Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
MORDERSTWO.

Dyana sądząc, że mąż wyjechał, bez obawy przyjęła Bussego.
Piękna kobieta nigdy nie była weselszą.
Bussy zaś nigdy szczęśliwszym.
W niektórych chwilach, w których dusza, raczej instynkt zachowawczy przeczuwa coś nadzwyczajnego, człowiek odczuwa w sobie zdwojone wszystkie siły fizyczne i moralne.
Oddycha on całemi piersiami i czuje w pełń1 życie, którego może za chwilę nie stanie.
Dyana, tem więcej wzruszona, że chciała ukryć stan duszy; wzruszona obawą jutra, zdawała się być jeszcze czulszą i zdobną ową wonią poezyi, która nigdy nie czyni kobiety płochą, i która częściej piękne oczy łzą jak uśmiechem przysłania.
Tak przyjęła swojego kochanka.
Miała mu powiedzieć, że życie jej jest jego życiem; chciała obmyśleć najpewniejsze środki ucieczki.
Bo dla niej nie dosyć było zwycięztwa; pokonawszy przeciwników, Bussy powinien uniknąć gniewu króla; bo według wszelkiego prawdopodobieństwa Henryk nie przebaczyłby śmierci swoich ulubieńców.
— Alboż — mówiła Dyana zawisnąwszy na szyi Bussego i miłośnie patrząc mu w oczy — alboż nie jesteś najwaleczniejszym w całej Francyi rycerzem? Czyż potrzebujesz powiększać twoję sławę? Alboż nie jesteś wyższym nad innych? Nie pragniesz się innym podobać kobietom, bo mnie jednę kochasz i żalby ci było utracić mnie, wszak prawda, Ludwiku? Nie mówię ci, abyś myślał o śmierci, bo wiem, że nie ma silniejszego, mężniejszego nad mojego Ludwika, ale pamiętaj, abyś nie był raniony, chociaż wiem, żem ciebie po ranie poznać powinna, gdy walczysz z podobnemi ludźmi.
— Bądź spokojną — odrzekł Bussy z uśmiechem — będę strzegł twarzy, bo nie chcę być zeszpeconym.
— O! strzeż siebie całego. Szanuj siebie, jakby mnie, myśl, jakby mię bolało, gdybym cię zranionym i skrwawionym ujrzała. Bądź roztropny, mój ty lwie ukochany, to tylko tobie zalecam. Czyń jak ów Rzymianin, któregoś mi niegdyś czytał historyę. Naśladuj go, pozwól walczyć trzem twoim wspólnikom i nieś pomoc najwięcej zagrożonemu. Jeżeli dwóch, albo trzech razem cię opadną, uciekaj i odwracaj się tak Horacyusz, aby po kolei wszystkich pokonać.
— O! tak moja droga — odpowiedział Bussy.
— Ale ty Luuwiku odpowiadasz nie słuchając, patrzysz na mnie, a prawie mnie nie widzisz.
— Owszem, widzę cię; jesteś prześliczną.
— Ale tu nie idzie o piękność moję, idzie o twoje, o nasze życie, mój drogi. To okropne, co ci mam powiedzieć, ale potrzeba, abyś wiedział i był roztropnym. Ja chcę widzieć ten pojedynek.
— Ty?
— Będę mu obecną.
— To niepodobna, Dyano.
— Słuchaj, w bocznym pokoju jest okno wychodzące na dziedziniec, z którego widać cały obwód Tournelles.
— Tak, przypominam sobie. Okno to opatrzone kratami i nie raz z niego ptaszkom chleb rzucałaś.
— Ztamtąd będę na ciebie patrzyła. Tylko tak stań, żebym cię dobrze widziała, i ty, żebyś mię mógł zobaczyć. Albo nie, nie patrz na mnie, bo nieprzyjaciel mógłby z tego skorzystać.
— I zabić mnie, nieprawdaż, kiedy oczy będę miał zwrócone na ciebie? Jeżeliby wolno mi było rodzaj śmierci wybierać, tegobym pragnął jedynie.
— Ale ty nie umrzesz, ty żyć powinieneś.
— I będę żył, bądź spokojną; prócz tego, losy mi sprzyjają i znam moich nieprzyjaciół. Entraguet robi bronią jak ja, Ribeirac jest zimny na stanowisku i patrzy tylko w przeciwnika, Livarot jest zwinny. Wierzaj mi, śliczna to potyczka i dla większej zasługi, większego pragnąłbym niebezpieczeństwa.
— Wierzę ci, mój drogi; ale przyrzecz mi być posłusznym.
— Dobrze, byłeś mi nie kazała siebie opuszczać.
— Bardzo słusznie, ale odwołuję się do twojego rozumu.
— Trzeba było nie odbierać mi go...
— Bez żartów, mój drogi; ulegając, dowodzi się miłości.
— Zatem rozkaz.
— Mój drogi, jesteś strudzony, wracaj już do siebie.
— Tak wcześnie?
— Chcę się pomodlić, a ty mię będziesz całował.
— Wszak ty jesteś aniołem.
— Alboż aniołowie nie modlą się?... — rzekła Dyana klękając.
I z głębi serca, wejrzeniem, które zdawało się przebijać sklepienie, błagała Pana zastępów.
— Panie, jeżeli chcesz, aby twoja sługa żyła szczęśliwa i nie umarła z rozpaczy, wspieraj tego, który stanął na mojej drodze i którego po tobie najwięcej kocham.
Gdy te wyrazy kończyła, Bussy schylił się, aby objąć jej szyję i wzniósł jej twarz do wysokości swojej, gdy nagle wypadła szyba z okna; następnie całe okno i trzech zbrojnych ukazało się na balkonie, czwarty zaś dostawał się na balustradę.
Ostatni był zamaskowany i w jednej ręce miał pistolet, a szpadę w drugiej.
Bussy w pierwszej chwili tak się zmieszał że odepchnął Dyanę, która na jego szyi zawisła.
Zamaskowany dał znak i trzej jego towarzysze przystąpili.
Jeden z nich miał kuszę w ręku.
Bussy lewą ręką odsunął Dyanę, prawą zaś dobył szpady.
Następnie cofając się z wolna nie tracił z oczu przeciwników.
— Dalej, waleczni — rzekł głos grobowy wychodzący z pod maski aksamitnej; bo kochanek prawie nieżywy, strach go zabija.
— Mylisz się — odparł Bussy — nie lękam się.
Dyana chciała się zbliżyć do niego.
— Uspokój się — rzekł ze stałością Bussy.
Dyana zamiast go słuchać, powtórnie na jego szyi zawisła.
— Pani, ustąp, zginę przez ciebie — rzekł.
Dyana oddaliła cię odsłaniając go zupełnie.
Czuła, że jednym tylko sposobem może w pomoc przyjść kochankowi, słuchając go zupełnie,.
— To pan de Bussy — rzekł głos ponury — głupiec, nie chciałem temu wierzyć, prawdziwie piękny przyjaciel!
Bussy przygryzł usta i obmyślał środki obrony gdy do rozprawy przyjdzie.
— Wiedząc — mówił ten sam głos, że nie ma wielkiego łowczego, że samą zostawił żonę, że jejmość może się lękać, przyszedł ją rozweselać. Wyborny przyjaciel, powtarzam, pan de Bussy!
— A! to ty panie de Monsoreau — rzekł Bussy. Zrzuć maskę, już wiem z kim będę miał sprawę.
— Zgadzam się — odparł z gniewem wielki łowczy.
I zdala od siebie rzucił maskę.
Dyana krzyknęła.
Hrabia był blady jak trup, a uśmiech miał potępieńca.
— Skończmy panie — rzekł Bussy — nie lubię scen krzykliwych, dobre to było dla bohaterów Homera, którzy byli półbogami, rozprawiać przed potyczką; ja gestem człowiekiem tylko a człowiekiem odważnym. Uderzaj na mnie, albo pozwól mi odejść.
Monsoreau odpowiedział śmiechem, na który Dyana zadrżała, a który wściekły gniew w Bussym obudził.
— Pozwól mi przejść — powtórzył młodzieniec, któremu krwią skronie nabiegły.
— Przejść?... co mówisz, panie Bussy?
— A więc zetrzej ze mną żelaza, potrzebuję śpiesznie skończyć, bo nie mam czasu a mieszkam daleko.
— Przyszedłeś tu spać, mój panie — odpowiedział wielki łowczy, a więc będziesz spał...
Tymczasem, dwóch zbrojnych weszło na balkon a ztamtąd do pokoju.
— Więc sześciu — rzekł Bussy — a gdzie jest więcej?
— Czekają przy bramie — odpowiedział wielki łowczy.
Djana padła na kolana a Bussy posłyszał jej łkania.
Spojrzał na nią, następnie zwrócił wzrok na hrabiego.
— Panie — rzekł — wiesz, że jestem honorowym człowiekiem.
— Tak samo honorowym, jak ta pani czystą — odpowiedział Monsoreau.
— Dobrze więc, panie — mówił Bussy, potrząsając głową, surowo ale sprawiedliwie, wszystko to razem odpłacę. Tylko ponieważ jutro mam stanąć znajomym ci czterem panom, którzy mają pierwszeństwo przed tobą, proszę cię, abyś mię zwolnił od dzisiejszego spotkania, a przyjął moje stawienie się, kiedy będzie ci się podobało.
Monsoreau wzniósł ramiona.
— Przysięgam na Boga — mówił Bussy — że kiedy się załatwię z temi panami, będę na twoje rozkazy. Jeżeli zginę, oni się pomszczą za siebie i za ciebie zarazem. Jeżeli zaś mnie los posłuży, będziesz miał zadośćuczynienie.
Monsoreau odwrócił się do swoich ludzi.
— Dalej!... — zawołał.
— A! myliłem się — zawołał Bussy — to nie pojedynek, to morderstwo.
— Jak się komu podoba — odpowiedział Monsoreau.
— Obadwa myliliśmy się na sobie. Ale ostrożnie! książę Andegaweński...
— On mnie przysyła — odrzekł Monsoreau.
Bussego dreszcz przeszedł.
Dyana z jękiem wzniosła ręce do góry.
— Kiedy tak — zawołał Bussy — bronić się trzeba.
Jedną, ręką wywrócił klęcznik, przyciągnął stół a na nim położył krzesło, i tym sposobem zrobił sobie pewien rodzaj warowni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.