Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan dziedzic Ballantrae |
Podtytuł | Gawęda zimowa |
Wydawca | Drukarnia Polska Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Bryczka zajechała przed bramę wśród gęstej, wilgotnej mgły. Odjechaliśmy w milczeniu. Dwór durrisdeerski, z zamkniętemi szczelnie okiennicami i z rynnami ociekającemi wodą, wyglądał jakoby przybytek melancholji. Zauważyłem, że pan dziedzic wychylał głowę, oglądając się ku onym obmokłym murom i lśniącym dachom, póki nagle nie rozpłynęły się we mgle. Niechybnie przyrodzona jakaś tęskność ogarnąć go musiała przy tem rozstaniu... a może to było przeczucie bliskiego końca?... W każdym razie, gdyśmy przebywali strome zbocze za Durrisdeerem i szliśmy ramię przy ramieniu wśród słoty, on począł najpierw gwizdać, potem zaś nucić najsmutniejszą z naszych wiejskich piosenek, która ludzi po karczmach pobudza do płaczu, a zwie się „Wilam wędrownik“. Słów, jakie on łączył z tą melodją nie słyszałem nigdy przedtem, ani potem ani też nie natrafiłem na tekst ich przez kogokolwiek zapisany; urywki wszakże, których osnowa najbardziej wiązała się z naszym wyjazdem, dochowały się po dziś dzień w mej pamięci. Jedna ze zwrotek zaczynała się:
Dom ojczysty, me kochanie, pełen drogich twarzy,
Dom ojczysty, me kochanie, był dla dziecka rajem...
A kończyła się tak mniej więcej:
Dzisiaj, kiedy nad mokradłem świta biały dzień
Dom tu stoi opuszczony, żar w kominku zgasł...
Opustoszał dom... dziś wszyscy wyjechali zeń
Niemasz serc, co go kochały w dawny, szczęsny czas...
Nie potrafię wdawać się w żadne dyszkursy co do wartości owych wierszy — takiej one w onczas nabrały dla mnie dostojności przez melancholię rozlaną w powietrzu, a przytem były nucone przez istnego arcyśpiewaka w czasie tak sposobnym. Skończywszy, spojrzał mi w oblicze i dostrzegł łzy w mych oczach.
— Hej, Mackellar! — odezwał się. — Myślisz, mój stary, że ja nigdy nie czuję żalu?...
— Nigdym waćpana nie uważał za tak złego człowieka odparłem — jeżeli nie wszystkie sprężyny w duszy waszmościnej do tego zmierzają, byś był dobrym człowiekiem.
— O nie, nie wszystkie, — odrzekł — nie wszystkie. W tem się mylisz, mój ewangelisto. Ot choroba... braku dobrej woli!...
Atoli zdaje mi się, że westchnął, wsiadając zpowrotem do bryczki.
Przez cały dzień podróżowaliśmy wśród tej samej zgniłej pluty; mgła obiegła nas gęsto, niebiosa bez ustanku zmywały nas deszczem. Droga ciągnęła się poprzez rozmiękłe wzgórki, gdzie nie było słychać innego głosu, okrom pokrzykiwania błotnego ptactwa pomiędzy mokremi wrzosy i bulgotania wezbranych potoków. Czasami zapadałem w drzemkę i budziłem się z niej bez tchu w piersiach, dręczony jakąś przykrą i złowrogą zmorą. Czasem, gdy droga stroma i koła obracały się zwolna, słyszałem z wnętrza pojazdu głosy rozmawiające owym cudzoziemskim, z ciepłych krajów przyniesionym językiem, który dla mego ucha brzmiał tak nieskładnie i niezrozumiale jak ciurlikanie ptactwa. Czasami, gdy pięliśmy się wgórę przez czas dłuższy, dziedzic schodził na ziemię i szedł obok mnie, zazwyczaj nie mówiąc ani słowa. A przez cały ten czas, we śnie czy na jawie, widziałem wciąż tę samą perspektywę zbliżającej się ruiny i te same obrazy powstawały przed memi oczyma, tylko teraz rysowały się na tle mgły okrywającej górskie zbocza. Jeden z nich — pomnę — ukazał mi się w barwach do złudzenia naśladujących rzeczywistość. Obaczyłem pana Henryka siedzącego przy stole w małym pokoiku; głowę zwieszoną smutnie zakrywał przez czas jakiś dłońmi, potem ją podniósł zwolna i obrócił ku mnie twarz, w której nie było nadziei. Twarz tę widziałem był po raz pierwszy na czarnych szybach okiennych w ostatnią noc spędzoną przezemnie w Durrisdeerze; jej widziadło powracało raz wraz i lękiem mnie napawało niemal przez połowę mej podróży, a jednak nie był to skutek jakiegoś obłędu, bo wszak doszedłem oto do lat sędziwych zgoła nieposzwankowany na rozumie. Nie było to też (jakom wówczas rad mniemał) dane przez Boga ostrzeżenie co do przyszłości, bo choć spadły na nas różne klęski, nigdy przecie nie nadciągnęła ta właśnie klęska — i choć widywałem wiele rzeczy godnych żałości, nigdym przecie na jawie nie widział takiego właśnie obrazu.
Zdecydowano, iż będziemy jechać przez noc całą; rzecz osobliwa, że gdy już zapadł zmrok, mnie jakoś trochę przybyło odwagi. Jasne światło latarń, lejące się w mgłę, na dymiące parą konie i na kiwającego się woźnicę, pozwoliło mi spojrzeć na świat cały pogodniej i weselej niż w ciągu dnia, i być też może, że umysł mi już się znużył własną swą melancholją. Dość na tem, że kilka godzin bezsennych spędziłem nie bez satysfakcji na różnych rozmyślaniach, w końcu zaś zapadłem w sen zgoła naturalny, niezakłócony widzeniami. Jednakowoż widocznie nawet w najgłębszym śnie nie zaznałem spokoju i pracowałem myślą, niebardzo zdając sobie z tego sprawę; albowiem nagle ocknęłem się z szeroko rozwartemi oczyma i przyłapałem się na tem, żem właśnie wykrzykiwał:
Dom ojczysty, me kochanie, był dla dziecka rajem...
W sam raz dojeżdżaliśmy wtedy od miasta Glasgow, gdzie niebawem zasiedliśmy do śniadania w gospodzie i gdzie (djabli nadali!) znaleźliśmy okręt właśnie zabierający się do żeglugi. Zajęliśmy miejsca w kajutach, a w dwa dni później znieśliśmy na pokład nasze ruchomości. Okręt był staroświecki, skołatany latami i nosił trafne miano „Żaden-taki“. Według wszelkiej ludzkiej rachuby miała to już być ostatnia jego żegluga. Patrząc nań z nadbrzeżnego bulwarku, kiwano głowami, a nieznajomi przechodnie, spotykani na ulicy, ostrzegali mnie, iż jest on już zbutwiały i, jak ser, stoczony przez robactwo, przytem zaś nazbyt obciążony ładunkiem, przeto musi zatonąć podczas pierwszej wichury. Ostatecznie tak się złożyło, że byliśmy jedynymi tego statku pasażerami. Szyper, McMurtrie, był to człek zamknięty w sobie, małomówny, zrzadka odzywający się glasgowskim czy gallickim akcentem; majtkowie, ludzie ciemni, rubaszni, mieli kwaterę na przodzie okrętu, koło lin kotwicznych. Przeto pan dziedzic i ja byliśmy pozostawieni sobie wzajem.
Od Clyde począwszy Żaden-Taki płynął z wiatrem pomyślnym; niemal przez tydzień cieszyliśmy się piękną pogodą i dobrą, niezakłóconą jazdą. Ku memu zdziwieniu okazałem się iście z urodzenia żeglarzem, o tyle przynajmniej, że nie zachorowałem ani razu; wszelakoż bynajmniej zdrowie moje nie zakosztowało zwykłej swej równowagi. Czy to z winy kołysania się okrętu na falach, czy wskutek ciasnoty miejsca, czy solonego jadła, czy ze wszystkich razem wziętych przyczyn, dość, żem cierpiał od czarnej melancholji i bolesnego naprężenia ducha. Przyczyniała się do tego pewno i sama jazda na tym okręcie; jakiekolwiek było ono choróbsko, brało się niewątpliwie z mego otoczenia; winien tu był zresztą nietyle okręt co pan dziedzic. Nienawiść i trwoga złymi są kompanami; zakosztowałem-ci ich i gdzieindziej, we śnie i na jawie, przy jedzeniu i piciu, a przecie nigdy ani przedtem ani potem nie byłem niemi tak zatruty na ciele i duszy, jakem był na pokładzie Żaden-Takiego. Wyznam szczerze, iż wróg mój był prawdziwym wzorem cierpliwości; w najgorszych dniach, jakieśmy przeżywali, okazywał mi wielką uprzejmość i wyrozumiałość, bawiąc mnie rozmową, póki mi stało chęci, gdym zaś gardził jego dwornością, kładł się na pokładzie i czytał. Książką, którą wziął z sobą na okręt, była słynna „Klaryssa“ Richardsona; niekiedy czytał mi z niej głośno różne ustępy — i pewno żaden krasomówca nie oddałby z większą mocą najbardziej wzruszających miejsc tej książki. Odwzajemniłem mu się rozdziałem Pisma Świętego, które stanowiło całą mą bibljotekę, i to od niezbyt dawna, gdyż (ze smutkiem to wyznaję) dotąd bardzom zaniedbywał moje powinności religijne. On, jako znawca prawdziwy, umiał ocenić wartość tego dzieła; niekiedy brał mi je z ręki, przewracał kartki jako człek dobrze rzeczy świadom, odpłacając mi się pięknym za nadobne — krasy pełną deklamacją. Rzecz atoli szczególna, w jak małej mierze stosował on do siebie to, co czytał; przelatywało mu to wysoko nad głową, jako błyskawica letnia: Lowelas i Klarysa, wspaniałomyślności Dawida, tegoż psalmy pokutne, uroczyste zagadnienia księgi Hiobowej, wzruszające poezje Izajaszowe — wszystko to było dlań jedynie źródłem rozrywki, jakoby rzępolenie na skrzypcach w bursie kupieckiej. Ta powierzchowna jego tkliwość, kryjąca wewnętrzną zatwardziałość, bardzo mnie oburzała: licowała ona z tem bezwstydnem grubijaństwem, które taiło się (jakom wiedział) pod pokrywką jego dwornych obyczajów. Bywały chwile, kiedy czułem do niego obrzydzenie, jak do rzeczy jakiejś szpetnej; niekiedy stroniłem odeń, jakby od jakiegoś upiora. Niekiedy wydawał mi się jakby człowiekem z tektury, którego dość uderzyć w twarz nawoskowaną, by znaleźć pod spodem pustkę. Ta zgroza (nie urojona, jako myślę) zwiększyła niezmiernie moją niechęć do jego towarzystwa; czułem jakiś dreszcz wewnętrzny, gdy on się do mnie zbliżał, niekiedy chęć mnie porywała, by krzyknąć głośno; bywały dni, gdym myślał że go pobiję. To usposobienie bezwątpienia wzmogło się dzięki wstydowi, że w ciągu ostanich dni pobytu w Durisdeerze poczułem był pewną słabość do tego człowieka; gdyby mi kto wtedy powiedział, iż jej znowu kiedyś ulegnę, napewnobym w twarz mu się roześmiał. Być może, iż on nie spostrzegł tej gorączkowej niejako mej odrazy — choć sądzę, że był bystry, by to miało ujść jego uwagi; snadniej przypuścić można, że w ciągu długich lat próżniaczego życia rzeczą nieodzowną stało mu się ludzkie towarzystwo — ta zaś potrzeba zmuszała go do znoszenia mej nieskrywanej niechęci. To pewna, że język go świerzbił i lubił popisywać się wymową, jak i innemi swemi zaletami i przymioty. Gdy jam okazywał się oporny, widziałem, jak z konieczności wdawał się w długie dyszkursy z kapitanem, mimo że ten niemrawiec odpowiadał mu tylko gestami i pokrząkiwaniem.
Po tygodniu natknęliśmy się na przykre wiatry i złą pogodę. Morze się wzbałwaniło. Żaden-Taki, okręcisko stare i źle naładowane, chwiał się i kolebał wręcz nie do uwierzenia — tak iż szyper drżał o maszt, ja zaś o życie. Nie posuwaliśmy się wcale naprzód. Nieznośny zły humor zaciążył nad statkiem: majtkowie, bosmani i szyper zrzędzili wzajem na siebie przez dzień cały, plugawe słowa po jednej stronie, po drugiej zaś ciosy — należały do zdarzeń codziennych. Bywało, że i cała załoga odmawiała posłuszeństwa, a my, choć w arjergardzie, musieliśmy po dwakroć w obawie buntu stawać pod bronią; pierwszy to raz w życiu wypadło mi nosić oręż.
Wśród owych przeciwności nagle rozszalał się orkan tak straszliwy, iżeśmy wszyscy myśleli, że okręt musi już zatonąć. Byłem zamknięty w kajucie od godziny południowej jednego dnia aż do wieczoru dnia następnego. Secundra najadł się jakowychś dryjakwi i leżał nieprzytomny, więc — można powiedzieć — spędziłem te godziny w nieprzerwanej samotności. Zrazu tak byłem strwożony, iż mi nie stało ruchu, a niemal i myśli, jakoby umysł mój ścięty był lodem. Ale naraz wkradł się weń promyk pewnej pociechy. Jeżeli Żaden Taki zatonie, tedy pociągnie za sobą w otchłań niezgłębionego morza ową istotę, której wszyscyśmy tak bardzo lękali się i nienawidzili... nie będzie już wtedy dziedzica z Ballantrae... ryby będą harce swe wyprawiać nad jego szkieletem... w niwecz pójdą jego zamysły, a niewinni ludzie, których był wrogiem, zostawieni będą w spokoju. Zrazu, jakom wspomniał, był to tylko promyk pociechy, niebawem jednak rozrósł się w szeroki blask słoneczny. Myśl o śmierci tego człowieka, o jego zniknięciu ze świata, który przezeń tylu ludziom stał się pełnym goryczy; ogarnęła całą mą duszę. Myśl tę piastowałem czule, lubowałem się jej słodyczą. Wyobrażałem sobie ostatnie zanurzenie się statku pod wodę, wdzieranie się morskiego żywiołu zewsząd do kajuty, krótkie szamotanie się ze śmiercią; liczyłem wszystkie okropności niemal z upodobaniem; czułem iż zniosę to wszystko — ba nawet więcej — byleby Żaden Taki poniósł wraz z sobą na dno morskie także i tego, który był wrogiem rodziny biednego mego pana. Koło południa drugiego dnia hałas wichury przycichł nieco i okręt nie przewracał się już tak gwałtownie na boki — pojąłem, że największa srogość burzy już przeminęła. Dalibóg, że mnie to zmartwiło. W samolubstwie brudnej, całe może jestestwo trawiącej nienawiści zapomniałem o losie mych niewinnych towarzyszy podróży, a myślałem tylko o sobie i moim wrogu. Co się mnie tyczy, byłem już naówczas stary — nie miałem ja nigdy młodości, nie stworzony byłem do światowych uciech, więc niewiele dla siebie pragnąłem; nie opłaciłoby się rzucać srebrnego szóstaka o to, mam-li utonąć kędyś na Atlantyckim oceanie, czy terać się jeszcze przez lat kilka, by zemrzeć śmiercią może nie mniej straszną kędyś w samotni, na łożu boleści. Upadłem na kolana, wspierając się o zamczystą skrzynię, bym nie był miotany z miejsca na miejsce po rozkołysanej kajucie, — wznosząc swój głos śród zgiełku rozhukanej nawałnicy, modliłem się niezbożnie o śmierć rychłą.
— Boże! — wołałem. — byłbym bardziej podobien mężczyźnie, jeślibym powstał i zmiażdżył onego niegodziwca. Atoli Tyś już w łonie matki mej uczynił mnie tchórzem. Panie, Tyś mnie takim stworzył, Ty znasz słabość moją, wiesz, że trzęsę się od stóp do głów w obliczu wszelkiej śmierci. Ależ, spójrz o Panie, sługa Twój gotów jest na wszystko, pozbywszy się swej śmiertelniczej słabości. Niechaj za życie tego nędznika oddam Ci życie moje. Zabierz je oba, o Panie, zabierz je oba pospołu i miej litość nad niewinnymi!
W takich to mniejwięcej słowach, tylko że bardziej ubliżających, bardziej grzesznemi obciążonych zaklęciami, długo jeszcze wylewałem na łono Stwórcy mą duszę. Winieniem przypuścić, iż Bóg nie słuchał mnie łaskawie... przecie jednak, gdym jeszcze był pogrążony w rozpaczliwych modłach błagalnych, nagle ktoś odsunął napuszczaną dziegciem płócienną zasłonę i wpuścił do kajuty całą strugę światłości słonecznej, właśnie chylącej się ku zachodowi. Wstydem przejęty, z wielką trudnością stanąłem na nogach i zdumiałem się niepomiernie, czując, że się słaniam i odczuwam ból na całem ciele, jak gdyby, rozciągano mnie na torturach. Secundra Dass, który był spał dzięki swym drjakwiom, stał teraz nieopodal w kącie, spoglądając na mnie roziskrzonemi oczyma; nad otwartą furtynką kajuty zaś stał kapitan, dziękując mi za moje modły.
— Tyś to okręt uratował, panie Mackellar — mówił — Żadna zręczność ni eksperjencja żeglarskiego cechu nie zdołałaby utrzymać statku tego na powierzchni morza tak wzburzonego. Słusznie rzec możem: „Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże, próżno czuwają po murach wartownicy“.
Skonfundowałem się tą omyłką kapitana, nie mniej zaś zdumieniem i trwogą, z jaką spoglądał na mnie Indyjczyk, tudzież uniżonemi hołdami, jakiemi niebawem zaczął mi się naprzykrzać. Dziś już wiem, że on niechybnie podsłuchał me modły i pojął osobliwą ich intencję; niemasz także wątpliwości, iż nie omieszkał opowiedzieć swemu panu o wszystkiem. Z większą rzeczy wiadomością spoglądając w przeszłość, rozumiem teraz owe tak dla mnie wówczas zagadkowe, a — że tak powiem — przypochlebne uśmieszki, któremi zaszczycał mnie pan dziedzic. Podobnież rozumiem teraz jego słowa, które (jak pomnę) padły w rozmowie tegoż wieczora.
— No, no, mości panie Mackellar — ozwał się z uśmiechem podnosząc rękę; — nie każdy jest tak wielkim tchórzem, jak mu się wydaje... ani też tak dobrym chrześcijaninem.
Nawet nie domyślał się, jak prawdziwe były jego słowa! Albowiem prawdą było, że myśli, które mnie ogarnęły w gwałtowności nawałnicy, miały nadal władzę nad mą duszą, a słowa, które w natarczywości modlitwy same z siebie przyszły mi na usta, pobrzmiewały wciąż jeszcze w mych uszach; jakie zaś haniebne przyniosło to następstwa, godzi się, bym uczciwie to opowiedział, bo nie chcę być na tyle stronniczym, bym miał opisywać cudze grzechy, a zatajać własne.
Wiatr uspokoił się, ale morze bodaj że jeszcze więcej było wzburzone. Przez całą noc okręt kołysał się okrutnie; świt następnego dnia — i jeszcze jednego — nie przyniósł nijakiej odmiany. Przejście przez kajutę było rzeczą niemożliwą; starzy, doświadczeni żeglarze przewracali się na pokładzie, a jeden z nich straszliwie przytem się pogruchotał; wszystkie belki i bloki okrętowe, mocno starością nadpsowane, trzeszczały i skrzypiały w niebogłosy, a wielki dzwon koło pachołków kotwicznych pobrzękiwał bez ustanku a smętnie. W jeden z tych dni siedziałem samowtór z panem dziedzicem na krawędzi rufy. Muszę tu wyjaśnić, że nasz okręt miał rufę wysoko wzniesioną; dokoła jej wierzchołka biegły wysokie parapety, nie dające przystępu wiatrowi; te zaś, zbliżając się z obu stron ku przodowi, zbiegały pięknym, po staroświecku rzeźbionym ornamentem ku dołowi, gdzie łączyły się z parapetem środkowej części okrętu. Z tego układu, który na celu miał raczej ozdobę niż pożytek, wynikła wielka przerwa w osłonie rufy — i to akuratnie na samej krawędzi, gdzie przy pewnych poruszeniach okrętu najwięcej osłony tej było potrzeba. Tam właśnie siedzieliśmy, zwiesiwszy nogi wdół; dziedzic siedział między mną a burtą, ja zaś oburącz trzymałem się okratowania okna kajuty, bo ja zdawałem sobie sprawę, iż jest to pozycja niebezpieczna, tembardziej, że miałem wciąż przed oczyma miarę naszych podrygów — a to w osobie pana dziedzica, która uwydatniała się na krawędzi parapetu na tle słońca. Raz głowa jego znajdowała się kędyś w zenicie, a cień jego padał hen na przeciwną stronę, poza burtę okrętu, to znów cała jego postać zapadała się wdół aż poniżej mych stóp, a smuga morza zjawiała się ponad nim, niby strop komnaty. Patrzyłem na to we wzrastającem osłupieniu, jak podobno patrzą ptaszkowie na zbliżającego się węża... pozatem ogłuszała mnie i trwożyła sama rozmaitość zgiełków, albowiem rozwinęliśmy byli wszystkie żagle w złudnej nadziei, że uda się nam odbywać dalszą żeglugę, to też okręt huczał i dudnił ich łopotem, jak młockarnia. Rozmawialiśmy najpierw o rokoszu, który nam groził; stąd przeszliśmy na temat mordowania ludzi, to zaś przyniosło panu dziedzicowi pokusę tak silną, iż nie mógł jej przezwyciężyć. Skłoniła go ona do tego, by opowiedzieć mi powiastkę jedną, która pokazała jednocześnie, jak człowiek ten był przebiegły i jak niegodziwy. Opowiadał zawsze z wielkiem przejęciem i błyskotliwością, nierzadko osiągając efekt znaczny. Atoli niniejsza opowieść, utrzymana w tonie wysokim wśród tak wielkiego zamętu, wygłoszona przez narratora, już to patrzącego na mnie zgóry kędyś z pod niebios, już to podglądającego mnie ukradkiem zdołu, kędyś z pod stóp moich — ta osobliwa opowieść, powtarzam, podziałała na mnie w sposób zgoła szczególny.
— I hrabia, z którym się przyjaźniłem — (tak zaczęła się ta opowieść) — miał wroga w osobie pewnego barona niemieckiego, przebywającego naówczas w Rzymie. Nie będę wyjaśniał, co było przyczyną tej nieprzyjaźni; dość, że hrabia zawziął się w zamiarze zemsty, ale że pragnął przytem sam być bezpiecznym, trzymał rzecz całą w tajemnicy nawet przed baronem. Istotnie, jest to pierwsza zasada każdej zemsty, bo nienawiść ujawniona jest nienawiścią bezsilną. Hrabia był człowiekiem o umyśle ciekawym, skłonnym do dociekań, miał w sobie coś z artysty — jeżeli wypadło mu wziąć się do czegoś, musiało to być wykonane dokładnie i doskonale (nietylko w ostatecznym wyniku, ale nawet w użyciu środków i narzędzi) — w przeciwnym bowiem wypadku uważał rzecz za nieudaną. Otóż pewnego dnia, wybrawszy się na przejażdżkę konną za obręb rzymskich przedmieść, wjechał na zaniedbaną drożynkę, odgałęziającą się ku trzęsawiskom, które Rzym dokoła otaczają. Po jednej ręce miał stary rzymski grobowiec, po drugiej opustoszały dom, okolony ogrodem, pełnym wiecznie zielonych krzewów. Jadąc tą drogą, hrabia dotarł do miejsca zasłanego zwaliskami, pośrodku którego na zboczu wzgórka obaczył otwartą bramę, a niedaleko od niej samotną, o strzaskanym wierzchołku sosnę, nie większą od — — ?[1]
Miejsce było odludne i wielce tajemnicze; jakiś głos wnętrzny podszepnął hrabiemu, że tu coś się zdarzy, co może przynieść mu korzyść. Przywiązał tedy konia do sosny, wziął z sobą krzesiwo, by móc rozniecić ogień i wszedł w głąb kopczyka. Za bramą był wchód do korytarza starożytnej rzymskiej budowli, niebawem rozdzielającego się w dwóch kierunkach. Hrabia skierował się na prawo i jął posuwać się poomacku w ciemności, aż doszedł do jakiejś przegrody, ciągnącej się wpoprzek korytarza. Próbując gruntu przed sobą, natrafił nogą na gładki zrąb kamienny, za nim zaś wyczuł pustkę. To podnieciło w nim ciekawość, przeto uzbierał garstkę pogniłych drewek, leżących wokoło, i rozniecił ognisko. Tuż przed nim znajdowała się głęboka studnia; zapewne czerpał stąd niegdyś wodę któryś z okolicznych wieśniaków — jemu też przypisać należało zbudowanie wspomnianej przegrody. Hrabia oparł się o jej brzeg i przez czas dłuższy poglądał w studnię. Była ona pozostałością jeszcze z czasów rzymskich, przeto budowę miała niespożytą i na wieczne przeznaczoną czasy, jako wszystko, do czego rękę był przykładał ów naród. Ściany były spadziste, a spojenia gładkie, tak, iż człowiekowi, któryby wpadł w tę głębię, ani marzyć było o wydobyciu się. „Hm! — rozmyślał hrabia, — wszak jakaś silna podnieta wiodła mnie do tego miejsca. I pocóż to? Cóżem z tego zyskał? Cóż mi z tego przyjdzie, że będę patrzył w tę studnię?“ Naraz brzeg przegrody obsunął się pod jego ciężarem... hrabia przechylił się i o mały włosek nie runął głową do studni. Odskakując czemprędzej, by ujść zaguby, przydeptał ostatnie płomyki ogniska, które zgasło i przestało już oświecać oną piwnicę, rozpościerając jedynie wokoło dym gryzący. „Był-żem tu przywiedzion na śmierć niechybną?“ Na myśl tę dreszcz przeszedł hrabiego od stóp do głowy; niebawem jednak wróciła mu przytomność umysłu wraz z nowym konceptem. Podpełznął na czworakach do krawędzi studni i jął podniesionemi dłońmi obstukiwać przestrzeń nad sobą. Parapet był podtrzymany dwiema podporami; od jednej się oderwał, ale jeszcze trzymał się drugiej. Hrabia ustawił wszystko zpowrotem tak, jak był zastał, tak, iż miejsce to groziło śmiercią niechybną następnemu przybyszowi; uczyniwszy to, wyczołgał się z ciemnicy jak człek bezsilny. Nazajutrz, gdy mu wypadła przejażdżka z baronem przez Corso, umyślnie pokazywał po sobie jakoby głęboką zadumę. Towarzysz (jak to było w zamiarach hrabiego) jął dopytywać się go o przyczynę tego zamyślenia. Hrabia zrazu wzbraniał się nieco, poczem wyznał, że był w duchu zaniepokojny snem niezwykłym. Słowa te były obliczone na to, by pociągnąć za język barona — człeka przesądnego, który udawał, że drwi z przesądów. Spierali się i żartowali z siebie wzajem czas jakiś, poczem hrabia, jakgdyby zaperzywszy się nagle, zawołał na towarzysza, by się miał na baczności, bo to jego właśnie ów sen dotyczył. Waszeć, przezacny panie Mackellar, znasz natyle ludzką, naturę, by zgóry odgadnąć rzecz jedną... a mianowicie, że baron nie spoczął, póki nie dowiedział się treści snu. Hrabia, pewny, iż on nie odstąpi od swego pytania, trzymał go wciąż w niepewności, i dopiero gdy rozniecił w nim nieugaszoną ciekawość, uległ z pozorną niechęcią jego nagabywaniom: „Ostrzegam cię“ rzekł „że z tego wyniknie coś niedobrego... tak mi przeczucie jakieś powiada! Lecz ponieważ sprawa ta ani mnie ani tobie nie daje spokoju, więc niechże cię kule biją! Oto jaki miałem sen: widziałem cię jadącego konno, nie wiem dokąd, ale chyba to było gdzieś blisko Rzymu, gdyż po jednej stronie drogi był starożytny grobowiec, z drugiej zaś ogród, pełen wiecznie zielonych krzewów. Pomnę, iż w strachu śmiertelnym wołałem i wołałem za tobą, byś się zawrócił; nie wiem, czyś słyszał me wołanie, w każdym razie rwałeś przed siebie jak opętany. Droga przywiodła cię do pełnego zwalisk pustkowia, gdzie w kopczyku ziemnym były drzwi, a tuż koło nich nadłupana sosna. Tu zsiadłeś z konia (jam wciąż na ciebie wołał, byś się strzegł), przywiązałeś konia do sosny i wszedłeś śmiało w owe drzwi. W głębi poza niemi było ciemno, wszelakoż i tak widziałem cię jeszcze i zaklinałem cię, byś się zatrzymał. Szedłeś po omacku, trzymając się prawej ściany, przybywszy zaś do rozdroża, skierowałeś się na prawo i doszedłeś do małej izby, gdzie była studnia obrzeżona parapetem. Wówczas — sam nie wiem dlaczego — trwoga moja wzrosła tysiąckrotnie, tak, iż, zda mi się, zdarłem sobie gardło od krzyku, ostrzegając cię bez ustanku i zaklinając, byś oddalił się z tego „westybulu“; takiego to wówczas przez sen używałem słowa i wydawało mi się całkiem jasne, ale teraz, na jawie, doprawdy nie wiem, co ono oznacza. Na wszystkie moje okrzyki tyś nie zwracał najmniejszej uwagi, opierając się wciąż o balustradę i spoglądając uparcie w wodę. I wtedy stało się coś z tobą... jakieś objawienie... sam nie wiem co... ale pochwycił mnie strach wielki i zbudziłem się nagle ze snu, drżąc i szlochając. A teraz“ ciągnął dalej hrabia „serdecznie ci jestem wdzięczny za twą natarczywość. Ten sen ciężył mi jako wielkie brzemię... teraz wszakże, gdym go opowiedział przy świetle dziennem prostemi słowy, wydaje mi się czemś niedorzecznem“. „Nie wiem, co o tem sądzić“ odrzekł baron. „Rzecz ta w niektórych punktach jest osobliwa. Objawienie, powiadasz? O, to naprawdę dziwny sen! Opowiem go dla rozrywki naszym przyjaciołom.“ „Nie jestem tak dufny“ rzekł hrabia; „mnie coś nie pozwala o tem mówić. Ot, lepiej zapomnijmy o wszystkiem“. „Postaram się“ odrzekł baron. Jakoż nie wspominano już więcej o śnie owym. W kilka dni później hrabia zaproponował baronowi przejażdżkę po okolicach Rzymu; baron — jako że z każdym dniem bardziej zżywali się z sobą — skwapliwie przyjął tę propozycję. Gdy już wracali do Rzymu, hrabia jakby od niechcenia powiódł swego towarzysza osobliwą drogą. Naraz ściągnął wodze koniowi, przysłonił ręką oczy i krzyknął głośno. Potem znów ukazał twarz, bladą teraz jak ściana (bo hrabia był wytrawnym aktorem) i wlepił oczy w barona. „Co ci się stało?“ krzyknął baron. — „Nic!“ odrzekł hrabia; „ot coś takiego mnie napadło, sam nie wiem co... Jedźmy do Rzymu, co koń wyskoczy“. Ale tymczasem baron już rozejrzał się wokoło... i oto na lewo od traktu, którym wracali do Rzymu, obaczył pokrytą pyłem dróżkę, gdzie z jednej strony widać było grobowiec, a z drugiej ogród pełen krzewów wiecznie zielonych. „Tak“, powtórzył głosem zmienionym; „wracajmy czemprędzej do Rzymu. Boję się, czy zdrowie nasze w zupełnym jest porządku.“ „Ach, na miłość Boską!“ krzyknął hrabia, drżąc; „wracajmy do Rzymu... zaraz położę się do łóżka!“ Wrócili tedy nie odzywając się prawie do siebie. Hrabia, który w dniu tym właśnie powinien był iść na ansambl towarzyski, położył się do łóżka, oznajmiając, że nabawił się malarji. Nazajutrz znaleziono baronowego wierzchowca przywiązanego do wiadomej sosny, ale o samym baronie nikt już więcej nie słyszał... przepadł bez wieści... No i cóż? — przerwał nagle pan dziedzic; — byłoż to morderstwo?
— A jesteś-li waszmość pewny, że był to hrabia? — zapytałem.
— Tytułu nie jestem pewny — odrzekł pan dziedzic; — dość na tem, że był to szlachcic z możnego rodu... — a niechże cię Bóg uchowa, panie Mackellar, od nieprzyjaciela tak przebiegłego!
Słowa te rzucił mi z uśmiechem, patrząc na mnie z wysoka; w chwilę potem już był poniżej mych stóp. Jam wciąż z dziecięcym uporem śledził jego podrygi; mąciło mi się od nich w głowie, przeto mówiłem napoły przytomnie, jakoby przez sen.
— Czy on bardzo nienawidził barona? — spytałem.
— Na sam widok tego człowieka wnętrzności w nim się skręcały — odrzekł pan dziedzic.
— Jam doznawał tego samego — bąknąłem.
— Doprawdy? — krzyknął pan dziedzic. — Dalibóg, to mi nowina! Zachodzę w głowę... zali sam sobie pochlebiam... czy też istotnie jestem przyczyną tych żołądkowych zaburzeń?
Miałem sposobność przekonać się, jak ten człowiek zdolny był przybierać pełną wdzięku postawę nawet wtedy, gdy nikt oprócz mnie go nie widział, i to zwłaszcza, gdy w tem była choć odrobina jakiegoś niebezpieczeństwa. Siedział teraz, założywszy nogę na nogę, splótłszy ręce na piersi i dostosowywał sie do chwiejby okrętu z taką równowagą, iż najmniejsze odchylenie mogło go z niej wytrącić. Nagle ujrzałem przed sobą znowu zjawienie mego pana, siedzącego przy stole i podpierającego dłońmi głowę, tylko, że teraz twarz jego, gdy ją odsłonił, tchnęła ciężkim wyrzutem. W tejże chwili przyszły mi na myśl słowa mej niedawnej modlitwy: „byłbym bardziej podobien mężczyźnie, jeślibym powstał i obalił tego niegodziwca“... Zebrałem wszystkie siły i odwagę, i gdy wróg mój, w skutek przechylenia się okrętu, znalazł się pode mną zamachnąłem się szybko nogą w jego stronę. Było pisane w wyrokach Opatrzności, że acz poniosłem winę mego postępku, nie przyniósł mi on wszakże żadnej korzyści. Czy przypisać to memu niedołęstwu, czy też jego zręczności — dość na tem, iż on uniknął mego ciosu, zerwawszy się żwawo na nogi i uchwyciwszy się oparcia.
Nie wiem, jak długo trwało to wszystko: gdym ja leżał bez ruchu na pokładzie, ogarnięty trwogą, wyrzutami sumienia i wstydem, on zaś stał, oparty plecami o balustradę, trzymając się ręką poręczy i wpatrując się we mnie dziwnie mieniącemi się oczyma.
— Panie Mackellar — przemówił w końcu; nie będę ci czynił żadnych wyrzutów, tylko zaproponuję pewien układ. Co się tyczy waszeci, przypuszczam, iż nie pragniesz, by to zdarzenie stało się głośnem; co do mnie, wyznam ci szczerze, iż nie mam ochoty oddychać ciągłą obawą, iż mogę być zamordowany przez człowieka, z którym siedzę za stołem podczas posiłku. Obiecaj mi aść... albo nie... jeszcze asan nie potrafisz myśleć spokojnie... pomyślałbyś, iż wymusiłem z ciebie obietnicę w chwili twej słabości... a nie chciałbym zostawiać furtki kazuistyce, będącej plamą człowieka uczciwego. Zostawiam ci więc czas do namysłu.
Rzekłszy to, skoczył zręcznie na oślizgły pokład jak wiewiórka i znikł w głębinie kajuty. W pół godziny później, gdy powrócił, jam jeszcze leżał tak jak on był mnie zostawił.
— A więc — ozwał się, — dasz-li mi waćpan poręczenie, jako wierzący chrześcijan i wierny sługa mego brata, iż nie będę już musiał lękać się zamachów z twej strony?
— Gotów jestem zapewnić o tem waćpana — odpowiedziałem.
— Żądam, byś mi waćpan poświadczył to podaniem ręki — domagał się pan dziedzic.
— Waszmość masz prawo stawiać warunki — odparłem; uścisnęliśmy sobie dłonie, poczem on usiadł natychmiast na dawnem miejscu i w tej samej, co poprzednio, niebezpiecznej pozycji.
— Daj waćpan spokój! — zawołałem, zakrywając oczy... Nie mogę patrzeć na waćpana w tej postawie. Pierwsze lepsze nieoczekiwane w strząśnienie okrętu może zrzucić cię w głębinę morską.
— Waść pozostajesz w sprzeczności sam z sobą — odparł z uśmiechem pan dziedzic, spełniając jednakże moje żądanie. — Pomimo wszystko, mości Mackellar, wiedz o tem, że u rosłeś w mych oczach conajmniej na czterdzieści stóp. Sądzisz, że nie umiem ocenić wierności? Dlaczegóż więc, wedle twego zdania, włóczę z sobą po świecie Secundrę Dassa? Nie dla innej przyczyny, lecz dlatego, że on gotów jest choćby jutro zginąć albo zamordować kogoś dla mnie... za to go właśnie lubię. Ba, może to aspanu wydać się dziwnem, ale spodobałeś mi się dziś więcej, niż kiedykolwiek, właśnie za to, czego chciałeś dokonać. Dotychczas myślałem, że nie umiesz się wyzwolić z pod uroku Dziesięciorga Przykazań... a tymczasem... bodajbym zginął na wieki! — (tu głos podniósł) — ta stara baba ma przecie jeszcze krew w żyłach! Co jednak nie przeszkadza — ciągnął dalej z uśmiechem, — że uczyniłeś dobrze, dając mi owo przyrzeczenie... bo wątpię, czy zdołasz kiedy zajaśnieć w swym nowym zawodzie.
— Sądzę — odpowiedziałem, — iż powinienem przepraszać i Boga i waćpana, za to, żem uległ owej grzesznej pokusie. Wszelakoż dałem już słowo i dotrzymam go sumiennie. Tylko gdy pomyślę o tych, których waszmości prześladujesz...
Tu przerwałem, z czego on korzystając, rzekł:
— Życie jest rzeczą dziwną, a ludzie dziwnemi istotami. Ot, asan mniemasz, jakobyś kochał mego brata. Zapewniam cię, iż jest to poprostu tylko przywiązanie. Sięgnij wasze do własnej swej pamięci, a przypomnisz sobie, że gdy przybyłeś do Durrisdeeru, uważałeś brata mego za pospolitego, nierozgarniętego młodzika. Pozostał-ci on po dziś dzień człekiem pospolitym i nierozgarniętym, aczkolwiek lata młode dawno mu przeszły. Gdybyś, zamiast do niego, przystał był do mnie, byłbyś dziś równie silnie stał po mojej stronie.
— Nigdym-ci nie powiedział, ani nie powiem, jakobyś był człekiem pospolitym, panie Bally — odciąłem się, — atoli w tym właśnie punkcie wydajesz mi się nierozgarnięty. Dopiero co pokazałeś, że ufasz memu słowu... inaczej mówiąc, memu sumieniu... temu właśnie sumieniu, które instynktownie stroni od ciebie, jako oko od zbyt silnego światła.
— Aha! — rzekł na to. — Ja co innego miałem na myśli... to mianowicie, gdybym był waćpana spotkał w latach mej młodości. Miej to na względzie, że nie zawszem ci był taki, jaki jestem dzisiaj... i nie zawsze byłbym taki, jeślibym spotkał takiego przyjaciela, jakiego waść mi reprezentujesz.
— Phi, panie Bally — odpowiedziałem. — Waszmość napewno drwiłbyś ze mnie i napewnobyś nawet dziesięciu uprzejmych słów nie poświęcił takiemu jak ja.
Jednakowoż odtąd on już wszedł na dobre w tok ciągłego usprawiedliwiania się, którem naprzykrzał mi się przez resztę naszej podróży. Niemasz wątpliwości, że dawniejszemi czasy lubował się był w niepotrzebnem oczernianiu samego siebie, szczycąc się swą niecnotliwością i biorąc ją sobie za godło, nie był też tak nierozumny, by miał tłumić choćby jeden zwrot dawnych swych wyznań.
— Ale teraz, skoro wiem, że waćpan jesteś człowiekiem ludzkim — powiadał, — niechże mi będzie wolno się wytłumaczyć. Bo zapewniam waćpana, żem jest też człek ludzki i że mam też pewne zalety, jako moi sąsiedzi.
Naprzykrzał mi się, jakom powiedział, bo na wszystko miałem dlań jedną tylko odpowiedź:
— Wyrzecz się waszmość obecnego swego zamierzenia i wróć ze mną do Durrisdeeru, a wtedy uwierzę...
A on na to potrząsał głową i mówił:
— Ach, panie Mackellar, byś żył i tysiąc lat, jeszcze natury mej nie zrozumiesz. Godzina rozwagi już upłynęła, a godzina przebaczenia jeszcze nie nadeszła. Teraz toczy się bitwa, która zaczęła się lat dwadzieścia temu, gdyśmy rzucali pieniążek w komnacie durrisderskiego dworu. Miewaliśmy chwile triumfu i porażki, ale żadnemu z nas nigdy nawet nie śniło się o kapitulacji... co zaś mnie się tyczy, to gdy rzucam rękawicę, rzucam z nią razem na szalę losów honor mój i życie.
— Wieleć tam znaczy honor waszmości! — odpowiadałem na to. — Za waćpana pozwoleniem, te wojownicze podobieństwa brzmią nieco zbyt szumnie w sprawie, o której mowa. Waćpanu potrzeba poprostu odrobiny grosza... w tem jest sedno pańskich zabiegów... a co się tyczy aściwych środków, to jakież one są? Chcesz wywołać ból i zgryzotę w rodzinie, która nigdy nie uczyniła ci krzywdy, chcesz zwieść z drogi cnoty swego synowca i rozedrzeć serce rodzonemu bratu! Istny zbójca, co plugawą maczugą morduje starą babulkę w wełnianym czepeczku, i to dla marnego szeląga i szczypty tabaki... oto jakim jesteś waszmość wojownikiem!
Gdym go w ten — lub podobny — sposób atakował, on uśmiechał się tylko i wzdychywał, jak człek, którego nie rozumieją. Raz pamiętam, bronił się dłużej, wywlekając ciekawe sofizmata, które warto powtórzyć celem lepszego oświetlenia jego charakteru.
— Asan podobien jesteś onemu mieszczuchowi, co sądzi, że o wojnie stanowią bębny i sztandary. Wojna (jak to starożytni trafnie orzekli) jest to ultima ratio. Gdy bez pardonu osiągamy nad kimś przewagę, mówi się, że prowadzimy wojnę. Waść, panie Mackellar, o ile mam wiarę dawać opowiadaniom czynszowników, sam byłeś srogim wojakiem.
— Niewiele mnie to obchodzi, czem jest wojna — odpowiedziałem. Wszelakoż nudzisz mnie już waszmość żądaniem respektu dla siebie. Brat waćpana jest dobrym człowiekiem, waćpan zaś złym... ni mniej ni więcej!
— Powiadam waszeci — krzyknął pan dziedzic — powiadam waszeci, że jeślibym był najmniejszym z naczelników szkockich górali, jeślibym był najmniejszym z książąt murzyńskich w afrykańskiej pustyni, lud mój darzyłby mnie hołdami i uwielbieniem. Co? jestem złym człowiekiem? Jeżelim stworzony na tyrana, to na tyrana bardzo łagodnego! Zapytaj Secundry Dassa, a powie ci, że obchodzę się z nim jak z synem. Sprzęgnij swój los od jutra z moim, zostań mym niewolnikiem, moją własnością, rzeczą, której mógłbym rozkazywać jak o rozkazuję moim członkom i memu duchowi... a nie będziesz widział tej ciemnej strony, którą zwracam się do świata w mym gniewie. Muszę mieć wszystko lub nic... ale temu, kto dał mi wszystko, oddaję mu je z procentem. Królewską mam naturę: w tem całe moje nieszczęście!
— Było to dotychczas nieszczęście raczej dla innych — zauważyłem; — to zaś niezupełnie licuje z królewskością.
— Banialuki! — zawołał pan dziedzic. — Powiadam aści, że gotów jestem oszczędzić rodzinę, na której waćpanu tak zależy; tak, jeszcze teraz... choćby jutro... zostawię ich w spokoju i dobrobycie... i zginę w tym lesie szubrawców i rzezimieszków, który zwiemy światem. Gotów jestem jutro to uczynić... tylko... tylko...
— Tylko co? — spytałem.
— Tylko oni muszą na klęczkach prosić mnie o to... i to jeszcze publicznie — dodał z uśmiechem. — Doprawdy, mój Mackelarku, nie wiem, czy znajdzie się komnata tak obszerna, by mogła służyć mym celom w owym akcie wynagrodzenia.
— O próżność, próżność! — karciłem go za to. — I pomyśleć sobie, ze ta wielka moc czynienia złego jest podniecana tem samem uczuciem, które każe dziewczynie mizdrzeć się przed lustrem.
— O, na każdą rzecz są dwojakie słowa: — odrzekł pan dziedzic — słowo, które powiększa i słowo które pomniejsza. Waćpan nie zdołasz pokonać mnie słowem! Powiedziałeś kiedyś, że mogę polegać na aścinem sumieniu, jeślibym był, za przykładem waćpana, w usposobieniu do umniejszania czyjejś wartości, powiedziałbym, że liczyłem na aściną próżność. Twoją ambicją jest uchodzić za człowieka słownego... moją zaś nie przyznawać się do porażki. Nazwij to sobie próżnością, nazwij cnotą czy wielkodusznością... cóż tu znaczą słowa? W każdym razie uznać musisz w nas obu pewną cechę wspólną iż obaj żyjemy dla jakiejś idei.
Z tak poufałych pogawędek oraz z tak wielkiej wyrozumiałości, jaką okazywaliśmy sobie wzajem, wnosić można, iż pożycie nasze było teraz wyborne. Tak też było w istocie... tym razem nawet braliśmy sprawę o wiele poważniej niż przedtem. Poza dysputami, jakie tu starałem się odtworzyć, panował między nami nietylko wzajemny respekt, ale bodaj że i uprzejmość. Gdy wkrótce po opisanej burzy wpadłem w chorobę, on przesiadywał przy mem łożu, zabawiając mnie rozmową i częstując lekarstwami, które przyjmowałem bez obawy. Na tę okoliczność on sam zwracał uwagę.
— A co? zaczynasz się asan na mnie poznawać. Jeszcze niedawno, na tym tu okręcie, gdzie prócz mnie nikt nie liznął ani odrobiny wiedzy, dałbyś głowę za to, że dybię na twoje życie. I, patrz-no! właśnie od chwili, gdym się przekonał, że aść na moje życie dybiesz, zacząłem okazywać ci respekt jak największy. Sam powiedz, czy to jest dowodem mej małoduszności!
Nie odpowiadałem prawie na to. Ile mnie tyczyło, sądziłem, że kompan mój nie knuje nic złego; być może, iż wprowadzała mnie w tem większy błąd jego obłuda, wszelakoż wierzyłem (i dziś skłonny jestem wierzyć) w szczerość jego uprzejmego względem mnie usposobienia. Fakt to osobliwy, a wielce smutny, że odkąd zaczęła się ta zmiana, zawziętość moja przygasła znacznie a dręczące mnie wprzódy widziadło mego pana znikło zupełnie. Może więc przy całej chełpliwości prawdę zawierały — ostatnie już — słowa, z jakiemi zwrócił się do mnie ów człowiek w dniu drugiego lipca, gdy długa nasza podróż miała się ku końcowi i gdy bezpieczni, uspokojeni na duchu dobijaliśmy do olbrzymiej przystani Nowego Jorku. Powietrze zionęło duszącym upałem, który ku naszemu zdumieniu nagłe przeszedł w deszczową ulewę. Stałem na rufie, przyglądając się zielonemu wybrzeżu, na którem tu i owdzie widać było blade dymy małej mieściny, co była celem naszej podróży. A że właśnie rozmyślałem, jakby się wymknąć cichaczem tak spoufalonemu ze mną wrogowi, przetom się stropił potrosze, gdy on z ręką wyciągniętą zbliżył się do mnie.
— Muszę się z waćpanem pożegnać... i to na zawsze — rzekł do mnie. — Albowiem wrócisz już pomiędzy mych wrogów, gdzie niechybnie odżyją w tobie wszystkie twe dawne uprzedzenia. Wszelakoż powiem ci, że z pod mego uroku nie uwolnił się nikt, kogo chciałem nim spętać. Nawet i ty, zacny mój przyjacielu (że już nakoniec nazwę się tym tytułem )... nawet ty masz teraz zgoła inny mój konterfekt w swej pamięci... i to taki, którego nie zdołasz już nigdy zapomnieć. Szkoda, że podróż nie trwała dłużej, bo wraziłbym ci ten obraz jeszcze głębiej. Ale teraz już wszystko się skończyło i znów jesteśmy z sobą w wojnie. Po tej krótkiej przegrywce mogłeś osądzić, jak niebezpieczny ze mnie człowiek... a powiedz tym durniom (to mówiąc, wskazał palcem w stronę miasta), — żeby dobrze się namyślili, zanim poważą się ze mną wojować.