą nowinę.
— Byłam na to zdawna przygotowana — odrzekła. — Musimy spakować się dziś pocichu i równie sekretnie wymknąć się nocą z domu. Bogu niech będą dzięki, że mamy jeszcze jedno domostwo! Pierwszy okręt, jaki wyrusza w drogę, powiezie nas do Nowego Jorku.
— A z nim co będzie? — zapytałem.
— Zostawimy mu Durrisdeer — zawołała. — Niech sobie tu robi, co mu się podoba.
— O nie, za pozwoleniem mości dobrodziejki! — odpowiedziałem. — Będzie tu miał brytana, co go potrafi tęgo pilnować! Ot, jak my tu urządzim naszego gościa: damy mu i łóżko i strawę i konia do przejażdżki, jeżeli się będzie odpowiednio sprawował, ale klucze (jeżeli waćpani dobrodziejka nie będziesz miała nic przeciw temu) pozostaną w rękach niejakiego Mackellar, któremu waćpani dobrodziejka możesz zaufać, bo będzie miał o wszystkiem pieczę należytą.
— Panie Mackellar, — zawołała, — wdzięczna jestem waszeci za myśl tę zacną. Wszystko będzie pozostawione w aścinych rękach. Jeżeli los nam każe iść w dziką krainę, tedy waćpanu przekazuję, byś wziął na siebie naszą pomstę. Poślij Macconochiego do St. Bride, by cichaczem wystarał się o konie i sprowadził rejenta. Mój mąż musi pozostawić pełnomocnictwa.
W tej chwili pan mój podszedł ku drzwiom; zwierzyliśmy mu się z naszym planem.
— Nie chcę o tem słyszeć! — zawołał. — On gotów pomyśleć, że się go boję. Chcę za łaską Bożą pozostać aż do śmierci w rodzinnym mym domu... i niemasz nikogo, ktoby mnie stąd zdołał wyciągnąć! Tu mieszkam i tu zostanę raz na zawsze, naprzekór wszystkim mocom piekielnym!
Nie umiem dać należytego wyobrażenia o gwałtowności i tonie słów jego; dość, że staliśmy w przerażeniu oboje, zwłaszcza ja, który i do niedawna byłem byłem świadkiem jego panowania nad sobą. Przytomność mi przywróciło spojrzenie mej pani, poruszając mnie do głębi serca. Dałem jej ukradkiem znak, by odeszła; zostawszy sam na sam z panem Henrykiem, biegającym jak szaleniec z jednego końca pokoju w drugi, podszedłem ku niemu i złożyłem dłoń na jego ramieniu.
— Panie miłościwy — odezwałem się, pozwól, że będę z tobą mówił szczerze a otwarcie. Jeżeli ostatni raz mam to czynić, tem-ci lepiej, bom już jest zmęczony tą rolą.
— Nic mnie nie odmieni — odpowiedział pan Henryk. — Boże broń, bym nie chciał was słuchać... ale nic odmienić mnie nie zdoła.
Powiedział to głosem stanowczym, ale bez znaków poprzedniej gwałtowności, co już poczęło podnosić me nadzieje.
— Doskonale! — rzekłem na to. — Stać mnie i na mówienie po próżnicy.
Wskazałem mu krzesło; usiadł i wpatrzył się we mnie.
— Przypominam sobie czas, kiedy jm pani dobrodziejka mało myślała o waszmości — odezwałem się.
— Nigdym o tem nie mówił, dopóki tak było — odparł pan Henryk, mieniąc się na twarzy. — Zresztą wszystko już się odmieniło.
— A czy waszmości wiadomo, jak daleko zaszła ta odmiana? — zapytałem. — Wiesz-li waszmość, do jakiego stopnia wszystko się zmieniło? Wszystko do góry nogami się przewróciło, mościpanie! Teraz to pani dobrodziejka uprasza waćpana o słowo życzliwe... i niestety daremne są jej starania. Czy waćpan wiesz, z kim ona spędza dnie całe, gdy waćpan przebywasz poza domem, włócząc się kędyś po ogrodzie? Panie łaskawy, toż ona z konieczności cieszyć się musi towarzystwem pewnego starego nudziary, ekonoma, którego imię Efraim Mackellar; sądzę zaś, że waszmość potrafisz sobie uświadomić, co to za towarzystwo, bo jeżeli się nie mylę, sam kiedyś musiałeś na niem poprzestawać...
— Panie Mackellar! — zawołał pan Henryk, zrywając się na równe nogi. — Panie Mackellar, na miłość Boską!
— Ani nazwisko Mackellara ani święte Imię Boskie nie zdoła zmienić tej prawdy, którą tu ukazuję waszmości, — rzekłem na to. — Zali godzi się, byś waćpan, wycierpiawszy tak wiele, miał innym przyczyniać cierpienia? Czy to po chrześcijańsku?... Ale waszmość tak jesteś oddany swemu nowemu przyjacielowi, iż o starych zgoła już nie pamiętasz; wszyscy oni już znikli z twej pamięci! A przecież oni w najczarniejszych chwilach zawżdy stali przy waszmości; pani dobrodziejki nienajmniejszy był w tem udział. I czy waszmość pomyślałeś kiedy o niej właśnie, o dobrodziejce? pomyślał-żeś o tem, co ona przecierpiała w noc ową pamiętną? albo o tem, jak tkliwą i oddaną była ci odtąd małżonką? albo o tem, w jakiem położeniu ona dziś się znajduje? Nigdy waćpanu przez myśl to nie przeszło! Dla waszmości to dumą i ambicją całą, by zostać tutaj i zmierzyć się z tym człowiekiem... a ona też musi zostawać tu z waćpanem. Duma pańska... rzecz to wielka! Zważyć jednak trzeba, że j. m. pani dobrodziejka jest tylko kobietą, waszmość zaś jesteś wielkim, tęgim mężczyzną! Ona jest kobietą, której poprzysięgałeś wszelką pomoc, opiekę i obronę... co więcej, jest to rodzona matka twojego syna.
— Gorzkie są twoje słowa, mości Mackellar, odrzekł mi na to, — ale dalibóg boję się, czy nie zawierają w sobie prawdy. Okazałem się niegodny szczęścia, jakie mnie nawiedzało. Proś tu wasze do mnie moją małżonkę!
Jm. dobrodziejka bawiła nieopodal, czekając na wynik rozmowy. Gdym ją wprowadził, pan Henryk wziął nas oboje za ręce i położył je wraz na swojem sercu.
— Dwoje przyjaciół miałem w życiu — przemówił. — Im zawdzięczam wszelkie radości, jakich doznałem kiedykolwiek. Skoro powzięliście oboje myśl jedną, doprawdy byłbym ostatnim niewdzięcznikiem...
Tu zacisnął usta i spojrzał na nas nieprzytomnemi oczyma.
— Róbcie ze mną, co chcecie — rzekł po chwili; — ale myślę...
Znów przerwał na chwilę.
— Róbcie, co wam się podoba — dokończył; — Bóg wie, że was kocham i darzę szacunkiem.
I opuściwszy nasze dłonie, odwrócił się, odszedł parę kroków i jął spoglądać przez okno. Ale pani pobiegła za nim, wołając go po imieniu i rzuciła mu się na szyję, płacząc rzewnie.
Wyszedłem i zamknąwszy drzwi za sobą, stałem przez chwilę w miejscu, dziękując Bogu z głębi serca.

Zgodnie z wolą mego pana spotkaliśmy się wszyscy przy śniadaniu. Pan dziedzic przez ten czas już był zzuł swe połatane cholewki i przybrał się w strój stosowny na oną godzinę. Secundra Dass nie był już spowinięty w długie chusty, lecz miał na sobie przyzwoity czarny garnitur, w którym nie było mu zgoła do twarzy. Stali obaj przy wielkiem oknie, patrząc kędyś daleko. Gdy rodzina weszła, odwrócili się natychmiast; czarny człowiek (jak go już przezwano w domu) schylił się niemal do kolan, natomiast pan dziedzic chciał podbiec, jakoby w celu przywitania się z bliskimi — atoli j. m. dobrodziejka powstrzymała go, dygnąwszy mu zdaleka i trzymając dzieci poza sobą. Pan mój wysunął się nieco naprzód, tak, iż troje osób z domu Durrisdeer znalazło się wobec siebie niemal twarzą w twarz. Rękę czasu znać było na wszystkich; zdało mi się, iż na zmienionych obliczach czytam groźne memento mori; najwięcej jednak to mnie przejęło, iż ten nieszczęśnik jakoś najłatwiej przetrzymał swoje lata. Jejmość dobrodziejka, już się była całkiem przekształciła w dostojną matronę, godną małżonkę człowieka, stojącego na czele licznej rodziny i czeladzi. Mój pan stał się już trochę ociężały w ruchach, przygarbił się, chód miał przyspieszony, jakoby się go wyuczał od p. Aleksandra; twarz schudła i wyciągnęła się, tak, iż wydawała się dłuższą niż dawniej; jawił się na niej niekiedy uśmiech jakiś dziwny, w którym jakoby mieszała się gorycz z namiętnością. Pan dziedzic tymczasem trzymał się wciąż prosto, aczkolwiek z niejakim wysiłkiem; brwi miał pośrodku przegrodzone hardemi rysami, a usta złożone jakby do rozkazywania. Była w nim cała srogość, a potrosze i wspaniałość, jaką ma Szatan w „Raju utraconym“ jm. pana Miltona! Pomimowoli patrzyłem na tego człowieka z wielkim podziwem, i tylko mnie dziwiło, żem przytem tak małą odczuwał trwogę.
Ale bo też zaiste (gdyśmy siedzieli przy stole) wydawało się, jakoby znaczenie jego całkiem już przygasło; nawet dawnej ostrości zębów jego obecnie nie znać było wcale. Znaliśmy go wprzódy, jako czarodzieja, panującego nad żywiołami, a teraz oto przeistoczył się w najzwyczajniejszego sobie, dobrze ułożonego człowieka, który gawędził przy stole tak samo jak jego sąsiedzi. Bo prawdę powiedziawszy, w czyjeż uszy miał wlewać teraz swe obłudne i oszczercze słowa, gdy ojciec jego już umarł, a mośpaństwo żyli z sobą w przykładnej zgodzie? Teraz dopiero, niby w nagłem jasnowidzeniu, zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak ogromnie przeceniałem dotychczas bystrość umysłu i chytrość tego człowieka. Jeszcze i teraz nie brak mu było złośliwości, obłudny był, jako i pierwej, lecz gdy minęła okazja, która zapewniała mu przewagę, siedział oto bezsilny; była to jeszcze żmija, ale żmija, co niepotrzebnie zmarnowała truciznę. Dwie jeszcze myśli przeszły mi przez głowę, gdyśmy siedzieli przy śniadaniu: primo, że p. dziedzic czuł pewne upokorzenie (powiedziałbym nieomal: rozbity), przekonawszy się, iż jego niecne zamiary spełzły na niczem; secundo, że może pan mój miał słuszność i że niepotrzebnie gotowaliśmy się do ucieczki przed niegroźnym już nieprzyjacielem. Atoli odżyło we mnie wspomnienie owej wielkiej serca palpitacji, jaką widziałem u pana Henryka, i rzekłem sobie, że tylko gwoli jego życia jesteśmy zmuszeni odgrywać rolę tchórzów.
Gdy śniadanie się skończyło, pan dziedzic poszedł za mną do mego pokoju i rozsiadłszy się w krześle (które mu omieszkałem był podać), spytał mnie, co my z nim poczniem.
— Cóżby miało być, mości panie Bally — odpowiedziałem; — narazie dom będzie jeszcze otwarty dla waszmości.
— Narazie? — powtórzył. — Podobno niebardzo rozumiem aścine słowa.
— Rzecz jest całkiem jasna — odpowiedziałem. — Pozwalając waćpanu tu przebywać, liczyć się musim z naszą reputacją; jeżeli waćpan zniesławisz się publicznie jakimkolwiek złym postępkiem, wydalimy cię stąd natychmiast.
— Widzę, żeś shardział i stałeś się bezczelnie zuchwały — rzekł dziedzic, marszcząc brew groźnie.
— W dobrej szkole mnie uczono — odciąłem się. — Waćpan zaś sam chyba to spostrzegłeś, że ze śmiercią starszego pana jegomości aścina moc rozwiała się doszczętnie. Teraz już się nie boję waćpana, mości Bally... mniemam nawet (niech mi to Bóg przebaczy), że pańskie towarzystwo sprawia mi niejaką przyjemność.
On na to wybuchnął głośnym śmiechem, który — jakom odrazu zmiarkował — nie był szczery.
— Przybyłem tu z pustą kieszenią — odezwał się po chwili.
— Nie sądzę, by miał wpaść tam waćpanu choćby grosz jeden — odparłem. — Radzę panu nie budować na tem żadnych nadziei.
— Co się tyczy tegu punktu, miałbym coś do powiedzenia — odrzekł na to pan dziedzic.
— Naprawdę? — odpowiedziałem. — Nie mogę odgadnąć, co to takiego będzie.
— Ho, ho! silisz się wasze na poufałość! — rzekł dziedzic. — Mam-ci ja jeszcze jedną silną pozycję... Boicie się skandalu, a ja z tego korzystam.
— Za pozwoleniem, mości panie Bally — odrzekłem. — Nie boimy się wcale skandalu w związku z waszmością.
On znów się roześmiał i rzekł: — Ha, widzę, żeś się ćwiczył w dawaniu ciętych odpowiedzi. — Ale mowa to rzecz łatwa, niekiedy zaś bardzo zwodnicza. Ostrzegam waćpana, iż mogę i ja zjadliwość swą okazać w tym domu. O wiele mądrzej waćpan postąpisz, gdy dasz mi pieniądze i obaczysz, jak stąd odjadę.
To rzekłszy, kiwnął mi ręką i wyszedł z pokoju.
Wkrótce potem nadszedł pan Henryk z rejentem panem Carlyle; przyniesiono butelkę starego wina i wszyscyśmy wypili po szklance, zanim przystąpiliśmy do interesu. Wówczas to przygotowano i prawnie przeprowadzono wszystkie konieczne sprawy, a majętności szkockie powierzono opiece mojej i pana Carlyle'a.
— Został jeszcze, mości panie Carlyle, jeden punkt, co do którego chciałbym, byś waszmość oddał nam sprawiedliwość — rzekł pan Henryk, gdy już załatwiono wspomniane powyżej sprawy. — Ten nagły nasz wyjazd, zbiegający się z powrotem mego brata, będzie niewątpliwie różnie przez ludzi omawiany. Pragnąłbym, byś waćpan raczył nie dopuszczać do jakiegokolwiek łączenia tych dwóch okoliczności.
— Zrobię z tego punkt odpowiedni, panie łaskawy — rzekł pan Carlyle. — Zatem pan dzie... pan Bally nie będzie towarzyszył waszmości?
— Jest to punkt, ku któremu właśnie zmierzam — rzekł pan Henryk. — Pan Bally zostaje w Durrisdeerze pod opieką obecnego tu pana Mackellara... ale nie życzę sobie, by miał kiedykolwiek wiedzieć o kierunku naszej podróży.
— Wszelakoż gminna pogłoska... — zaczął rejent.
— Ho! kładę ci na sercu, mości panie Mackellar, iż rzecz cała ma być w ścisłym sekrecie pomiędzy nami — przerwał pan Henryk. — Oprócz waćpana oraz pana Mackellara nikt nie powinien wiedzieć o żadnym z mych kroków.
— A pan Bally zostanie tutaj? — spytał pan Carlyle. — No, tak, tak, rozumiem. Pełnomocnictwa, jakie waszmość zostawiasz... — tu przerwał znów na chwilę. — Panie Mackellar, nałożono na nas dość ciężki obowiązek.
— Bez wątpienia, dobrodziejku — odrzekłem.
— Bez wątpienia — powtórzył prawnik. — Więc pan Bally nie będzie miał tu głosu?
— Nie będzie miał wcale głosu — odrzekł pan Henryk; — a przytem, sądzę, nie będzie miał i najmniejszego wpływu. Pan Bally niedobrym bywał doradcą.
— Rozumiem — skinął głową rejent. — Ale nawiasem mówiąc, czy pan Bally posiada jakie środki do życia?
— Miarkuję, że nie posiada grosza przy duszy odrzekł pan Henryk. — Daję mu przeto w tym domu wszystko co potrzeba: jadło i opał.
— A jak będzie z pensją? — zapytał prawnik. — Jeżeli mam dzielić się odpowiedzialnością, tedy waszmość przyznasz, iż pożądaną jest rzeczą, bym rozumiał pańskie zapatrywania. Więc jak się przedstawia sprawa pensji?
— Pensji mu żadnej nie będę wypłacał — odrzekł pan Henryk. — Pragnę, by pan Bally żył bardzo skromnie. Jego postępowanie niezawsze sprawiało nam przyjemność.
— Zaś w kwestjach pieniężnych — dodałem — okazywał się haniebnie złym gospodarzem. Spójrzno waszmość, panie rejencie, na ten wyciąg, gdzie zestawiłem różne kwoty pieniężne, jakie ten człowiek wyciągnął z naszego majątku w ciągu ostatnich lat kilkunastu. Całość daje sumę wcale znaczną.
Pan Carlyle złożył usta, jakby pogwizdując i rzekł:
— No, no! Tego to ani się nie domyślałem! Raz jeszcze racz mi wybaczyć, łaskawy panie, jeżeli wydam się zbyt natarczywy, ale doprawdy jest rzeczą pożądaną, bym mógł poznać pańskie intencje. A nuż pan Mackellar umrze i zostanę jako jedyny powiernik całej sprawy? Czyby więc nie było bardziej na rękę waszmości, żeby pan Bally... hm... wyjechał z kraju?
Pan mój spojrzał badawczo na rejenta.
— Czemu aść o to pytasz? — zagabnął go.
— Dochodzę do wniosku, miłościwy panie, że pan Bally nie jest bynajmniej pociechą swej rodziny — rzekł prawnik, uśmiechając się.
Twarz pana Henryka nagle sposępniała.
— Bodajby go djabli...! wykrzyknął i jął nalewać sobie wina do szklanki, atoli ręka tak mu się trzęsła, iż połowę napitku wylał sobie na kamizelkę. Drugi to raz pan mój, wśród statecznego zresztą i rozsądnego zachowania się, dał się ponieść gniewliwości. Zaskoczyło to pana Carlyle‘a, który odtąd jął przyglądać się memu panu ze skrytą ciekawością; we mnie zaś fakt ten wznowił przekonanie, iż czynimy, co tylko możem najlepszego, dla ratowania zdrowia i rozumu mego pana.
Wyjąwszy owo chwilowe uniesienie, cała rozmowa była prowadzona nader pomyślnie. Pan Carlyle, obyczajem prawników, chciał wszystko omówić szczegół za szczegółem. W ten sposób nabraliśmy przekonania, że daliśmy podwalinę lepszemu względem nas uczuciu w okolicy i że samo złe sprawowanie się pana dziedzica napewno dokończy tego, cośmy zaczęli. Jakoż rejent przed swym wyjazdem naprowadził nas na to, że już pewne iskierki prawdy poczęły się rozszerzać po świecie.
— Winienem może wyjaśnić waszmości — odezwał się, przystanąwszy z kapeluszem w ręce — że niezupełnie byłem zaskoczony waszmościnemi rozporządzeniami w sprawie pana Bally‘ego. Pewne z tą sprawą związane pogłoski rozeszły się wówczas, gdy pan Bally bawił po raz ostatni w Durrisdeerze. Opowiadano wówczas o jakiejś kobiecie St. Bride, względem której postąpiłeś waszmość nadzwyczaj wspaniałomyślnie, a z którą pan Bally obszedł się dość okrutnie. Także i układ majątkowy był przedmiotem długotrwałych rozstrząsań. Krótko mówiąc, było o tem wszystkiem dużo różnorodnej gadaniny, a niektórzy mędrkowie wypowiadali nader mocne opinje. Ja nie przechylałem się ani na jedną ani na drugą stronę, jak przystało człowiekowi mej profesji, atoli rejestr pana Mackellara nakoniec otworzył mi oczy. Sądzę, panie Mackellar, że ani pan ani ja nie będziemy mu dawali nazbyt wiele swobody.
Reszta tego ważnego dnia przeszła szczęśliwie. Naszą polityką było mieć przeciwnika wciąż na oku, to też na zmianę z innymi pilnowałem go czujnie. Zdaje mi się, że w nim wyrastać poczęła odwaga, gdy spostrzegł, jak mamy się na baczności; wiem też, że moja odwaga gasnąć poczęła niepostrzeżenie. Co mnie najwięcej trwożyło, to niesłychana zręczność z jaką ten człowiek umiał się wkręcać we wszystkie nasze kłopoty. Zdarzyło się komu z was, po upadku z konia, wyczuwać rękę chirurga, umiejętnie rozgarniającego i badającego muskuły, póki nie uchwyci mocno za miejsce skaleczone? Podobnież sprawiał się pan dziedzic; miał język niebywale zręczny do zadawania pytań, a i oczy niezwykle bystre, co wszystko wpatrzeć umiały. Zanim się spostrzegłem, na co się zanosi, ten człowiek zaczął przedemną ubolewać nad nieczułością mego pana w stosunku do j. m. dobrodziejki i do mnie, oraz nad jego nadmierną pobłażliwością wobec syna. Nie bez strachu zauważyłem, że do tego ostatniego punktu powracał kilkakrotnie. Chłopak początkowo okazywał pewien lęk wobec stryja, z czego wniosłem niezbicie, że jego ojciec był natyle nierozsądny, by wbić mu w głowę to, co już mu w nią kiedyś zaczął kłaść nieopatrznie. Gdy zasię patrzyłem na tego człowieka tak wciąż pięknego, tak wybornego mówcę, mającego do opowiedzenia tyle różnych przygód, widziałem, że taka właśnie osobistość zdolna jest podbić chłopięcą imainację. Jan Paweł dopiero rankiem dnia owego wyjechał z domu, a nie należy przypuszczać, by miał dotychczas trzymać język za zębami, gdy szło o temat tak mu ulubiony... to też pan Aleksander mógł znaleźć się w roli Dydony, płonącej ciekawością słuchania, przy nim zaś pan dziedzic, niby jakiś djabelski Eneasz, pełen opowieści najmilszych dla każdego w świecie młodzieńczego ucha, o rzeczach takich jak bitwy, morskie przeciwności, ucieczki przed pościgiem, leśne ostępy na zachodzie oraz (od czasu ostatniej jego podróży) kraina indyjska z jej starożytnemi grodami. Już zgóry przewidywałem — z całą oczywistością — jak sprytnie będą użyte te ponęty i jaką władzę nad duszą chłopaka mocen będzie zdobyć zwolna tym sposobem ów człowiek. Póki ten był w domu, żaden zakaz nie byłby na tyle silny, by mógł rozdzielić tę dwójkę; boć jeżeli trudno bywa czarować węże, to nietrudno rzucić urok na młokosa, w krótkich jeszcze chadzającego pluderkach. Przypomniałem sobie pewnego starego marynarza, który mieszkał w samotnym domu za Figgate Whins (zdaje mi się, że później przezwał tę miejscowość Portobello); w każdą sobotę wieczorem zbiegali się doń chłopcy z Leith, obsiadali go gęsto, jak wrony padlinę, i przysłuchiwali się jego pełnym przekleństw opowieściom; widywałem to był niejednokrotnie gdym jako żak młody przechodził tamtędy, by w dumaniach samotnych zażyć świątecznego wczasu. Wielu z tych chłopców przychodziło tam niewątpliwie na wyraźny jego rozkaz; wielu bało się, a nawet nienawidziło tego grubijana, którego obrali sobie za bohatera; wszak łem, jak uciekali przed nim, gdy był podchmielony, i rzucali za nim kamieniami, gdy był pijany. A mimo to przychodzili doń w każdą sobotę! O ile łatwiej mógł taki chłopak, jak pan Aleksander, ulec wpływom wytwornego, pięknie mówiącego, z dostojnej rodziny pochodzącego człowieka, co w świecie szerokim bywał i przygód przeróżnych zakosztował, a miał chętkę go usidlać; zdobywszy zaś wpływ, jakże łatwo mógł go ów człowiek użyć do tego, by sprowadzić chłopca na złą drogę!
Ze trzy razy chyba wróg nasz wspominał imię pana Aleksandra, zanim zmiarkowałem, do czego zmierza; w mig jeden całe to pasmo myśli i wspomnień przemknęło mi przez głowę — i rzekłbyś, żem się wzdrygnął, jakoby czeluść jakaś rozwarła mi się wpoprzek drogi. Pan Aleksander!... Tu było sedno całej sprawy, tu była Ewa w naszym nietrwałym raju... a wąż już był na tropie i syczał złowieszczo...
Z tem większą zatem usilnością jąłem czynić przygotowania do podróży; rozwiał się ostatni z mych skrupułów, gdyż mogące ze zwłoki wyniknąć niebezpieczeństwo kreśliło się olbrzymiemi literami przedemną. Od tej chwili bodaj że do końca dnia nie zaznałem spoczynku ni wytchnienia. To przebywałem na posterunku przy panu dziedzicu i jego Indyjczyku, to znów przemykałem się na strych, by pozamykać jakąś walizę, to znów wysyłałem Macconochiego przez tylną furtkę i leśną ścieżkę, by poniósł tę walizę na umówione miejsce; czasami zaś, dopadkiem, naradzałem się w kilku słowach z dobrodziejką. Takie było verso naszego życia w Durrisdeerze przez cały dzień owy; zasie na przedniej stronicy wszystko wydawało się być w zupełnym spokoju i porządku, jak to bywa wśród rodziny zadomowionej w swej ojczystej siedzibie — a gdyby nawet dało się zauważyć jakieś zaniepokojenie, pan dziedzic mógłby je złożyć na karb swego niespodzianego przybycia oraz trwogi, jaką zwykł był wywoływać.
Wieczerza przeszła w zupełnej przyzwoitości, a po chłodnych ukłonach całe towarzystwo rozeszło się do przeznaczonych każdemu pokojów. Ja do samego końca czuwałem nad osobą pana dziedzica. Umieściliśmy go w sąsiedztwie bezpośredniem jego Indyjczyka, w północnem skrzydle gmachu, jako że było ono najbardziej oddalone i można było je odgrodzić szeregiem drzwi od właściwego gmachu. Przekonałem się, że pan dziedzic był iście serdecznym przyjacielem czy dobrym zwierzchnikiem (bo nie wiem, jak to określić) swojego Secundry Dassa, bo dbał naprawdę o jego wygodę: własnoręcznie podniecał jego ognisko, bo Indyjczyk skarżył się, że mu zimno; dopytywał się o ryż, stanowiący główne pożywienie tego cudzoziemca; rozmawiał z nim uprzejmie po indyjsku, gdy jam stał obok nich, trzymając świecę w ręku i udając, że mnie morzy senność. Wkońcu pan dziedzic zauważył dawane przezemnie rozpaczliwe znaki i rzekł:
— Widzę, że aspan zachowałeś wszystkie dawne obyczaje; wcześnie kładziesz się spać i wcześnie wstajesz. Idź już, idź, skoro masz taką chęć do ziewania!
Znalazłszy się w swoim pokoju, zacząłem udawać, że się rozbieram; po pewnym czasie gdy już wszystkiego dokonałem, przygotowałem sobie krzesiwko i zgasiłem świecę. W jaką godzinę później zapaliłem znów światło, obułem nogi w sukienne papucie, które miałem jeszcze z tych czasów, gdym czuwał nad chorym mym panem, i wyruszyłem wgłąb dworu, by zgromadzić wszystkich do drogi. Wszyscy byli już ubrani i czekali w pogotowiu — jmć mój pan, jmć jego małżonka, panna Katarzyna, pan Aleksander oraz Krysta, pokojowa mej pani. Widziałem jakie wrażenie owa tajemniczość czyniła na niewinnych zgoła osobach, których twarze — jako ściana pobladłe — jawiły się jedna po drugiej w szczelinie drzwi. Wymknęliśmy się boczną furtką w ciemność nocną, ledwie przetkaną światłem kilku gwiazdek — tak, iż początkowo szliśmy po omacku, potykając się i przewracając wśród krzaków. O kilkaset sążni od ścieżyny leśnej oczekiwał nas Macconochie z wielką latarnią, przeto resztę drogi odbyliśmy bez większych trudności, wciąż jednak milcząc, jak skazańcy. Tuż za klasztorem ścieżka przyłączyła się do gościńca, a o jakie ćwierć mili dalej, gdzie rozpoczynały się trzęsawiska, obaczyliśmy światła dwóch pojazdów migocące obok drogi. Kilka zaledwie słów zamieniliśmy z sobą przy rozstaniu, a i te dotyczyły wyłącznie interesów. Uścisnęliśmy sobie ręce, w milczeniu, odwróciły się twarze — i wszystko się skończyło. Konie ruszyły kłusem, blask latarek przeleciał niby błędny ognisk po załomach trzęsawiska, aż zgasł poza skalnem urwiskiem... a na gościńcu został tylko Macconochie i ja, z naszą latarnią. Jednej rzeczy jeszcze czekaliśmy, mianowicie ponownego zjawienia się karety nad Cartmore. Zdaje się, że dowlekłszy się do wierzchołka góry, obejrzeli się po raz ostatni za siebie i spostrzegli naszą latarnię jeszcze nie ruszoną z miejsca, gdzieśmy się rozstali — bo z pojazdu ktoś odczepił latarkę i wymachnął nią trzy razy do góry i na dół, jakby na pożegnanie. I wówczas już odjechali od nas naprawdę, rzuciwszy ostatni raz wzrokiem na duch ukochanego Durrisdeeru i kierując lica w stronę barbarzyńskiego kraju. Nigdym przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak ogromne jest owo sklepienie ciemnego nieba, pod którem, w bezbrzeżność nocy spowici, staliśmy dwaj biedni słudzy — jeden już stary, a i drugi niemłody — po raz pierwszy opuszczeni przez wszystkich; nigdy wpierw w tym stopniu nie odczuwałem mej zależności od opieki ludzkiej. Poczucie samotności paliło mnie we wnętrznościach jak ogień. Zdawało mi się, że my, którzyśmy zostali na miejscu, jesteśmy w istocie wygnańcami, i że Durrisdeer i Solwayside tudzież wszystko, co kraj ten czyniło mą macierzą, powietrze tutejsze mem zdrowiem i pokrzepieniem, a język miejscowy moją radością, naraz stąd odjechało i przebywało wraz z rodziną mych państwa kędyś daleko za morzami...
Przez resztę owej nocy przechadzałem się tam i z powrotem po gładkim gościńcu, rozmyślając to o przyszłości, to o rzeczach minionych. Myśli moje, zrazu krążyły z tkliwą czułością dokoła tych, którzy przed chwilą odjechali, potem wszakże — w miarę jak zastanawiałem się nad tem, co pozostało mi czynić — jęły nabierać więcej męskiego hartu i zdecydowania. Dzień rozjaśnił wierzchołki gór w głębi lądu, ptactwo rozkrzyczało się wszelakiemi głosy, a dymy zagród poczęły wzbijać się nad burą powierzchnią trzęsawisk, zanim pomyślałem o powrocie — i zszedłszy na ścieżkę dotarłem do miejsca, gdzie dach Durrisdeeru rozbłyskał światłem poranku ponad morską topielą.

O zwykłej godzinie posłałem po pana dziedzica i z całym spokojem oczekiwałem jego przybycia do świetlicy. Przybywszy, jął rozglądać się po pustym pokoju, gdzie widać było tylko trzy miejsca nakryte.
— Mało nas dzisiaj — ozwał się. — Cóż to się stało?
— Musimy się przyzwyczaić do tak małej gromadki — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał.
— Pański przyjaciel Dass i ja będziemy odtąd panu za całe towarzystwo — odparłem. — Pan mój i jejmość dobrodziejka wyjechali wraz z dziećmi w długą podróż.
— Słowo daję! — wybuchnął pan dziedzic. — Czyż to możliwe? Widzę, żem doprawdy wywołał tu popłoch jako wśród Wolsków w Corioli! To jednak nie powód, by nam miało śniadanie wystygnąć! Racz waćpan siadać, mości Mackellar, — to mówiąc, wziął pierwsze miejsce za stołem, które przeznaczyłem był dla siebie, — a gdy się posilać będziemy, waść będziesz łaskaw podać mi bliższe szczegóły onej wyprawy.
Widziałem, że był bardziej wzburzony, niż to po sobie w słowach okazywał, przeto postanowiłem działać z równym spokojem.
— Właśniem chciał prosić waćpana — rzekłem — o zajęcie pierwszego miejsca za stołem, bo aczkolwiek postawion jestem obecnie na stanowisku gospodarza, wszelakoż nie zapominam, że waćpan, bądź co bądź, należysz do rodziny.
Przez chwilę wziął na siebie rolę pana domu, wydając zlecenia Macconochiemu (który przyjmował je ze złością) i okazując szczególne względy Secundrze.
— A dokąd-że to moja zacna rodzina wyjechała? — zapytał jakby od niechcenia.
— Ho, panie Bally, to już inna sprawa — odpowiedziałem. — Nie kazano mi, bym komukolwiek mówił o celu ich podróży.
— Nie komukolwiek, lecz mnie — sprostował dziedzic.
— Nikomu — odparłem.
— Ho-ho! Ostrze nieco stępiono! — ozwał się pan dziedzic. — C‘est de bon ton. Mój brat robi coraz to większe postępy! A co będzie ze mną, drogi panie Mackellar?
— Waszmość będziesz tu miał i łoże i kęs strawy, panie Bally — odpowiedziałem. — Pozwolono mi, bym dawał waćpanu prawo swobodnego korzystania z piwnicy, która jest pięknie we wszystko zaopatrzona. Powinieneś tylko waszmość żyć w dobrych stosunkach ze mną (co nie jest zbyt trudną rzeczą), a nie zabraknie ci ani wina ani wierzchowca.
On w tejże chwili znalazł jakiś pretekst, by wyprawić Macconochiego z pokoju.
— A jak będzie z pieniędzmi? — zapytał. — Czy mam również utrzymywać dobre stosunki z zacnym mym przyjacielem jmć Mackellarem, by mieć grosiwo na drobne wydatki? Byłby to wcale miły powrót do zasad, według jakich chowano mnie w wieku pacholęcym.
— Pensji żadnej nie wyznaczono — odpowiedziałem — ale ja już to biorę na siebie, by w miarę zaopatrywano i pańską kieszeń.
— W miarę? — powtórzył. — I waćpan bierzesz to na siebie?
Wyprostował się i powiódł oczyma po rzędach zczerniałych konterfektów, wiszących dokoła sali.
— W imieniu moich przodków... dziękuję waszmości — przemówił, poczem znów zmienił ton głosu na ironiczny:
— Ale dla Secundry Dassa chyba przeznaczono jakąś pensję? Czyż podobna, by o tem zapomniano?
— Zanotuję to sobie i zapytam o instrukcje, gdy będę pisał — odparłem.
A on nagle zmienił sposób postępowania i oparłszy się na łokciu wysuniętym na środek stołu, zagadnął mnie:
— Zali sądzisz wasze, że to wszystko, co czynicie, jest rozsądne?
— Wypełniam ściśle rozkazy, panie Bally — odrzekłem.
— Wielka jest aścina skromność, acz nie wiem, czy równie szczera — dociął mi dziedzic. — Opowiadałeś mi wczoraj, że moc moja jakoby upadła ze śmiercią mojego ojca. Jakoż więc do tego przyszło, że magnat angielskiego królestwa ucieka pod osłoną nocy z tego domu, w którym jego ojcowie oparli się tylu oblężeniom?... że zataja miejsce swego pobytu, co już być musi przedmiotem troski Jego Królewskiej Mości i całego państwa?... że pozostawia mnie w swej posiadłości pod ojcowską opieką swego nieocenionego Mackellara? To mi pachnie jakoby wielką bojaźliwością.
Starałem się przerwać mu w tem miejscu, mając już na języku jakieś niezbyt wiarygodne zaprzeczenie; on jednak skinieniem ręki zamknął mi usta i tak ciągnął dalej swoją przemowę:
— Powiedziałem, że rzecz ta pachnie lękliwością... pójdę wszakże dalej i zaznaczę, iż uważam tę bojaźliwość za uzasadnioną. Z nienazbyt wielką chęcią zawitałem w progi tego domu, mając w pamięci wyjazd mój ostatni. Jedynie konieczność zdolna była zmusić mnie do powrotu... i konieczność taka nadeszła. Choćby niewiedzieć co się działo, muszę mieć pieniądze! Aspan nie chcesz oddać mi ich dobrowolnie?... Dobrze, mam sposób, by wziąć je od aści przemocą. W ciągu tygodnia, nawet nie opuszczając Durrisdeeru, potrafię wybadać, dokąd ci głuptaśkowie uciekli, puszczę się w pościg za nimi, a gdy dopadnę mą zwierzynę, postawięć tej rodzinie takie warunki, które napełnią ją powtórną trwogą. Zobaczę wtedy, czy lord Durrisdeer — (słowo to wymówił z nieopisaną złością i szyderstwem) — raczy zapłacić mi za to, że uwolnię go od swej obecności... i wszyscy obaczycie, co zechcę wtedy wybrać: korzyść czy zemstę!
Zdumiony byłem, słysząc go mówiącego tak otwarcie i bez ogródek. Bo też prawdę rzec trzeba, że był porwany wściekłością z powodu pomyślnej ucieczki mego pana, czuł się wystrychnięty na dudka, a zły humor nie pozwalał mu na liczenie się ze słowami.
— Zali sądzisz waszmość, że to wszystko, co mówisz, jest rozsądne? — rzekłem, przedrzeźniając jego słowa.
— Przez dwadzieścia lat ostatnich kierowałem się w życiu mym mizernym rozsądkiem! — odpowiedział z uśmiechem, który mi się wydał niemal niedorzeczny w swej próżności.
— ...I wkońcu wyszedłem na żebraka... o ile wyraz „żebrak“ dostatecznie określa rzecz samą — dopowiedziałem.
— Chciałbym, byś aść zauważył, panie Mackellar — krzyknął pan dziedzic w nagłem, jakoby władczem uniesieniu, które przejęło mnie mimowolnym dlań podziwem, — że jestem oględny w słowach i uprzejmy; naśladuj mnie waćpan w tym względzie, a prędzej pogodzimy się z sobą.
Przez całą tę rozmowę Secundra Dass przyglądał mi się bacznie i pilnie. Od pierwszego słowa nikt z nas ani na chwilę nie zajął się jedzeniem; wzrokiem wpijaliśmy się sobie wzajem w oblicza — rzekłbyś, w samą głąb serca... [1]oczy Indyjczyka niepokoiły mnie jakąś mieniącą się jasnością, jakgdyby człowiek ten wiedział dokładnie, o czem mówiono. Przypuszczenie to jednak odrzucałem od siebie, uprzytamniając sobie, że wszak on nie rozumie po angielsku, — i jedynie z poważnie brzmiącej rozmowy tych dwóch ludzi oraz z gniewu i szyderstwa, jakiego czasem dosłuchać się można było w głosie dziedzica, miarkowałem, że zanosi się na coś ważnego.

Przez jakie trzy tygodnie mieszkaliśmy odtąd razem w dworze durrisdeerskim. Był to początek najosobliwszego rozdziału mojego życia — który winienem nazwać: „moja zażyłość z panem dziedzicem“. Początkowo był on nieco zmienny w swem usposobieniu: to grzeczny, to znów wedle starego obyczaju drwiący i urągliwy; w jednem i drugiem umiałem mu się odpłacić. Dzięki Bogu, nie potrzebowałem teraz miarkować się wobec tego człowieka, a czarnych brwi nigdym się nie lękał... tylko dobytego z pochwy oręża. To też stały mi się nawet pewnego rodzaju rozrywką te pana dziedzicowe porywy nagłej nieuprzejmości, a czasami miałem nawet szczęśliwy koncept w mych odpowiedziach. Wkońcu — przy jednej wieczerzy — użyłem jakiegoś złośliwego wyrażenia, które pobiło go zupełnie. Zaśmiał się po kilkakroć i zawołał:
— Któżby się domyślił, że ta stara baba ma przecie zapas dowcipu pod spódnicą?
— To nie dowcip, panie Bally — odpowiedziałem — to najzwyklejszy w świecie humor szkocki.
W istocie nigdy nie miałem najmniejszej pretensji, by mnie uważano za dowcipnisia.
Od tej pory nigdy nie dotknął mnie żadnem grubijaństwem, a przestawanie nasze z sobą zawsze już bywało jakoby krotochwilne. Najwięcej żartowaliśmy z sobą, gdy jemu szło o to, by dostać konia, butelkę wina lub nieco pieniędzy. Podchodził wtedy do mnie niby żaczek, ja zaś z powagą rodzicielską przynosiłem mu rzecz żądaną i obopólna stąd bywała radość i uciecha. Spostrzegłem, iż zaczął mnie więcej respektować, co w niemałym stopniu łechtało we mnie nieszczęsną ludzką przywarę, jaką jest próżność. Poza tem — nieświadomie zapewne i bezwiednie — jął wpadać względem mnie w ton nietylko poufały, ale wręcz przyjacielski, co ze strony człowieka, który mnie tak długo nienawidził, zdawało mi się tem zdradliwszą pułapką. Z domu rzadko teraz wyjeżdżał; bywało nawet, że odmawiał sąsiadom zapraszającym go w gościnę.
— Nie — powiadał wtedy — cóż mnie obchodzą te durne fircyki? Zostanę w domu, panie Mackellar; wytrąbimy sobie spokojnie butelkę wina i urżniemy miłą pogawędkę.
Istotnie obiadowanie w durrisdeerskim dworze musiało być dla każdego rozkoszą, zważywszy potoczystość i krasę dyskursu wiedzionego przy stole. Pan dziedzic nieraz wyrażał zdziwienie, iż dawniejszemi czasy tak nie dbał o moje towarzystwo.
— Ale, widzisz waćpan, — dodawał, — byliśmy wówczas w obozach przeciwnych. Pozostaliśmy coprawda w nich i do dzisiaj... ale o tem niema co mówić. O wiele mniej znaczyłbyś waćpan w mych oczach, gdybyś nie był oddany całą duszą, swemu chlebodawcy.
Zważcie sami, iż trudno, bym go w takich chwilach mógł posądzać o jakiekolwiek złe zamiary; niemasz bowiem bardziej kuszącego pochlebstwa, jak ono, gdy się po latach wielu oddaje nakoniec sprawiedliwość czyjejś cnocie i zasługom. Nie myślę jednak się usprawiedliwiać. Na mnie cięży cała wina: jam to pozwalał, by mnie durzono pochlebstwy, aż wkońcu czujny brytan jął twardo zasypiać — gdy on nagle wziął się do dzieła.
Winienem był powiedzieć, że Indyjczyk przez cały ten czas włóczył się wszędy po naszym dworze. Mówił mało, i to jedynie z panem dziedzicem, a zawsze w rodowitem swem narzeczu, chodził cicho, bezgłośnie, a pojawiał się zawsze tam, gdzie najmniej można się było go spodziewać, zawsze pogrążony w głębokiej zadumie, z której (za nadejściem jakiej osoby) zrywał się nagle, by urągać przybyszowi jakowymś czołobitnym ukłonem. Wydawał się taki spokojny, taki cherlawy, tak uwikłany w swe rozmyślania, iż począłem mijać go bez zwracania nań uwagi, ba, nawet litować się nad nim, jako nad niewinnym tułaczem-wygnańczem. A tymczasem nędznik ten bez wątpienia przyczajał się wciąż i nadsłuchiwał — niewątpliwie też jego skryta przebiegłość a moja pewność siebie były temu przyczyną, że tajemnica rodzinna stała się w końcu wiadomą panu dziedzicowi.
Cios ten spadł na mnie w pewną wielce burzliwą noc, gdyśmy właśnie, spożywszy wieczerzę, rozochocili się ponad zwykłą miarę.
— Wszystko to miłe i piękne — ozwał się nagle pan dziedzic — ale lepiej uczynim, gdy zajmiemy się pakowaniem kuferków.
— Czemuż to? — zawołałem. — Czy waszmość odjeżdżasz?
— Tak, odjedziem wszyscy jutro rano — odpowiedział — najpierw do Glasgow, stamtąd zaś do prowincji nowojorskiej.
Nie wiem, co działo się ze mną w ową chwilę, lecz zdaje mi się, żem jęknął głośno.
— Tak — ciągnął dalej dziedzic — nazbyt się przechwalałem! Powiedziałem, iż wyknuję to w ciągu tygodnia... tymczasem zabrało mi to bezmała dni dwadzieścia. Ale to drobnostka! Temci prędzej wyruszę w drogę i dopnę swego!
— Masz-li waćpan pieniądze na tę podróż? — zapytałem.
— Mam, mam, zacny i prostoduszny człowieku! — odpowiedział. — Możesz mi złorzeczyć, jeśli chcesz, możesz mi wytykać moją dwulicowość... ale gdym wyduszał pieniądze z mego ojczulka, odłożyłem sobie spory fundusik na czarną godzinę. Jeżeli waćpanu przyjdzie ochota towarzyszyć nam w naszem natarciu bocznem, będziesz musiał sam płacić za swój przejazd. Dla Secundry i dla siebie mam dosyć, ale więcej już nie; starczy to, by okazać się groźnym, nie starczy zaś, by okazywać hojność. W każdym razie na mojej dryndulce jest jedno zbędne siedzenie, które mogę waści ustąpić za skromną opłatą, w ten sposób może jechać razem cała menażerja: brytan, małpa i tygrys.
— Jadę z waćpanem — odezwałem się.
— Liczyłem na to — rzekł pan dziedzic. — Widziałeś mnie kiedyś pobitego; sądzę, iż obaczysz mnie zwycięskim. By to osiągnąć, nie zawaham się nawet narazić waćpana na przemoknięcie do suchej nitki wśród niniejszej słoty i burzy.
— A przynajmniej — dodałem — waszmość wiesz doskonale, że nie potrafisz mnie się pozbyć.
— Niełatwo — odpowiedział. — Waćpan ze zwykłym swym rozsądkiem uderzasz w samo sedno rzeczy. Nigdy nie walczę z tem czego nie da się uniknąć.
— Podobnoć na nic już się nie zda apelować do waszmości? — wtrąciłem.
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedział.
— A jednak — zacząłem — gdybyś mi waszmość dał nieco czasu, możebym napisał...
— I jakażby była odpowiedź jmci lorda Durrisdeeru? — rąbnął on mi na to prosto z mostu.
— Tak właśnie... w tem sęk! — odpowiedziałem.
— Jakże więc stosowniejszą jest rzeczą, bym ja udał się doń osobiście! — odciął mi się. — Ale niepotrzebnie czas tracimy. Jutro o siódmej bryczka już będzie czekała pod bramą. Bo ja, panie Mackellar, ruszam z kopyta już od samej bramy... nie myślę przedzierać się przez lasy i wsiadać do pojazdu zdala od drogi... ot, naprzykład w Eagles.
Czułem się teraz całkiem już silny na duchu.
— Czy waszmość pozwolisz mi zatrzymać się na kwadrans w St. Bride? — zapytałem. — Mam do załatwienia małą sprawę z rejentem Carlyle.
— Zatrzymaj się choćby godzinę — odpowiedział. — Nie będę przeczył, że zależy mi na pieniądzach za aścine miejsce na wózku... w razie czego możesz zawsze dostać się wierzchem wcześniej do Glasgowa.
— Hm, hm! — westchnąłem. — Nigdym nie przypuszczał, że będę musiał porzucić starą Szkocję.
— Rozruszasz się waćpan trochę — rzekł on mi na to.
— Podróż ta komuś przyniesie nieszczęście — odrzekłem, — a zdaje mi się, że najprędzej waszmości. Tak mi coś mówi w głębi serca... a jedno czuję wyraźnie... że pod złą wróżbą poczęta jest ta podróż.
— Jeżeli wasze zabierasz się do prorokowania — przerwał mi dziedzic — tedy słuchaj głosu, który teraz się rozlega.
Z nad roztoczy morskiej nadbiegł gwałtowny wiew wichrury, a krople deszczowe jęły rozbryzgiwać się o szyby.
— Wiesz-no, mój czarnoksiężniku, co to znaczy? — szkockim akcentem zadrwił ze mnie dziedzic. — Choroba morska da się we znaki człowiekowi, co się zwie Mackellar.
Dostawszy się do mego pokoju, siedziałem tam przez czas dłuższy w pełnem boleści podnieceniu, przysłuchując się opętańczemu zgiełkowi zawieruchy, bijącej całą siłą w facjatkę domu. Duchowe moje przygnębienie, okropne wycie wichru wśród wieżyczek oraz ciągłe dygotanie murów domostwa sprawiły, iż sen zbiegł całkiem z mych powiek. Siedziałem przy zapalonej świeczce, wpatrując się w czarne szyby okien, za któremi szalała burza, wciąż jakby wybuchająca od początku; na tej to pustej przestrzeni dostrzegłem perspektywę kolejnych zdarzeń, od których włosy mi się jeżyły na głowie. Dziecko zwichnięte moralne, zniweczone szczęście domowe, pan mój umarły lub gorzej niż umarły, żona jego opuszczona i samotna... wszystko to z przedziwną wyrazistością rysowało się przedemną w ciemności... a wrzawa wichury zdawała się drwić z mej bezradności.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w druku krótkiego słowa, np. spójnika A lub I.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.