Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była jedenasta wieczór.
Książę Andegaweński niecierpliwie oczekiwał w swoim gabinecie, gdzie oddalił się wskutek zmęczenia i rozkazał, aby mu posłaniec księcia Gwizyusza doniósł o abdykacyi króla.
Z okna do drzwi gabinetu, od drzwi gabinetu do okna w przedpokoju, chodził i powracał, spoglądając na wielki zegar, wiszący w złoconym futerale.
Nagle posłyszał rżenie konia na dziedzińcu; sądził, że to posłaniec przybywa i wyszedł na balkon.
Lecz koń trzymany przez masztalerza oczekiwał na pana.
Niezadługo ten pan wyszedł z apartamentów wewnętrznych.
Był to Bussy, Bussy, który jako dowódzca straży, przed udaniem się na schadzkę, wydał hasło nocne.
Książę widząc tego walecznego młodzieńca, na którego nigdy nie mógł się użalać, uczuł wyrzuty sumienia; lecz w miarę, jak przy pochodni, którą wyniósł lokaj, widział twarz jego jaśniejącą radością i nadzieją, zazdrość z całą siłą opanowała go na nowo.
Bussy nie wiedział, że książę patrzy na niego i czyta z twarzy jego uczucia; wydał hasło i owinął się w płaszcz, wsiadł na konia, i dawszy mu ostrogę, ruszył z kopyta.
Przez chwilę książę widząc, że nikt nie przybywa, chciał posłać za nim, bo myślał, że nim się uda ku Bastylli, wstąpi do swojego pałacu.
Lecz gdy przypomniał tego młodzieńca szczęśliwego miłością Dyany, która dla niego była niedoścignioną, dobro jego zamiary w niwecz się obróciły.
Bussy uśmiechnął się wyjeżdżając; ten uśmiech był zniewagą dla księcia.
Gdyby był smutnym, możeby go zatrzymał.
Bussy wyjechawszy z pałacu Anjou, zwolnił biegu, jakby się lękał własnego cienia; przybywszy do swojego domu jak to przewidział książę, oddał konia masztalerzowi, który właśnie i Remym rozmawiał.
— A! to ty Remy!... — zawołał Bussy poznając młodego doktora.
— Tak panie, to ja.
— Jeszcze nie śpisz?
— Nie ma dziesięciu minut jak powróciłem, bo od chwili, gdy mi nie stało chorego, zdaje mi się, że dzień ma czterdzieści ośm godzin.
— Może się nudzisz?... — zapytał Bussy.
— I jak jeszcze.
— A miłość?
— Dawno panu mówiłem, że w miłość nie wierzę i że napróżno o nią się kusiłem.
— Opuściłeś zatem Gertrudę?
— Zupełnie.
— Znudziłeś się?
— Biciem, bo moja amazonka tym sposobem swoję miłość objawiała.
— A dzisiaj wieczór, serce twoje za nią nie przemawia?
— Dla czego, panie?
— Bo wziąłbym cię z sobą.
— Do Bastylli?
— Tak.
— Pan się tam udajesz?
— Nie inaczej.
— A pan Monsoreau?
— W Compiègne, gdzie gotuje łowy dla króla.
— Czyś pan tego pewny?
— Dziś rano dano mu rozkaz.
— A!
Remy zamyślił się.
— A więc?... — rzekł po chwili.
— W dzień dziękowałem Bogu za szczęście, które mi zesłał, a w nocy chcę go używać.
— Jourdain, szpadę!... — zawołał Remy.
Masztalerz zniknął we wnętrzu domu.
— Czy zmieniłeś zamiar?... — zapytał Bussy?
— W czem?
— Że bierzesz szpadę.
— Z dwóch przyczyn muszę panu aż do bramy towarzyszyć.
— Dlaczego?
— Naprzód, lękam się, abyś pan nic miał jakiego wypadku.
Bussy uśmiechnął się.
— Tak, tak, śmiej się pan, wiem o tem dobrze, że pan nie lękasz się wypadków, ale nie tak śmiało napadają na dwóch, jak na jednego, powtóre, mam panu nie jednę radę udzielić.
— Pójdź, pójdź, mój Kemy, będziemy o niej rozmawiać; po rozkoszy widzenia ukochanej osoby, nie znam większej przyjemności jak mówić o niej.
— Nawet są ludzie — mówił Remy — którzy wolą mówić, jak widzieć.
— Ale — rzekł Bussy — czas zdaje mi się niepewny.
— Dlatego też jadę z panem. Dziękuję, rzekł Remy do masztalerza, który mu przyniósł rapir.
Później odwróciwszy się do hrabiego:
— Jestem panie, na twoje rozkazy.
Bussy wziął pod rękę młodego lekarza i obadwa skierowali się ku Bastylli.
Remy mówił hrabiemu, że wiele rad ma mu udzielić; i w rzeczy samej, w drodze lekarz rozpoczął liczne cytacye, mające na celu odwrócenie Bussego od odwiedzin Dyany.
Radził mu, żeby lepiej pozostał w łóżku, zważając, że człowiek nie ma sił, gdy się nie wyśpi.
— Z dowodzeń, przeszedł do przykładów i podań i powiedział, że zwykle Wenera Marsa rozbraja.
Bussy uśmiechnął się, Remy nalegał.
— Patrz Remy — mówił hrabia — jak moja ręka trzyma szpadę, jak muskuły silnie się wyprężają i jaką giętkość stali nadają. Zdaje mi się, że ręka i szpada, to jedno. Na honor, czuję się silnym i niestrudzonym.
— Ale utrudzenie może nastąpić.
— Nie lękaj się.
— Wszak jutro, panie — mówił Remy, ma odbyć się walka Herkulesa z Anteuszem, Tezeusza z Minotaurem, coś olbrzymiego i homerycznego. Walkę tę, może nazwą w przyszłości walką Bussego, z której pragnę, abyś pan wyszedł nienaruszony.
— Bądź spokojny, mój Remy, cuda zobaczysz dziś rano; z czterema zuchami odbyłem próbę, żaden z nich ani mnie dotknął, a ja im na wylot suknie podziurawiłem.
— Ja nic przeciw temu nie mówię, ale czy siły dzisiejsze i jutro będą takiemi?
Bussy i jego lekarz zaczęli rozmowę po łacinie, często śmiechem przerywaną.
Tak rozmawiając, przybyli na róg wielkiej ulicy świętego Antoniego.
— Bądź zdrów — rzekł Bussy.
— Gdybym na pana zaczekał?... — zapytał Remy.
— Na co?
— Żeby pana za dwie godziny przyprowadzić do domu i choć kilka godzin snu mu zapewnić.
— A gdybym ci dał słowo?
— A to co innego. Słowu pana de Bussy wierzę zawsze.
— A więc go masz. Za dwie godziny, Remy, będę w moim pałacu.
— Żegnam pana.
— Bądź zdrów, Remy.
Dwaj młodzi ludzie rozdzielili się, lecz Remy pozostał na miejscu.
Widział on jak hrabia udaje się ku domowi i jak nieobecność pana de Monsoreau daje mu wszelką pewność.
Widział go jak wchodził przez drzwi, które mu otwierała Gertruda.
Następnie, przez puste ulice powrócił do pałacu Bussego.
Kiedy wchodził na plac Baudoyer, ujrzał pięciu ludzi odzianych w płaszcze i uzbrojonych doskonale.
Pięciu ludzi o tej godzinie, to zjawisko!
Skrył się więc za węgieł domu sąsiedniego.
Przybywszy o dziesięć kroków od niego, pięciu ludzi zatrzymało się i pożegnawszy się serdecznie, czterech z nich w rozmaite rozjechało się strony, a pozostały zdawał się namyślać.
W tej chwili księżyc wyszedł z za chmury i oświecił twarz nocnego wędrowca.
— Pan Saint-Luc! — zawołał Remy.
Saint-Luc odwrócił się słysząc swoje nazwisko i ujrzał mężczyznę idącego ku sobie.
— Remy!.. — zawołał z kolei.
— Ja sam i cieszy mię, że nie potrzebuję mówić; „na pańskie usługi”, zważając, że pan zdrów jesteś. Gdyby to nie było niegrzecznie, spytałbym pana, co tu robisz o tej godzinie?
— Z rozkazu króla przeglądam miasto. Właśnie mi mówił: „przejdź się po ulicach Paryża i jeżeli zdarzy ci się usłyszeć, że abdykowałem, odpowiedz, że to nie prawda.”
— A czy pan co podobnego słyszałeś?
— Ani słowa. Zatem, skoro północ, skoro wszystko spokojne i skoro napotkałem pana de Monsoreau, pożegnałem moich przyjaciół i miałem wracać do domu.
— Pan spotkałeś pana de Monsoreau?
— Tak.
— Samego?
— W towarzystwie kilkunastu zbrojnych.
— Pana de Monsoreau! to niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo on powinien być w Compiègne.
— Prawda, powinien, ale nie jest.
— A rozkaz króla?
— Widzisz, jak go wypełnia.
— Pan spotkałeś pana de Monsoreau z kilkunastu zbrojnymi?
— Nie inaczej.
— I poznał cię.
— Tak sądzę.
— Panów było tylko pięciu?
— Ja czterech moich przyjaciół.
— I nie rzucił się na was?
— Przeciwnie, unikał mnie, co mię bardzo dziwiło; spodziewałem się bitwy ciężkiej.
— Z której szedł strony?
— Od ulicy Tixeranderie.
— O! mój Boże! — zawołał Remy.
— Co mówisz?.. — zapytał Saint-Luc strwożony.
— Panie Saint-Luc, wielkie nieszczęście spotka dziś kogoś...
— Wielkie nieszczęście! kogo?
— Pana de Bussy.
— Pana de Bussy!.. Mów Remy, wiesz, że jestem jego przyjacielem.
— Pan Bussy myślał, że Monsoreau jest w Compiègne.
— Cóż z tego?
— I chciał z jego nieobecności skorzystać.
— I jest...
— U pani de Monsoreau.
— A! rozumiem... — zawołał Saint-Luc.
— Rozumiesz pan — rzekł Remy — hrabia miał podejrzenia, albo mu je poddano i udał tylko wyjazd.
— Zaczekaj!.. — rzekł Saint-Luc, uderzając się w czoło.
— Jaka panu myśl przyszła?... — zapytał Remy.
— Mnie się zdaje, że w tem jest książę Andegaweński.
— Ależ książę sam wczoraj wywołał odjazd pana de Monsoreau.
— Tem bardziej... Remy, czy dobre masz piersi?..
— Jak miechy kowalskie.
— Zatem biegnijmy co sił; wszak znasz dom?
— Doskonale.
— Leć naprzód.
Dwaj młodzi ludzie zaczęli biedz krokiem tak pośpiesznym, żeby go im dzikie kozy pozazdrościć mogły.
— Czy bardzo nas wyprzedził? — biegnąc zapytał Remy.
— Monsoreau?
— Tak.
— Może o kwadrans — odpowiedział Saint-Luc, przebywając stos kamieni na pięć stóp wysoki.
— Bylebyśmy na czas przybyli!... — mówił Remy, na wszelki wypadek dobywając szpady.