Phedon (tłum. Kozłowski)/Ciąg dalszy Phedona

<<< Dane tekstu >>>
Autor Platon
Tytuł Ciąg dalszy Phedona
Pochodzenie Dzieła Platona:
Phedon
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1845
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Kozłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Phedon
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
Ciąg dalszy Phedona.

— Musi zatém być koniecznie jedno z dwojga: albo że się rodzimy z poznaniem wszystkiego i mamy je przez cale życie, albo że ucząc się, przypominamy sobie tylko cośmy dawniéj wiedzieli. W drugim razie nie będzież poznanie tylko przypomnieniem? — Tak nie inaczéj. — Cóż więc zdaje ci się podobniejszém do prawdy: czy że się rodzimy z poznaniem wszystkiego, czy że przypominamy sobie to, cośmy już wiedzieli? — Nie umiem ci teraz powiedzieć. — A o tém czy nie potrafisz takie nic powiedziéć, że każdy z tego co zna może się wytłumaczyć. — Powinien módz Sokratesie. — A z tego o czém teraz mówimy, sądziszże, iż wszyscy potrafią się wytłómaczyć. — Radbym żeby mogli; lecz się lękam, żeby do jutra już nie było nikogo coby potrafił jak należy to zrobić. — A więc zdaje ci się Simiaszu że nie wszyscy to rozumieją? — Pewno że nie wszyscy. — A więc przypominają sobie, co dawniej znali? — Nie inaczéj. — Kiedyż zaś dusza nasza nabyła tego poznania? Czy już nie po naszém urodzeniu się? — Nie. — Więc piérw? — Tak. — Musi więc już piérw dusza exystować nim się w kształcie ludzkim okazuje, to jest, że nim wchodzi do ciała już myśli. — Ale może nabywamy poznania w czasie urodzenia? bo ten nam jeszcze czas do tego zostaje. — Dobrze mój kochany, lecz powiedz kiedy go znowu tracimy? bo po urodzeniu jakeśmy niedawno mówili, już go nie marny. Czy wtenczas zaraz tracimy kiedy nabywamy? Może wiesz kiedy? powiedz. — Nie wiem, nie postrzegłem się że co powiem będzie niestosowne. — Jeśli więc to. o czém dotąd ciągłe mowa, jest czémciś w istocie, to jest tak zwane dobroć, piękność, i jeśli do niego jako pierwotnego początku, który w sobie mamy, odnosimy wszystkie nasze wrażenia zmysłów, i jeśli je z niém porównywamy, wypada że kiedy to wszystko exystuje, musi i dusza nasza exystować koniecznie, i exystować piérw nim się rodzimy; lub jeśli to nic exystuje, dowodzenie nasze jest próżne. — Czy nie tak że równo jak tamte exystują, i dusza nasza musi exystować piérw nim się rodzimy, albo jeśli tamte nie, to i ona nie? — Niezawodnie, rzekł Simias, zdaje mi się że jak tamte koniecznie, tak i ona exystuje piérw nim się rodzimy; bo co do mnie nie widzę nic pewniejszego, jak że to, co zowiemy pięknością i dobrocią, samo w sobie exystuje. Dla mnie w tym względzie już dosyć dowodów. — A dla Cebesa? rzekł Sokrates; bo potrzeba aby i on był o tém przekonany. — I on rzekł Simias, jest już jak sądzę dosyć przekonany, choć do uwierzenia zwykle najtrudniejszy. Zdaje mi się że teraz dostatecznie się przekonał iż dusza nasza exystuje piérw nim się rodzimy. Lecz żeby i po śmierci naszéj jeszcze exystowała, to mnie się nie zdaje Sokratesie jeszcze dowiedzione, i nie widzę dla czegoby, jak Cebes dopiéro co powiedział, nie miała ze śmiercią człowieka razem ginąć i mieć końca; bo cóż przeszkadza by się tak jak ciało gdzieś osobno nie rodziła, nie powstała, i piérw nią nie była nim wejdzie do ciała, a po wyjściu i opuszczeniu ciała, nie ginęła i niknęła jak ono? — Tak pewno Simiaszu, odezwał się Cebes. Zdaje mi się że Sokrates połowę tylko tego dowiódł, co trzeba dowieść, aby uwierzyć że dusza nasza exystuje, piérw nim się, rodzimy: albowiem wypada jeszcze pokazać, że i po śmierci naszéj równie exystuje jak przed urodzeniem, jeśli dowodzenie ma być zupełne i cel swój ostateczny osiągnąć. — Wszak wam to dostatecznie już pokazałem Simiaszu i Cebesie, rzekł Sokrates, i przyznacie to sami, jeśli do tego coście dopiéro słyszeli, dołączycie to, na coście się sami zgodzili: że żyjący powstają z umarłych. Albowiem jeżeli dusza exystuje piérw nim się rodzimy, jeżeli idąc do życia wychodzi z łona śmierci, jakże nie ma exystować i po śmierci, kiedy się niejako wraca do życia? Macie zatém dowiedzione czegoście chcieli Cebesie i Simiaszu. Ale może chcielibyście się nad tém dłużéj jeszcze zastanowić, i boicie się jak dzieci, żeby kiedy dusza wychodzi z ciała wiatr jéj nie uniósł nie rozproszył, osobliwie kiedy kto na przykład w czasie wielkiego wichru umiera. — Na to Cebes uśmiechnąwszy się rzecze: Dobrze, sądź że się boimy, albo że jeślibyśmy tego nie robili, jest jakie między nami dziecko co się boi; pokażmy mu więc żeby się nie bało śmierci jak strachów. — Musicie zatém, rzekł Sokrates, ciągle mu to wybijać z głowy, póki zupełnie nie wyjdzie. — Ale gdzież znajdziemy takiego Sokratesie, co tego dokaże, kiedy ty nas opuszczasz! — Rozległa jest Grecya Cebesie! odpowiedział Sokrates, można w niéj znaleść zdatnych ludzi; a prócz niéj jest wiele innych krajów. Do nich się więc udać trzeba i wszędzie szukać, nie żałując ni pieniędzy ni starań; albowiem na nic z większą korzyścią nie będziecie mogli obrócić waszych pieniędzy jak na to. Trzeba poszukać także i między wami samemi; bo może trudno przyszłoby wam znaleść kogo innego, coby lepiéj od was potrafił to zrobić. — Dobrze, rzekł Cebes, nie zapomnimy o tém. Ale teraz wróćmy się jeśli chcesz do tego, z czegośmy wyszli podczas naszéj rozmowy. — I owszem, chętnie; bo nie wiem dla czegobym miał nie chcieć. — Dobrze rzekł Cebes. — Wypada więc najpiérw nas samych się zapytać, mówił Sokrates, co może w powietrzu rozejść się jak para, i względem czego należy się ztąd troszczyć, by się z nim podobnie nie stało; a o co trzeba być spokojnym, i dla czego? potém zastanowić się co z tego dwojga ma duszę, i czy należy ztąd się o nią troszczyć, lub być spokojnym. — Dobrze mówisz, odpowiedział Cebes. — Przyznasz zapewne, mówił daléj Sokrates, że tylko to co jest złożone, i z natury nie exystuje samo w sobie, może być rozdzielone w częściach z których się składa; a jeżeli jest co niezłożone, i samo w sobie exystuje, nie może podlegać téj saméj kolei. — Sądzę że tak, rzeki Cebes. — A czy nie to zdaje się być niezłożone co zawsze jest jedno i nie odmienia się, a złożoném to, co nie zawsze jedno, i odmienia się. — Pewno. — Więc przejdźmy do rzeczy, o którycheśmy dawniéj mówili. Czy to czemuśmy w rozmowie tu między sobą przyznali exystencyą samą w sobie, jest zawsze jedno i nie odmienia się, lub przeciwnie; jak podobieństwo samo w sobie, piękność, dobroć, i tym podobne, czy podlega choć najmniejszéj zmianie, lub zostaje zawsze jedno bez zmiany proste, samo w sobie. — Tak, jedno bez zmiany samo w sobie Sokratesie. — A co powiemy o wielu rzeczach, które obudzają mniéj lub więcéj myśl podobieństwa, piękności saméj w sobie: jak n. p. ludzie, konie, suknie, i wiele innych rzeczy, czy są zawsze jedne i te same, lub przeciwne tamtym, nie zawsze jedne, sobie i drugim podobne. — Tak, rzeki Cebes, nie zawsze są jedne i sobie podobne. — Te wzrokiem, dotykaniem, lub jakimkolwiek zmysłem możesz pojmować, ule tamte które zawsze zostają te same, nie dadzą się inaczéj jak tylko myślą pojmować; bo nie są materyalne i nie można ich widziéć. — W istocie, wszystko coś powiedział, prawda, rzekł Cebes. — Przyznajmy więc mówił daléj, jeśli chcesz, że dwa są rodzaje rzeczy: jeden widzialnych, a drugi takich co zmysłami nie dadzą się pojąć. — Tak. — W piérwszym są takie co nie zawsze zostają jedne i te samę, w drugim te co zostają zawsze jedne i te samę. — Zgadzam się na to, odpowiedział Cebes. — Dobrze, uważ więc, mówił Sokrates, czy do jednego z tych nie należy własne nasze ciało, a do drugiego dusza? — Pewno. — Do którego więc ciało? — Oczywiście rzekł, że do tego w którym są rzeczy widzialne. — A dusza nasza czy jest widzialną, lub czy się da pojąć zmysłami naszemi? — Przynajmniéj dla ludzi jest niewidzialną. — A mówiąc o rzeczach widzialnych i niewidzialnych, czyśmy je na takie rozdzielili przez wzgląd na ludzi, lub kogo innego? — Przez wzgląd na ludzi. — Jakże więc, czy powiemy o duszy że jest widzialną lub nie? — Powiemy że jest niewidzialną. — Więc nie da się pojąć zmysłami? — Tak. — A zatém dusza jest coś niemateryalnego, a ciało materyalne i widzialne. — Pewno. — A czy nie mówiliśmy dawniéj, że gdy dusza używa ciała do poznania czego wzrokiem, słuchem, lub innym jakim zmysłem (bo ciało tylko poznaje zmysłami), bywa od niego pociąganą ku temu co niestałe i zmienne. I gdy się do niego zbliży, doznaje pewnego obłąkania, pomięszania i zawrotu, tak jakby się upiła? — Tak, mówiliśmy o tém. — Przeciwnie, gdy sama przez się co poznaje, i zbliża się ku temu co stałe i niezmienne, jednéj z niém będąc natury, zostaje przy niém dopóty, dopóki jest sama w sobie i dopóki w takim stanie wytrwać może. Nie doznaje wtenczas obłąkania, i zostając przy tém co niezmienne, jedno i to samo, sama jest jedną i niezmienną. Stan jéj taki w ówczas nazywa się mądrością. — Pewno Sokratesie, prawda! — Podług tego zatém cośmy piérw i teraz powiedzieli, do czegóż, zdaje ci się, dusza nasza należy i stosuje się? — Każdy, sądzę Sokratesie, choćby najupartszy i najniepójętniéjszy przyzna, podług tego jakeś dowodził, że daleko więcéj należy do tego co zawsze jedno i niezmienne, niż co zmienne. — A ciało do czego należy? — Oczywiście że do tego co zmienne. — Teraz uważ: gdy dusza i ciało zostają razem, natura nakazuje jednemu z nich być podległém i dać się powodować, a drugiemu rządzić i powodować; które więc z tego dwojga zdaje ci się bliższém bóstwa a które śmierci? bo przyznasz że jedynie coś boskiego może drugiém rządzić i powodować, a co jest śmiertelne musi podlegać i dać się powodować. — Tak pewno. — Do czegóż więc dusza jest podobniéjsza? — Oczywiście Sokratesie że do tego co boskie, a ciało do tego co śmiertelne. — Zastanów się więc Cebesie, rzekł Sokrates, czy z tego wszystkiego cośmy dotąd powiedzieli nie wypada że dusza największe ma podobieństwo do tego co boskie, co nieśmiertelne, myślą tylko dające się pojąć, w sobie nierozdzielne, niezmienne, zawsze jednakowe; a ciało do tego co jest ludzkie, śmiertelne, zmysłowe, złożone, rozdzielne, zmienne, i często nie jednakowe. Czy możemy co przeciw temu powiedziéć kochany Cebesie? — Nie możemy nic powiedzieć. — Kiedy tak, nie będzież własnością ciała, że się zepsuje i zniknie, a duszy że zostanie zawsze cała? — Tak nie inaczéj. — Widzisz, mówił daléj, że po śmierci człowieka część jego widzialna, to jest ciało, które pod zmysł widzenia podpada, i w takim stanie zowie się trupem, przeznaczone jest na to, by się zepsuło, w proch obróciło, i znikło. Nie następuje to zaraz, lecz długo ono się jeszcze utrzymuje, i zachowuje rysy piękności, jakie za życia miało: osobliwie kiedy jest namaszczone tak jak u Egipcyan, zostaje bardzo długo w całości; i nawet choć się zepsuje, jeszcze niektóre jego części jakoto kości, nerwy, i tym podobne, zostają że tak powiem nieśmiertelne. Nie prawdaż? — Prawda. — A jakże dusza, która jest nie materyalna, idzie na miejsce sobie podobne, święte, czyste, niemateryalne i dla tego słusznie innym światem zwane, do Boga dobrego, mądrego, do którego jeśli mu się podoba i moja dusza wkrótce się uda, jakże mówię dusza człowieka taką będąc, i takiéj natury, ma zaraz ginąć i niknąć jak wielu to utrzymuje? O! bynajmniéj Cebesie i Simiaszu, lecz tak jest jak powiem. Jeśli wychodzi z ciała czysta, nie mając nic na sobie z ciała, z którém w związku za życia dobrowolnie nie zostawała, lecz go unikała, chroniła się i sama w sobie jednoczyła, do tego jedynie zmierzając aby filozofii jaknajwięcéj się poświęcać, to jest przywykać do śmierci dobrowolnej, bo w istocie takie do niej przywykanie jest przysposobieniem się do śmierci, wtenczas dusza taką udaje się do tego co jéj jest podobne, niemateryalne, boskie, nieśmiertelne, mądre; zostaje z niém szczęśliwą, wolną od błędów, nierozsądku, bojaźni, nieprawej miłości, i wszystkiego. złego; słowem jak mówią ci co są obeznani z tajemnicami religii, żyje wiecznie z bogami. Czy nie przyznamy że tak jest Cebesie? — Przyznamy, pewno. — Lecz gdy skażona, nieczysta wychodzi z ciała do którego jaknajścjśléj była przywiązana, służyła mu, ulegała, dała się powodować namiętnościom, roskoszom, tak że nie znała nic prócz co zmysłowe, cielesne, co można widzieć, dotknąć się, jeść, pić, i co służy do roskoszy miłości, a reszty co niewidzialne, niemateryalne lecz umysłowe, i tylko przez filozofią dające się poznać nienawidziła, nie lubiła, unikała, taka mówię dusza czy sądzisz że może wyjść z ciała czysta i wolna? Nie bynajmniéj. Wychodzi ona skrępowana więzami cielesności, które jéj narzucił związek ciągły z ciałem, i zbyt ścisłe z niém się połączenie pochodzące z ustawicznego z niém przestawania, i starania jakie o niém miała. — Pewno. — Te więzy przyjacielu muszą być dolegające, ciężkie, jakby z ziemi zrobione, i zmysłowe. Dusza niemi skrępowana upada pod niemi i wznieść się nie może. Pociągana ku światu zmysłowemu przez wstręt do tego co nie zmysłowe, bojąc się innego świata, błąka się jak mówią koło grobów i pomników, gdzie nieraz widziano unoszące się cienie w których pokazują się dusze, co nie oczyściwszy się przed opuszczeniem ciała, zachowały przy sobie cząstkę jakąś ze świata zmysłowego, i dla tego okiem ludzkiém dojrzeć się dają. — Pewno Sokratesie. — Tak niezawodnie Cebesie, że nie są to dusze dobrych lecz złych, i muszą błąkać się w miejscach gdzie odnoszą karę za złe dawniéj życie póty, aż pociąg jaki mają do zmysłowości nie wciągnie je znowu do jakiego ciała. Natenczas wracają do dawnego sposobu życia jaki piérw prowadziły. — Co mówisz Sokratesie? — Oto sądzę, że dusze tych co się oddali obżarstwu, pijaństwu, roskoszom, i nie byli wstrzemięźliwemi, wchodzą w ciała osłów, i innych tym podobnych zwierząt. Czy nie tak? — Tak! — A tych co popełniali ciągle niesprawiedliwości, gwałty, grabieże, wchodzą w ciała wilków, jastrzębi, orłów. Czy nie przyznamy tego? — Przyznamy. — Więc każda z nich wejdzie w to co stosowne do jéj życia. — Oczywiście że tak, bo jakże mogłoby być inaczéj? Najszczęśliwsi będą ci i najlepsze dostaną miejsce, którzy w czasie życia starali się o te cnoty towarzyskie które my zowiemy sprawiedliwością, wstrzemięźliwością i które nabywają się przez usilność i nawyknienie, nie zaś koniecznie przez filozofią i myślenie. — Jakimże sposobem najszczęśliwsi? — Bo zdaje się że dusze ich wejdą w stosowny do tego rodzaj zwierząt spokojnych, łaskawych jako pszczół, mrówek, albo znowu w ciała innych ludzi, którzy będą dobrzy. — Zdaje się. — Ale do bogów nie dostanie się ten, kto nie był filozofem, nie wyszedł z tego życia zupełnie czysty. — To jest zostawione samemu tylko filozofowi. Dla tego też kochany Simiaszu prawdziwi filozofowie wstrzymują się od wszelkich namiętności ciała, opiérają im się, i nie dają powodować nie obawiają się ni utraty majątku, ni ubóstwa jak ludzie pospolici i ci co za pieniędzmi się ubiegają, nie dbają o niesławę i cudze mowy, jak ci co dążą za chwałą i pragną jedynie godności. Unikają wszystkiego. — Boby im też nie przystało inaczéj robić, rzekł Cebes. — Bez wątpienia że nie, odpowiedział Sokrates. Ci co mają staranie o swéj duszy, i nie dogadzają swemu ciału, nie postępują tak jak ci co idą nie wiedząc sami gdzie. Przekonani że nie należy nic robić przeciwnego filozofii oraz uwolnieniu się i oczyszczeniu, do którego ona prowadzi, idą za nią tam gdzie ich wiedzie. — Jak to Sokratesie? — Oto mówię, ci co lubią myśleć, poznają że filozofia gdy wchodzi do ich duszy, zastaje ją zamkniętą i że tak powiem uwięzioną w ciele, nie samą przez się, lecz przez jego organy tak jakby przez mur więzienia, i w ciemnościach, zmuszoną patrzeć na rzeczy, i poznawać że ścisłość tego więzienia pochodzi od namiętności przez które ten co w niém zostaje, sam je powiększa; dopiéro filozofia namawia ją z wolna i usposabia aby się od tego uwolniła; pokazuje że podanie wzroku, słuchu, i innych zmysłów jest często bardzo fałszywe; nakłania aby się od nich oddzielała, i kiedy tylko bez nich obejść się może, w sobie sama jednoczyła i koncentrowała; aby niczemu nie wierzyła prócz saméj sobie, kiedy sama przez się pozna myślą co każda rzecz ma w sobie; a jeśli co pozna nie sama, przez się, lecz za pomocą czego innego, aby je nie uważała za pewne, jako podług rożności podających je organów mogące być różne; aby mówię powiedziała, że co przez nie widzi jest zmysłowe, materyalne, a co sama przez się niezmysłowe niemateryalne. Ztąd dusza prawdziwego filozofa widząc że nie trzeba się sprzeciwiać swojemu uwolnieniu, wstrzymuje się ile może od roskosz, żądz, zbytecznego smutku, pamiętając na to że po zbytecznéj przyjemności, bojaźni, albo smutku, nie następuje zwyczajne jakby kto sądził złe, choroba lub strata majątku przez zbytek, lecz największe i najwyższe ze wszystkiego złe, a które się nawet czuć nie daje. — Co za złe Sokratesie? — Oto, że dusza w radości lub smutku nabywa przekonania że to co go jéj sprawia jest czémciś pewném, niezawodném, choć w istocie niczém nie jest; bo czy nie przyznasz że to co nam sprawia radość, lub smutek, jest rzeczą pod zmysł widzenia podpadającą? — Tak! — A zatém w cierpieniu dobrego i złego ciało więzi duszę. — Jakto? — Oto że każda radość, każdy smutek ma że tak powiem klucz, którym duszę zamyka w ciele, robi ją ciału podobną, i każe wierzyć że to jest prawdziwe, co ciało jéj powie. A więc kiedy jedno z ciałem wierzy, i jedne ma z niém przyjemności, musi jak sądzę ten sam mieć popęd, te same skłonności. Nie może przeto pójść czysta na tamten świat, lecz zarażona od ciała które opuszcza, do innego wstępuje, i tam jak zaród w ziemi na nowo wschodzi. Tak, pozbawiona czystości i doskonałości boskiéj. — Prawdę mówisz i bardzo Sokratesie! — Masz więc, dla czego starają się prawdziwi filozofowie być skromnemi i wstrzemięźliwemi! A nie dla tego, co wielu fałszywie mówi. Czy i ty jednakowo z niemi myślisz? — Nie bynajmniéj! — Dobrze, bo nigdy dusza filozofa takby nie myślała, nie przystała na to, aby filozofia miała ją uwalniać, a po uwolnieniu oddawać znowu więzom roskoszy, smutku, i tym sposobem wracać do jednego, tak jak Penelopa z swojém prześcieradłem. Owszem uwalniając się od nich, kierując się rozumem, mając ciągłą uwagę na to co prawdziwie boskie, niezmienne, niezależne od zdania, nabywa mówię wychowana tym sposobem dusza o sobie przekonania, że żyć musi póty, póki będzie przy tém życiu; a po jego zgonie połączy się z tém co jéj podobne i stosowne do jéj natury; uwolni się od nieszczęść ludzkich. Przy takiém postępowaniu, jeśli go się ściśle trzyma, niéma powodu obawiać się, żeby przy wyjściu z ciała, porwana od wiatru, uniesiona i rozproszona, zniszczoną została.
Gdy to rzeki Sokrates, nastąpiło długie milczenie. Zdawał się być sam równie tém zajęty co powiedział jak i wielu z nas. Cebes i Simias mówili coś do siebie. Sokrates spojrzawszy na nich spytał coby mówili.

— Czy widzicie rzekł, co niedokładnego w mojéj mowie, w któréj gdyby ją przyszło rozbierać w szczegółach, znalazłby się powód do wielu wątpliwości i zarzutów. Jeśli o czém inném mówicie, nie przerywam, lecz jeśli względem mojéj mowy macie jaką wątpliwość, nie wąchajcie się mi jéj objawić, odkryć w tém wasze zdanie, i przyjąć mnie do waszéj rozmowy, jeśli sądzicie że wam w czém pomogę. — Powiem prawdę Sokratesie, rzekł Simias; już od dawna obadwa mając wątpliwości namawiamy się, aby ci je przełożyć; gdyż pragniemy posłuchać jak je rozwiążesz, lecz nie chcemy naprzykrzać się w twoim teraz stanie. — Ah Simiaszu! odpowiedział Sokrates uśmiechnąwszy się mile, jakże przekonana innych, że nie uważam stanu w którym się teraz znajduję, za przykry, kiedy was samych nie mogę tu przekonać, i boicie się żeby mi nie było teraz przykrzéj żyć niż piérwéj?! Jak widzę, to mniéj nawet na mnie uważacie niż na łabędzie, co do przeczucia. One kiedy przeczuwają śmierć swoją, śpiéwają wtenczas najwięcéj, z radości że pójdą do Boga któremu służą; a ludzie dla tego że sami śmierci się boją, ujmują im mówiąc że płaczą nad śmiercią swoją, i z żalu śpiéwają; nie zastanowią się zaś nad tém, że żaden ptak nie śpiewa z głodu, zimna, lub czego podobnego, ani słowik, ani jaskółka, ani dudek, o których przecię mówią, że ze smutku śpiéwają, lubo ja nie wierzę temu żeby podobnie jak łabędzie ze smutku śpiéwały, tylko że będąc ptakami Apollina mają w sobie coś wieszczego, czém przewidując szczęście jakiego na tamtym świecie mają doznawać, śpiéwają i cieszą się najwięcéj wtenczas, kiedy mają umierać. Ja mam się za im podobnego, że jestem jak one Apollonowi oddany, i posiadam ducha wieszczego, który się nie troszczy wcale, kiedy mu przychodzi to życie opuścić. Dla tego możecie to do mnie mówić, i pytać się o wszystko co chcecie, póki przełożeni więzienia pozwolą. — Dobrze Sokratesie! rzeki Simias; więc ja ci odkryję moje wątpliwości, a Cebes swoje. Zgadzam się z tobą na to Sokratesie że w tém życiu nie podobna, a przynajmniéj bardzo trudno poznać prawdę; lecz znowu nie starać się poznać dokładnie to, o czém mowa, i puścić je bez należytego roztrząśnienia, sądzę, że jest lekkomyślnością; bo musi być koniecznie jedno z dwojga: albo powziąść od kogo objaśnienie, albo samemu z siebie dojść prawdy. Jeśli zaś żadnego z tego zrobić nie można, trzeba z rozumowań ludzkich przyjąć to które się zdaje najlepsze, najpewniejsze, i trzymać się go jak łódki w przeprawie przez niebezpieczny odmęt życia, gdy mieć nie można pewniejszego statku, to jest pewniejszego dowodu, lub głosu Boga jakiego. Nie będę więc wstydził się uczynić ci zapytania, gdy na to zezwalasz, abym się nie wystawił na zarzut, jakibym mógł kiedyś sobie zrobić, żem ci teraz nie powiedział co myślę. Rozważając sam z Cebesem to, o czém dotąd była między nami mowa, sądzę żeś wszystkiego dokładnie nie dowiódł. — Być może Przyjacielu! może masz prawdę, rzekł Sokrates. Powiedz mi zatém, czegom nie dowiódł dokładnie? — Oto rzekł Cebes cośmy przypuścili o duszy, możnaby to samo powiedzieć o harmonii liry i jéj strunach. Że harmonia jéj jest coś niewidzialnego, niezmysłowego, doskonałego i boskiego, a lira i jéj struny ciałem zmysłowém, złożoném, materyalném, śmiertelném; bo podług ciebie, gdy ją kto stłucze, i struny pozrywa, może powiedziéć, że harmonia liry jeszcze będzie, choć nie podobna żeby lira była kiedy struny zerwie, lub żeby struny były kiedy lirę stłucze, albo wreszcie żeby harmonia która jest czémciś boskiém i nieśmiertelném piérw ustała niż to, co jest śmiertelne. Owszem trzeba powiedziéć że harmonia zostanie, a drzewo liry i struny piérw się zepsują, i istnieć przestaną, nim ona dozna najmniejszéj skazy. Sądzę Sokratesie że się postrzegasz, iż wyobrażenie jakeśmy o duszy sobie zrobili. bardzo się do tego zbliża; bo gdy ciało nasze jest złożono i utrzymywane przez ciepło, zimno, suchość, i wilgoć, duszą więc nic innego nie jest jak tylko stosunek tych rzeczy między sobą, czyli harmonia, wynikająca z dokładnego ich połączenia między sobą, i przyzwoitéj proporcyi. Więc jeśli prawda, że dusza nasza jest taką harmonią, musi zatém gdy ciało w chorobie, lub czém podobném straci równowagę w tém, co ją utrzymywało, sama jakkolwiek boska, ginąć, podobnie jak inne harmonie, które są w instrumentach muzycznych lub dziełach sztuki. Reszty zaś z tych ciał pozostaną, póki nie będą spalone, lub się nie zepsują same. Coż więc Sokratesie powiemy na to, gdy nam kto zarzuci twierdząc, że dusza będąc tylko zbiorem własności ciała, ginie przy tém co zowiemy śmiercią. Spojrzawszy się Sokrates, jak miał często zwyczaj, i uśmiechnąwszy się rzekł. — Dobrze mówisz Simiaszu! Jeśli zatém jest kto między wami, co lepiéj potrafi odpowiedzieć na zarzut, dla czego się nie odezwie? czemu milczy? bo Simiasz, jak widać, nie małą rzecz zarzucił, Ale wprzód nim odpowiem, zdaje mi się że lepiéj będzie usłyszyć, co Cebes zarzuci, bym przez to miał czas do namysłu jak odpowiedzieć, i albo po wysłuchaniu obudwóch zgodził się na ich zdanie, gdy będzie słuszne, lub w przeciwnym razie bronił mojego. Mów przeto Cebesie, dla czego nie znajdujesz dokładném mego dowodzenia. — Powiem rzekł Cebes: oto widzę, że w niém zawsze jedno zostaje do rozwiązania i te same zarzuty do zbicia co pierwéj. Że dusza exystuje pierw nim wejdzie do ciała, na to nie mam co zarzucić, i przeczyć żeby to nie było od ciebie dobrze i szczerze mówiąc dokładnie dowiedzioném; lecz żeby ona miała jeszcze i po śmierci naszéj istnieć, to mi się nie zdaje. Nie zgadzam się z Simiaszem, który mniema, że nie jest trwalszą i stalszą od ciała; owszem utrzymuję, że jest wyższą nad wszystko podobne. — Czemuż zatém wątpisz, powie kto, kiedy widzisz, że to co w człowieku słabsze po śmierci jego exystuje? dla czegóż to, co u niego trwalsze, nie zdaje ci się, że musi koniecznie razem exystować? Na to proszę uważ co powiem. Porównania bowiem pewnego, zdaje mi się, tak jak Simiasz u siebie tu potrzebuję. Sądzę, że to o czém mowa, podobne do tego, jak gdyby o starym zmarłym tkaczu powiedziano, że oto żyć nie przestał, ale gdzieś się znajduje; bo suknia jego, którą sam sobie zrobiwszy nosił, cała, niezniszczona, i gdyby ktoś nie wierzył, zapytano, co trwalsze, człowiek czy suknia którą nosi i używa? i przez odpowiedź, że człowiek, sądzono już dowiedzioném, że musi gdzieś się znajdować, kiedy to co mniéj od niego trwałe zostaje w całości nie zniszczone. Lecz nie tak się rzecz ma, sądzę Simiaszu. Uważ co powiem. Każdy uznałby mowę taką za niedorzeczną; albowiem tkacz zdarłszy wiele sukni podobnych, które sobie zrobił, nareszcie po wielu z nich, tylko przed ostatnią, sądzę, umarł; dla tego jednak bynajmniéj człowiek nie jest słabszy i mniéj trwały od sukni. Toż samo porównanie, zdaje mi się, może służyć duszy względem ciała, i stosownieby o nich powiedziano podobnie utrzymując, że dusza daleko trwalsza, a ciało słabsze i mniéj trwałe; bo każda dusza, mówionoby, zdziera ciał wiele, zwłaszcza gdy wiele lat żyje. Albowiem gdy ciało się psuje i rozpada jeszcze za życia człowieka, dusza naprawia ciągle część jego zepsutą. Zatém skoro sama przyjdzie do rozstania się ze światem, musi być w ostatniéj swéj sukni, z któréj pierw nim ją zedrze wychodzi; a gdy wyszła, ciało pokazuje zaraz swą naturalną słabość, i prędko się psując niknie. Jednak nie należy podług tego już z pewnością sądzić, że po śmierci naszéj dusza gdzieś exystuje. Albowiem każdy wierząc nietylko tobie, ale i komukolwiek coby nawet więcéj od ciebie mówił; przyznając, że dusza nietylko exystuje pierw nim się rodzimy, lecz i po śmierci naszéj byt swój przedłuża i często odradza się, aby znowu umierała, będąc z natury mocna do częstego odradzania się; zgadzając się mówię na to, nie uwierzy, czy przy tak częstém odradzaniu się, kiedyś nie umorduje się i na końcu nie zniknie zupełnie. Powie, że o takiéj śmierci, czyli rozwiązania się ciała zgubę duszy przynoszącém, nikt nie wie; bo niepodobna komu z nas przewidzieć. Kiedy tak jest. nie przystoi nikomu na śmierć nie uważając lekce ważyć ją, skoro nie ma dowodu, że dusza nieśmiertelna nie ulega zniszczeniu. W takim razie, każdy bliski zgonu obawiać się powinien o duszę, aby przy oddzieleniu się od ciała nie zniknęła na zawsze. Tak usłyszawszy ich mówiących, przykro nam było, jakeśmy to późniéj do siebie rzekli, że gdy tema cośmy pierw słyszeli mocnośmy uwierzyli, oni teraz znowu nas zachwiali i do niewiary pobudzili, nietylko względem tego, o czém była mowa, ale i o czém będzie, tak że mniemamy, że albo my niezdatni do dobrego o rzeczach sądu, albo rzeczy same są wątpliwe. Ehekrates. Przebóg Phedonie! zgadzam się z wami; albowiem słysząc ciebie przychodzi mi coś podobnego do siebie powiedzieć „czemuż teraz wierzyć będziemy, kiedy to co Sokrates mówił bardzo do przekonania, nie zasługuje na wiarę? “ W istocie zdanie Simiasza, że dusza niczém inném nie jest jak harmonią, mocno mnie zajęto, i dotąd tkwi w pamięci, témbardziéj, gdy mi się przypomniało, żem sam dawniéj tak sądził. Potrzeba mi więc znowu jak z początku dowodu jakiego, abym uwierzył, że dusza nie umiera z ciałem. Powiedz zatém, zaklinam cię na Boga, jak Sokrates daléj rzecz swoją prowadził, czyli i po nim, jak mówisz o was, widać było, że się ztąd zasmucił, lub też spokojnie bronił swego zdania, i czy dostatecznie go bronił lub nie? Powiedz wszystko, jak możesz najdokładniéj. Phedon. Patrzałem często z podziwieniem na Sokratesa, ale nigdy z takiém jak wtenczas; nie dla tego, że miał co powiedzieć, bo to nic nadzwyczajnego; lecz dziwiłem się najwięcéj: naprzód z jaką ochotą, uprzejmością i upodobaniem przyjmował od młodych zarzuty; potém jak prędko poznał wrażenie, które na nas zrobiły; jak zręcznie w tém uzdrawiał naszą słabość, i jak nas podobnych do zwyciężonych i uciekających zachęcał, i zwracał do dalszego rozumowania. Ehekrates. Jakże to? — Powiem. Ja siedziałem na ławeczce po prawéj ręce przy łóżku, a on cokolwiek wyżéj ode mnie. Położywszy rękę na méj głowie, i bawiąc się z memi w tyle włosami, co zwykł robić kiedy tylko miał sposobność, rzekł: — Jutro podobno Phedonie ostrzyżesz sobie te piękne włosy![1] — Tak odpowiedziałem Sokratesie! — Nie! jeśli zechcesz mi uwierzyć. — Czemu? pytałem. — Nie jutro, rzekł, lecz dziś, ja i ty każemy sobie ostrzydz włosy, jeśli nasze rozumowanie upadnie i nie potrafimy go wskrzesić. Ja gdybym był na twojém miejscu, i moje rozumowanie zbito, przysiągłbym, jak Argijczykowie, nie pierwéj zapuścić włosy, dopókibym na nowo rozpocząwszy walkę, nie pokonał twierdzeń Simiasza i Cebesa. Lecz mówią, odpowiedziałem, że i Herkules dwom nie podoła.[2] — Więc mnie, rzekł, przyzwij za Jola, póki widno. — Przyzywam zatém, rzekłem, ale nie jak Herkules, lecz jak Jolas Herkulesa. — To wszystko jedno rzekł; tylko naprzód strzeżmy się żebyśmy czego złego nie doświadczyli. — Jakiego? zapytałem. — Oto, abyśmy się nie stali mizologami, tak jak są mizantropowie; bo nie masz, rzekł, większego nad to złego, któregoby kto doświadczył, jak gdy jest mizologiem. Mizologia powstaje podobnie jak mizantropia. Mizantropia przywięzuje się do nas z zawierzenia komu stale po prostu i sądzenia że ten we wszystkiém szczery, uczciwy, i godny wiary, a potém z przekonania się o nim równie jak o kim drugim, że zły i niegodzien wiary. Gdy kto tego często doświadczy, i najwięcéj od tych, których uważał za najżyczliwszych i najprzyjaźniejszych dla siebie, nareszcie nienawidzi wszystkich, i sądzi że nie masz nigdzie uczciwych. Czy nie wiesz, że tak się dzieje? — I bardzo, odpowiedziałem. — Czy to nie jest szpetném, rzekł, i wyraźném, że taki chce postępować z ludźmi, nie mając znajomości rzeczy ludzkich; bo gdyby ją miał, sądziłby tak jak jest, że bardzo dobrych i bardzo złych jest nie wielu, a środek między temi trzymających najwięcéj. — Jakto? zapytałem. — Oto, rzekł, podobnie jak z ludźmi bardzo małemi i wysokiemi, przyznasz, że nic rzadszego, jak znaleść człowieka bardzo małego, lub bardzo wysokiego; niemniéj np. psa, lub cobądź innego, równie bardzo szybkiego lub powolnego, pięknego lub szpetnego, zupełnie białego lub czarnego. Czy nie wiesz, że w tém wszystkiém ostateczności są rzadkie i nie liczne, a środek powszechniejszy i częstszy? — Tak, odpowiedziałem. — Czy nie myślisz, rzekł, że gdyby przyszło popisać się ze złością, bardzo małoby się w niéj pokazało pierwszemi? — Pewno! rzekłem. — Niezawodnie, odpowiedział. Lecz nie w tém mowa ludzka podobna do ludzi; tylko, gdy kto weźmie jakie rozumowanie za prawdziwe, nie znając w ogóle sztuki do tego, a potém mu się zdaje fałszywe, bądź że takie, bądź nie, jednak różne. Dzieje się to najwięcéj z takiemi, którzy prowadzą sprzeczne z sobą rozumowania, jak wiesz, i na końcu sądzą że są najmędrsi i jedynie zdolni poznać że nie masz nic, ani w rzeczach, ani rozumowaniach zdrowego i stałego, ale wszystko po prosta jak w Eurypie z góry na dół się mąci,[3] i nigdy przy jedném nie pozostaje. — Wielką prawdę mówisz, odpowiedziałem. — Czyliż Phedonie rzekł, nie będzie to naganne, kiedy kto mając rozumowanie prawdziwe, gruntowne, i zdolne do przekonania, dla tego że się oddał innym, które mu raz prawdziwemi, a drugi nie takiemi się zdają, nie siebie w tém będzie obwiniał, ani swoję nieumiejętność, lecz w końcu z gniewu całą winę z siebie na rozumowania zwali, i już przez całe życie ich nie będzie lubił, im złorzeczył i dla tego prawdę i poznanie rzeczy porzucał. — Tak zaiste, odpowiedziałem, będzie bardzo naganne. — Naprzód więc, rzekł, strzeżmy się tego, abyśmy nie dopuścili téj myśli do duszy naszéj przystępu, że w rozumowaniach w końcu nie masz nigdy nic zdrowego, tylko raczéj sądźmy, żeśmy słabi, trzeba nam nabrać sił i postarać się o zdrowie: tobie i innym dla życia dalszego, a mnie dla bliskiéj śmierci. Tak może i ja w tém nie filozoficznie postępuję, podobnie jak owi fałszywi mędrcy, zbyt uporni przy swojém. Ci bowiem gdy o co spór wiodą, nie myślą jak rzecz stoi o którą idzie, tylko do tego zmierzają, aby co powiedzą wszystkim obecnym podobnie jak im się zdawało. Ale ja w tém od nich chcę się teraz różnić, że nie będę się starał, aby co powiem, wszystkim zdawało się prawdziwe (przynajmniéj nie ten mój główny cel), lecz abym sam o tém był przekonany. Tak rozumiem kochany przyjacielu! patrz jak stale, że jeżeli prawda to co powiem, dobrze być o tém przekonanym; a jeśli nie, i dla umarłego po śmierci nic nie pozostaje, przynajmniéj przez ten czas przed śmiercią, mniéj będę dla was tu obecnych niemiły, przez moje skargi. Niewiadomość ta nie długo dla mnie trwać będzie (źleby bowiem inaczéj było), ale wkrótce ustąpi. Tak zrobiwszy wstęp Simiaszu i Cebesie, przychodzę do mojego dowodzenia. Wy zaś jeżeli mi uwierzycie, mniéj myśląc o Sokratesie, a więcéj o prawdzie, gdy wam się zdawać będę mówić co prawdziwego, przyznajcie, a jeśli nie, całą mocą oprzyjcie się, abym w zapale siebie i was nie uwiódłszy i zostawiwszy jak pszczoła w ranie żądło, ztąd nie ustąpił. Więc daléj, rzekł, zacznijmy. Naprzód przypomnijcie mi czegoście dawniéj dowodzili, jeśli wam się zdaje że tego nie pamiętam. Simiasz sądzę nie ufa, i boi się aby dusza, jakkolwiek jest czémciś więcéj boskiém i piękniejszém od ciała, piérw przed niém nie zginęła, podobnie jak harmonia przed lirą. Cebes zaś zdawał się mi na to zgadzać, że dusza daleko trwalsza od ciała, ale sądził, że nikomu niewiadomo czy nareszcie wiele ciał zdarłszy, i ostatnie opuszczając, sama także nie zginie; czy śmierć ta jego nic stanie się razem zgubą dla duszy; bo co do ciała, to zawsze ginie. Czy nad tém Simiaszu i Cebesie nie należy nam się zastanowić? — Tak, obadwa przyznali. Jakże, więc wszystkich dawniejszych dowodzeń nie przyjmujecie, czy tylko niektóre, a innych wcale nie? — Tak, niektóre, rzekli, a innych nie. — Cóż więc, rzekł, sądzicie o tém, w którém powiedzieliśmy, że nauka jest tylko przypomnieniem, i że gdy tak jest, musi dusza nasza gdzieś piérwéj znajdować się, nim potém w ciele zamknięta zostanie. — Ja, rzekł Cebes, jak wtenczas byłem o tém mocno przekonany, tak i teraz więcéj jak o czém inném. — Równie i ja podobnie, rzekł Simiasz, i dziwiłbym się, gdyby się mi kiedy inaczéj zdawało. — Przecięż musi ci się inaczéj zdawać, kochany gościu Thebański, rzekł Sokrates, jeśli trwasz przy tém zdaniu, że harmonia jest rzeczą złożoną, a dusza harmonią pewną z własności ciał powstającą; bo nie przyznasz sam, choćbyś powiedział, że harmonia jest piérw niż to, z czego ma powstać. — Wszak nie przyznasz tego. — Pewno nie, rzekł Sokrates. — Uważ przecię, mówił daléj, że podobnie sądzisz, kiedy powiedziawszy że dusza exystuje nim wejdzie do kształtu i ciała człowieka, twierdzisz, że jest złożona z tego, czego jeszcze nie masz: albowiem tak się ma z harmonią, do któréj ją porównałeś. Piérw jest lira, struny, i tony niezgodne, a potém powstaje z nich harmonia, i piérw od nich ginie. To więc twierdzenie twoje z tamtém czy się zgodzi? — Bynajmniéj, rzekł Simiasz. — Jednak wypada, aby jeśli z czém, to z tamtém się zgodziło. — Tak koniecznie, rzekł Simiasz. — Więc jak sądzisz się nie zgadza. Uważ zatém które wolisz z tych twierdzeń: czy że nauka jest przypomnieniem, czy że dusza harmonią? — Tamto piérwsze, rzekł, Sokratesie: to bowiem przyjąłem bez dowodzenia, tylko podług prawdopodobieństwa i powierzchowności, z czego wielu sądzi. Wiem zaś, że wszelkie twierdzenia opierające swoję dowody na prawdopodobieństwie są próżne, i jeśli się ich kto nie strzeże, zwodzą bardzo tak w jeometryi jak w innych rzeczach. To zaś o uczeniu się i przypomnieniu oparte jest na zasadzie stałéj, godnéj przyjęcia; albowiem powiedzieliśmy wyżéj, że dusza piérw nim wejdzie do ciała posiada własność swoją pojęcia główne noszące nazwiska tego wszystkiego co jest. Tę więc zasadę, o któréj jestem przekonany, słusznie jak należy przyjąwszy, nie mogę ani siebie, ani nikogo słuchać, kto powie, że dusza jest harmonią. — A o tém Simiaszu jak sądzisz: czy harmonii, lub jakiejbądź rzeczy złożonéj przystoi różnić się od tego z czego się składa? — Bynajmniéj. Ani nic innego robić, ani nic innego doznawać, nad to, co tamto czyni i doznaje. Simiasz na to się zgodził. — Nie może zatém harmonia poprzedzać tego z czego powstaje, lecz musi raczéj po niém następować. — Pewno. — Więc nie może mieć ani innych ruchów, ani brzmienia, ani nic przeciwnego temu z czego się składa? — Nie inaczéj, rzekł. — Jakże, czy każda harmonia nie zależy od zgodności tonów? — Nie rozumiem tego, rzekł. — To jest, gdy będzie miała więcéj i w wyższym stopniu tę zgodność, czy nie będzie większą i wyższą, a gdy mniéj i w niższym stopniu, mniejszą i niższą? — Pewno. — A czy tak się ma z duszą, że jedna od drugiéj choć cokolwiek większa i wyższa, lub mniejsza i niższa być może? — Bynajmniéj, rzekł. — Uważ, przebóg! mówił daléj, powiadają o duszy, że jedna posiada rozum, cnotę i jest dobrą, a druga ma nierozum, wady i jest złą. Czy słusznie tak mówią? — Słusznie. — Jakże ci, którzy utrzymują, że dusza jest harmonią, to przyznają że ma rozum, cnotę i wady? Czy powiedzą, że jest harmonią i disharmonią? że dobra będąc sama przez się harmonią ma w sobie drugą harmonią, a inna będąc zupełną disharmonią, nie ma żadnéj harmonii? — Nie mogę tego powiedzieć, rzekł Simiasz. Jednak ci, którzy to zdanie utrzymują, musieliby to przyznać. — Przecięż na to zgodziliśmy się, mówił daléj, że dusza jedna od drugiéj nie jest niczém większém, ani mniejszém: co na jedno wychodzi, że harmonia jedna od drugiéj nie jest ani większą i wyższą, ani mniejszą i niższą. Czy nie tak było? — Pewno. — I że nie będąc ani większą, ani mniejszą harmonią, nie jest ani więcéj, ani mniéj zgodną w sobie. Czy nie tak? — Tak. — A harmonia, która ani więcéj, ani mniéj w sobie zgodne, czy może mieć w czém więcéj, albo mniéj harmonii, lub równo? — Równo. — Czyliż więc i dusza, kiedy niczém więcéj, ani mniéj jest jedna od drugiéj, nie jest ani więcéj, ani mniéj zgodna od drugiéj? — Tak. — Zatém nie może mieć żadna więcéj od drugiéj ani harmonii, ani disharmonii. — Tak, nie. — Przeto czy może mieć jedna od drugiéj więcéj wad, lab cnót, gdy tamte są disharmonią, a te harmonią? — Nie. — Zatém wprost mówiąc, żadna dusza nie będzie złą, kiedy jest harmonią; albowiem harmonia, jeśli jest rzeczywiście taką, nie może mieć w sobie nigdy disharmonii. — Nie. — Więc ani dusza, jeśli rzeczywiście jest duszą, nie może w sobie mieć nic złego. — Jakżeby mogła mieć podług tego co powiedziane? — Przeto dusze wszystkich żyjących istot, podług tego będą jednakowo dobre, jeśli z natury swojéj są jednakowo duszami. — I mnie się tak zdaje Sokratesie. — Czy ci się równie zdaje, i podobny byłby wypadek dowodzenia, rzekł, gdyby hypoteza, że dusza jest harmonią, była prawdziwą? — Bynajmniéj. — Jakże, mówił daléj, czy przyznasz, żeby ze wszystkiego co jest w człowieku, co innego nie dusza rządziła, zwłaszcza gdy rozumna? — Wcale nie. — A czy rządzi ulegając namiętnościom ciała, lub też im się opierając? Na przykład, gdy ciału gorąco i ma pragnienie, czy dusza nie odwodzi go od picia; albo gdy mu się jeść chce, aby nie jadło, i w tysiąc innych przypadkach, gdzie widzimy, że dusza opiera się żądzom ciała. Czy nie tak? — I bardzo. — A czy nie przyznaliśmy wyżéj, że dusza będąc harmonią nie może mieć innego tonu nad ten, który jéj nadany zostanie przez natężenie, rozpuszczenie, drganie, lub cobądź innego w tém, z czego się składa? Czy nie musi do tego się stosować, i nigdy tém nie kieruje? — Prawda, przyznaliśmy; bo jakże było nie przyznać. — A dusza czy nie zdaje się nam zupełnie przeciwnie robić, kierując tém wszystkiém, z czego mówią że się składa, opierając się mu prawie przez całe życie, poskramiając je wszelkiemi sposobami; częścią hartując ostrzej i z przykrościami jak w gimnastyce i sztuce lekarskiéj; częścią postępując łagodniej; niekiedy znowu gromiąc, czasem łając i przemawiając do żądzy, gniewu i strachu, tak jak Homer w Odyssei, [4] gdzie o Ulissessie mówi:

Uderzywszy się w piersi, gromił serce wyrazem:
Cierp serce, kiedyś co gorszego wycierpiało.

Czyż mniemasz, że byłby to uczynił, gdyby sądził, że dusza jest harmonią, i da się powodować namiętnościom ciała? nie potrafi niemi kierować, władać, i sama nie jest czémciś więcéj boskiém nad harmonię? — Przebóg Sokratesie! tak nie sądzę. — Więc o najlepszy! nie należy nam twierdzić, że dusza jest pewną harmonią; gdyż jak się zdaje, nie bylibyśmy w zgodzie, ani z Homerem tym poetą boskim, ani sami z sobą. — Tak jest. — Dobrze, rzekł Sokrates. Harmonia Thebańska[5] już jak mi się zdaje nie stoi nam na przeszkodzie, ale tego Kadmusa Cebesie, jak zaspokoimy, jakim dowodem? — Ja sądzę, rzekł Cebes, że go znajdziesz. Co się tyczy tego przeciw harmonii, przewyższył on dziwnie moje oczekiwanie; albowiem gdy Simiasz podał swoje wątpliwości, nie sądziłem, żeby można było na nie tak odpowiedzieć, a jednak zaraz okazało się, że nie potrafił wytrzymać piérwszego twojego natarcia. Równie nie będę się dziwił jeśli Kadmus podobnego losu doświadczy. — O najlepszy! rzekł Sokrates, nie mów o mnie zbyt dobrze, aby zazdrość jaka przeciw nam, nie zniszczyła zawczasu tego, co mam powiedzieć. Zostawmy to Bogu. Sami zaś, jak mówi Homer, bliżéj do siebie[6] przystąpiwszy, zobaczmy czy co słusznie utrzymujesz. Głowną treścią tego, czego chcesz, jest: żądasz aby ci okazać, że dusza nasza nie ulega zgubie i jest nieśmiertelna; ażeby gdy filozof jaki przy zgonie umiera w zaufaniu, że na tamtym świecie będzie szczęśliwszy dla tego, że takim przepędził życie, niżeli, gdyby w innym stanie je był skończył, nie karmił się próżną i nierozsądną nadzieją. Pokazać bowiem, że dusza jest czémciś trwałém, boskiém i że była wprzód nimeśmy się urodzili, to wszystko podług ciebie nie dowodzi jéj nieśmiertelności, tylko że ona jest czémciś długotrwałém i że już gdzieś piérw przed nami była niewiadomo jak długo, wiele znała, działała, nie będąc dla tego bynajmniéj nieśmiertelną; i może to jéj wstąpienie do ciała ludzkiego jest właśnie początkiem jéj zguby, pewnym rodzajem słabości, która się ciągnie przez niejaki czas wśród dolegliwości tego życia, póki się nie skończy na tém co zowią śmiercią. Czy zaś raz lub częściéj dusza wejdzie do ciała, to jak mówisz, mało znaczy; bo zawsze musimy się obawiać końca; i słusznie każdemu, jeśli zupełnie nie bezrozumny, należy się tego lękać, skoro nie wie i nie może znaleść dowodu że dusza jego nieśmiertelna. Sądzę, że tak utrzymujesz Cebesie, i umyślnie wracam się do tego często, aby nam co nie uszło z uwagi, i abyś mógł co dodać lub ująć, jeśli zechcesz. — Na to rzekł Cebes: teraz nie mam nic dodać, ani ująć. To wszystko jest właśnie co sądzę. — Sokrates na to zamilknąwszy i zamyśliwszy się, po niejakim czasie rzekł — nie byle jakiéj rzeczy ode mnie żądasz Cebesie; bo dla wytłumaczenia jéj potrzeba całą materyę o powstaniu i śmierci rozebrać. Zatém jeśli chcesz powiem ci co mnie samemu w tym względzie zdarzyło się, a gdy znajdziesz w niém co mogące służyć do przekonania cię o tém czego chcesz, użyj go. — Chętnie pragnę, rzekł Cebes. — Słuchaj zatém co powiem. Będąc młodym dziwnie pragnąłem poznać naukę, którą zowią fizyką; albowiem uważałem za rzecz wzniosłą wiedzieć przyczyny wszystkiego, przez co każda rzecz powstaje, przez co ginie, i przez co się utrzymuje; i często zwracałem się tu i owdzie rozważająca sobą, czy np. z ciepła i zimna w stanie zgnilizny powstają, jak niektórzy mówili,[7] pewne żyjące istoty, i czy przez krew,[8] powietrze,[9] lub ogień myślimy,[10] lub przez żadne z tych, tylko mózg[11] podaje nam uczucia słuchu, wzroku i zapachu; a z tych powstaje pamięć i imaginacyą, z których nareszcie gdy są w spoczynku idzie poznanie. W końcu gdym rozważał zniszczenie czyli śmierć wszystkiego i zmiany na niebie i ziemi, znalazłem się tyle niezdolny do tych badań, jak może do niczego więcéj. Dowód tego widoczny zaraz ci przytoczę. Oto przez te badania tak ciemny zostałem w tém wszystkiém, com piérw dokładnie widział, jak mnie i innym się zdawało, żem zapomniał wszystkiego, o czém dawniéj sądziłem, żem wiedział: na przykład, z wielu rzeczy, przez co człowiek rośnie? Piérw sądziłem, że każdemu wiadomo, iż przez to, że jé i pije; albowiem gdy przez pokarm przybędzie więcéj ciała i kości, i tym sposobem innych części, naówczas to co było małe, staje się wkrótce wielkie, i tak z małego powstaje człowiek wielki. Tak mniemałem wtenczas. Czy ci się to zdaje słuszne? — Pewno rzekł Cebes. — Uważ i to jeszcze. Sądziłem, żem stosownie uważał, iż gdy kto wysoki stanie obok niższego, będzie od niego może o głowę wyższy, tak jak koń od konia; lub co wyraźniejsze, dziesięć uznałem za więcéj od ośmiu dla tego, że w nich dwa nad tamto zbywa, i że dwa łokcie większe od jednego, bo o połowę go przewyższają. — A teraz, rzekł Cebes, cóż ci się o tém samém zdaje? — Przebóg! daleko od tego, żebym sądził, że wiem tego przyczyny, który nie pojmuję nawet, ażeby gdy się do jednego doda jedno, albo to, do którego się doda drugie, stało dwoma, albo dodane i to, do którego się dodaje, przez samo dodanie zostało dwoma. Dziwno mi bowiem, że każde z nich oddzielnie było jedném nie dwoma, a w połączeniu zostało dwoma przez to, że umieszczone zostało obok drugiego. Równie rozdzieliwszy jedno nie mogę uwierzyć, ażeby sam rozdział był przyczyną stania się go dwoma; bo oto przeciwny powód tamtemu, który czyni, że jeden a jeden dwa. Tam ponieważ się łączy i dodaje jedno do drugiego, tu że się je rozłącza i rozdziela. Nawet dla czego jedno jest jedném nie mogę się przekonać; jedném słowem dla czego co powstaje, lub ginie, lub się utrzymuje, nie pojmuję przynajmniéj podług tych fizycznych przyczyn. Więc inne stosowne sam podam; bo te wcale mnie nie zaspokajają. Nareszcie słysząc pewnego razu, jednego który jak mówił wyczytał z dzieła Anaxagorasa, że rozum jest prawidłem i zasadą wszystkich rzeczy, mocnom się z tego ucieszył, i zdawało się mi dosyć stosownie uważać rozum za zasadę wszystkiego. Sądziłem więc, że jeżeli tak jest w istocie, rozum jako główne źródło wszelkiego porządku ułożył wszystko jak należy. Zatém kto chce dojść przyczyny każdéj rzeczy, jak powstaje, ginie, lub się utrzymuje, powinien tego szukać, na czém jéj stan najdoskonalszy i działanie polega. Podług tego zatém nie należy człowiekowi o nic innego badać we wszystkiém co się jego samego tyczy i innych rzeczy, jak tylko co najlepsze i najdoskonalsze; przy czém poznać musi i to, co gorsze, gdyż poznanie obojga nierozłączne. Tak myśląc, z ukontentowaniem sądziłem, żem znalazł w Anaxagorze nauczyciela, który mi wskaże podług mego rozumienia przyczynę wszystkich rzeczy, i powiedziawszy np. czy ziemia płaska, lub okrągła, wytłumaczy przyczynę i konieczność tego, polegając na stosowności czyli doskonałości. Toż samo utrzymując, że leży w środku, wskaże że jéj stosowne takie położenie. Co wszystko gdyby mi był wyjaśnił, gotów byłem już więcéj żadnéj nie żądać od niego przyczyny. Podobnie względem słońca, księżyca i innych gwiazd, miałem się go zapytać o ich obroty, szybkość ruchu między sobą, i inne własności, w czém każdemu z nich co przystoi względem siebie i drugich. Nie sądziłem bowiem nigdy, ażeby wyrzekłszy raz że rozum wszystko urządził, inną tego podał przyczynę nad doskonałość, i że tak przystoi. Niemniéj naznaczywszy każdéj rzeczy w szczególe i w ogóle tę przyczynę, mniemałem, że wytłumaczy na czém polega dobro każdéj pojedynczo i wspólne wszystkim. Nie oddałbym był za nic moich w tém nadziei; owszem wziąłem się pilnie do dzieł jego, i jak tylko najspieszniéj mógłem, czytałem, ażebym jaknajprędzéj się dowiedział co dobre, a co złe. Lecz jakże prędko przyjacielu! zobaczyłem się zawiedziony w mojéj nadziei, gdy postępując daléj w czytaniu, postrzegłem, że ten człowiek nie czyni żadnego użytku z rozumu i nie uznaje żadnych innych przyczyn powszechnego rzeczy porządku, tylko powietrze, ether, wodę, i wiele innych rzeczy niestosownych! Zdaje mi się, że podobnie z nim jest, jak gdyby kto powiedziawszy, że Sokrates wszystko rozumnie czyni, potém chcąc podać przyczynę wszystkiego, co robię, rzekł np., że dla tego tu siedzę teraz, ponieważ ciało moje składa się z kości i nerwów; kości twarde są przedzielone stawami; nerwy, które mogą się wyciągać i kurczyć, łączą je z ciałem i skórą te pokrywającą; nareszcie ponieważ kości ruszają się w stawach, przeto nerwy ściągające się i rozciągające sprawują, że mogę ruszać mojemi członkami, i dla tego tu siedzę skurczony. Albo, gdyby względem naszéj tu rozmowy podał wam za jéj przyczynę np. głos, powietrze, słuch i tysiąc innych rzeczy podobnych, zaniechawszy powiedzieć prawdziwą, że ponieważ Ateńczykom podobało się mnie potępić, dla tego i mnie wypada tu siedzieć i czekać kary, jaką mi przeznaczą; bo przysięgam wam,[12] że dawnoby już te kości i nerwy znajdowały się koło Megary lub Beocyi, gdybym sądził że tak przystoi i nie uważał za sprawiedliwsze i lepsze zamiast uciekać i chronić się jak niewolnik, ponieść karę, na jaką mnie moja ojczyzna wskazała. Gdyby kto powiedział, że bez tych kości i nerwów, i wszystkiego co mam, nie mógłbym zrobić, cobym uważał za stosowne, przyznałbym mu prawdę; ale utrzymywać, że one są przyczyną tego co czynię, i ztąd mego stosownego postępowania, a nie wyboru woli mojéj i tego co lepsze, stosowniejsze, byłoby to wielkim nierozsądkiem; okazywałoby nie módz odróżnić, że co innego jest przyczyna, a co innego to, bez czego nie byłaby przyczyną. Przecięż jest bardzo wielu, którzy postępując jakby przez macanie w ciemnościach, biorą ten warunek przyczyny za samą przyczynę, i nazywają nazwiskiem które mu nie przystoi. Dla tego jeden przypuszczając ziemię otoczoną wirem nieba, uważa ją stałą i niewzruszoną w środku, a inny wyobraża ją sobie jak szeroką[13] dziżę, któréj za podstawę daje powietrze[14]; a siły, która to wszystko jak należy urządziła, nie szukają, ani sądzą, ażeby w tém była moc wyższa. Owszem sądzą, że znaleźli nad nią silniejszy i więcéj nieśmiertelny Atlas, który świat utrzymuje, i odrzucają zasadę dobrego i koniecznego wszystko łączącą i utrzymującą. Ja zaś jaknajchętniéj zostałbym czyimkolwiek uczniem, byłem tylko doszedł przyczyny téj tajemnicy; lecz skoro ani sam, ani od nikogo innego nie mogę tego dostąpić, chceszże Cebesie, ażebym ci pokazał, jakąm sobie obrał drogę do tego? — Nader pragnę, rzekł. — Oto sądziłem, mówił daléj, przestawszy badać przyczyny wszystkich rzeczy, że należy mi się strzedz, by podobnie ze mną się nie stało, jak z temi, którzy uważają i przyglądają się zaćmieniu słońca. Niektórzy bowiem tracą wzrok jeśli nie patrzą na nie w wodzie, lub czém inném. Coś podobnego i ja pomyślałem sobie. Bałem się, abym zupełnie duszy mojéj nie ociemnił, patrząc na rzeczy oczyma, i usiłując pojąć je zmysłami. Uznałem więc za potrzebne, wróciwszy się do rozumu, szukać w nim prawdziwéj istoty rzeczy. Może jednak porównanie, któregom użył, w pewnym względzie nie jest stosowném; bo ja sam nie zgadzam się na to, aby ten kto dochodzi istoty rzeczy w rozumie, szukał jéj bardziéj w obrazach, niżeli samych rzeczach. Lecz jakkolwiek bądź, oto tak zacząłem: Przypuściwszy jaką zasadę, która się mi zdaje najlepsza, wszystko co się z nią zgadza poczytuję za prawdziwe, czyli się to tyczy przyczyny, czyli też innych rzeczy; a to, co jéj przeciwne, odrzucam jako fałszywe. Ale chcę się jeszcze jaśniéj wyrazić; bo zdaje mi się, że mnie nie rozumiesz. — Nie bardzo przebóg! rzekł Cebes. — Przecięż, mówił daléj, nie powiadam nic nowego, lecz czego dawniéj nie przestałem powtarzać. Aby więc dać ci poznać sposób, któregom użył dla dojścia przyczyn, wracam się do tego, o czém już tyle razy była mowa, i zaczynam od tego, że jest coś samo przez się piękne, dobre, wielkie, i inne podobne. Na co jeśli przystaniesz i zgodzisz się, mam nadzieję, że ci pokażę przez to i dowiodę przyczyny nieśmiertelności duszy. — Więc, rzekł Cebes, nie zatrzymuj się i kończ, tak jakbym już był zgodził się dawno. — Uważ zatém, rzekł Sokrates, na to, co z tego wynika, czy ci się podobnie jak mnie zdawać będzie? Mnie się bowiem zdaje, że jeśli jest co pięknego na świecie prócz piękności saméj przez się, nie dla czego innego jest piękném, jak tylko że ma udział w tamtéj saméj przez się, i tak z resztą we wszystkiém. Czy się zgadzasz na tę zasadę? — Zgadzam, rzekł. — Nie pojmuję więc, mówił daléj, ani nie mogę zrozumieć tych innych mądrych przyczyn, które nam podają. Jeśli zaś mi kto powie, że dla tego co piękne, ponieważ ma kolor powabny, kształt, lub co innego takiego, tedy pomijam wszystkie te przyczyny, które tylko mnie mięszają, i wprost wyraźnie, choć może zbyt po prostu zapewniam, że nic nie czyni go piękném, jak tylko byt w niém, czyli uczestnictwo owéj piękności, zkądkolwiek i jakkolwiek to przychodzi; albowiem o tém nic nie mówię tylko że przez tę piękność wszystko co piękne takiém zostaje. Tę odpowiedź uważam za najpewniejszą i dla siebie i dla każdego innego; i dopóki się tego trzymać będę, sądzę, że się nie omylę, i będę mógł bespiecznie ja i każdy inny powiedzieć, że przez piękność samą przez się wszystkie rzeczy piękne są pięknemi. Czy nie tak sądzisz jak ja? — Tak, — Więc przez wielkość wszystkie rzeczy wielkie są wielkiemi, a przez małość, małe małemi. — Pewno. — Nie przystałbyś zatém gdyby ci kto powiedział, że jeden człowiek większy nad drugiego głową, a drugi tąż mniejszy; lecz utrzymywałbyś, że tego inaczéj nie rozumiesz, jak że wszystko co większe nad drugie, nie przez co innego większe jak tylko przez wielkość, czyli że ona przez się jest tego przyczyną. Podobnie co mniejsze, nie przez co innego mniejsze, jak przez małość, czyli że ta jest tego przyczyną. Obawiałbyś się sądzę, aby ci kto nie zarzucił, gdybyś powiedział, iż kto głową większy i mniejszy, że dla jednéj przyczyny wielki jest większym, i mały razem mniejszy; potém ażeby dla głowy, która sama mała większy, miał być większym. Rzeczywiście byłoby to dziwném, ażeby kto dla czego małego miał być wielki. Czybyś się tego nie obawiał? — Na to Cebes rozśmiawszy się rzekł, tak. — Czyż więc, mówił daléj Sokrates, nie bałbyś się powiedzieć, że jeśli dziesięć jest więcéj od óśmiu o dwa, to z powodu dwóch, a nie dla wielości; i podobnie, że jeśli dwa łokcie większe od jednego, te z powodu drugiego łokcia a nie dla wielkości. — Tak i bardzo, rzekł. — Jakże więc jeśli do jednego dodamy jedno, lub jedno na dwoje rozdzielimy, nie będzieszże się wahał powiedzieć, że w tém przyczyną dwóch będzie dodanie, lub rozdział, czy raczéj powiesz, że nie wiesz, ażeby co mogło być przyczyną drugiego inaczéj jak tylko mając udział w istocie mu właściwéj, i w tém nie uważałbyś innego powodu dwoistości jak tylko udział w niéj, który mieć musi to, co ma być dwoma, tak jak w jedności to, co ma, być jedném; a dzielenie, dodawanie i inne takie subtelności porzuciłbyś zostawując od siebie mędrszym; sam zaś z obawy jak mówią cienia swego i niewiadomości trzymałbyś się tylko zasady jakąśmy podali. A gdyby kto przeciw niéj powstał, nie puściłbyś go bez odpowiedzi, dopókibyś wszystkiego co z niéj wynika razem z nim nie rozważył i nie poznał czy się z sobą zgadza. Jeślibyś zaś musiał zdać z niéj sprawę, czybyś tego nie zrobił przyjmując znowu inną ogólniejszą i pewniejszą nad powyższą, dopókibyś nie przyszedł do czego zaspokajającego; alebyś nie mięszał wszystkiego, jak ci rozprawiacze piérwszéj zasady, i tego co z niéj wynika, abyś doszedł istoty rzeczy. Ci nie mają na to żadnego względu; bo dla nich dosyć, ażeby tylko wszystko w swojéj mądrości mięszając sami sobie podobać się mogli. Ty zaś jeśli jesteś filozofem, będziesz tak jak ja mówię robił. — Prawdę samą mówisz, rzekł Simiasz i Cebes. Ehekrates. — Przebóg Phedonie! słusznie; albowiem zdaje mi się, że Sokrates z dziwną mocą się wyraził, nawet dla tych, coby najmniéj pojęcia mieli. Phedon. — Tak Ehekratesie, i wszystkim obecnym podobnie się zdawało. Ehekrates. — A nawet i nam, którzyśmy nie byli obecni i teraz tylko od was słyszymy. — O czémże więcéj była mowa? — Oto jak mi się zdaje, gdy się z nim na to zgodzili i przystali, że jest coś samego przez się w pojęciach, i że inne rzeczy od udziału, jaki w tém mają, pozyskują nazwiska; potém się spytał. — Jeśli, mówił, ta zasada prawdziwa, więc utrzymując, że Simiasz większy od Sokratesa, a mniejszy od Phedona, czy nie twierdzisz, że w Simiaszu mieści się razem wielkość i małość. — Tak. — Jednak, mówił daléj, czy nie przyznajesz, że w zdaniu Simiasz większy od Sokratesa, nie jest tak jak się mówi, rzeczywiście? albowiem nie z natury Simiasza to pochodzi, ażeby przez to że jest Simiaszem, był wyższy od niego, lecz z wielkości którą ma; ani żeby przewyższał Sokratesa dla tego, że Sokrates jest Sokratesem, lecz że Sokratesowi przystoi małość przez się w porównaniu wielkości tamtego. — Prawda! — Ani znowu, żeby dla tego Simiasz był niższym od Phedona, że Phedon jest Phedonem, lecz że Phedonowi przystoi wielkość w porównaniu małości Simiasza. — Tak jest. — Tym więc sposobem Simiasz jest razem wielki i mały, będąc w pośrodku między dwoma, przewyższając małość jednego wyższością swojéj wielkości, a ustępując drugiemu przez wielkość tego wyższą od jego małości. Razem uśmiechnąwszy się rzekł: zdaje mi się, że mówię z dokładnością pisarza sądowego. Lecz tak się rzecz ma w istocie. Cebes to przyznaje. Mówię ci zaś dla tego, że chcę abyś był podobnego ze mną zdania, albowiem może się zdaje, że nietylko wielkość nigdy nie może być razem wielką i małą, lecz że nawet wielkość będąca w nas, nie przypuszcza małości, i nie chce być przewyższoną; lecz z dwojga jedno, albo wielkość ustępuje i uchodzi za zbliżeniem się przeciwnéj jéj małości, albo, gdy się zbliżyła, znika. Nigdy zaś pozostając i przyjmując w siebie małość, nie może być czém inném nad to, czém jest. Tak ja np. przyjąwszy w siebie małość, jestem ten sam którym był wprzódy, z tą tylko różnicą, że jestem mały. Równie wielkość w nas nie może nigdy być małością wtenczas kiedy jest wielką, ani małość w nas nie zostaje wielkością. Słowem żadne z dwojga przeciwności póki jest tém czém jest, nie może być jego przeciwnością, lecz albo ustępuje, albo znika, gdy drugie przyjdzie. — Tak zupełnie i mnie się zdaje rzekł Cebes.
Wtenczas ktoś z obecnych, nie przypominam sobie dokładnie kto, usłyszawszy to rzekł: — Sokratesie przebóg! a czy to na cośmy się poprzednio zgodzili nie będzie przeciwne temu o czém teraz mowa? Czy nie mówiłeś że największe powstaje z mniejszego, i najmniejsze z większego, i że wprost przeciwności rodzą się z przeciwności? a teraz zdaje mi się że mówisz, że to nigdy nastąpić nie może. — Na co Sokrates schyliwszy głowę dla usłyszenia, rzekł. Dobrze że nam to przypomniałeś; tylko nie pojmujesz różnicy między tém o czém teraz mowa, a wtenczas. Wtenczas powiedzieliśmy, że z przeciwnéj rzeczy powstaje przeciwna; a teraz że przeciwność nie może być dla siebie przeciwnością, ani w nas, ani w naturze. Wtenczas przyjacielu mówiliśmy o rzeczach zwyczajnych, mających w sobie przeciwność, i mogliśmy je wymieniać każdą podług jéj nazwiska, a teraz o istotach rzeczy, od których te mają swe nazwiska; i o tych to utrzymujemy, że jedne z drugich powstać nie mogą. — Razem spojrzawszy na Cebesa rzekł: czy także i ciebie Cebesie co ten powiedział, podobnie zmięszało? — Nie, odpowiedział Cebes, tak nie jest ze mną; lubo nie mówię dla tego żeby mnie co nie miało zmięszać? — Przystajemy więc wprost na to, rzekł Sokrates, że przeciwność nie może nigdy być dla siebie przeciwnością. — Zupełnie. — Jeszcze uważ, rzekł, czy i na to ze mną się zgodzisz? Czy zowiesz co zimném lub ciepłém? — Tak. — Może śnieg lub ogień. — Nie zaiste! — Więc ciepłém co innego niż ogień, a zimném co innego niż śnieg? — Pewno. — Lecz sądzę przyznasz, że podług tego cośmy dopiéro powiedzieli, śnieg przyjąwszy ciepło w siebie, nie zostanie tém czém był piérw, śniegiem i razem ciepłém, lecz za przystąpieniem ciepła, albo mu ustąpi, albo. zniknie. — Pewno. — I ogień nawzajem za przystąpieniem zimna, musi ustąpić lub zniknąć, i nie będzie mógł, przyjąwszy zimno, być czém był piérw, ogniem i razem zimnem. — Prawdę mówisz, rzekł. — Tak więc się ma, mówił daléj, z innemi rzeczami, że nietylko samo ogólne pojęcie (idea) ma zawsze toż samo nazwisko, lecz że to służy także i dla innych rzeczy, które choć nie są niém, mają jednak jego formę, dopóki tylko exystują. Przykłady objaśnią to lepiéj. — Nieparzystość czy nie musi mieć zawsze to samo nazwisko, o którém teraz mowa, lub nie? — Tak bezwątpienia. — Lecz czy sama tylko? o to się bowiem pytam, lub czy jest co innego, co nie parzyste, a jednak trzeba zwać tém samém nazwiskiem dla tego, że jest takie, iż nigdy nie zostaje bez nieparzystości, jak bywa z liczbą trzy i wielu innemi? — Uważ względem trzech, czy sądzisz, że ta liczba zawsze musi być wymieniona podług swojego nazwiska, i razem nazwiska nieparzystości, choć ta nie jest tém samém co liczba trzy. Jednak ta jest z natury własność liczby trzech, pięciu, i w ogóle prawie połowy liczb, że każda z nich nie będąc tém samém co nieparzystość, jednak jest nieparzystą. Podobnie się ma znowu z dwoma, czterema i całą połową liczb, z których każda nie będąc tém samém co parzystość, jednak jest parzysta. Czy się zgadzasz lub nie? — Jakże nie? rzekł. — Patrz więc, mówił daléj, co chcę przez to pokazać. Oto to, że nietylko owa przeciwność nie zdaje się wzajemnie się przypuszczać, lecz nawet wszystko, co choć między sobą właściwie nie przeciwne, jednak ma coś sobie przeciwnego, nie zdaje się przypuszczać istoty (idei) przeciwnéj swojéj istocie, lecz skoro ta się zbliży, samo ginie, albo ustępuje. Czy o liczbie trzy np. nie powiemy, że musi piérw znikać, lub cobądź z nią się stać, nim żeby będąc trzema została parzystą? — Prawda rzekł Cebes. — Jednak dwa, mówił daléj, nie są trzem przeciwne? — Nie. — Zatém nietylko przeciwne pojęcia, lecz także i inne przeciwności nie przypuszczają się do siebie. — Tak samą prawdę, rzekł, mówisz. — Chceszże, mówił daléj, abyśmy ci je określili jeśli możemy? — Tak, — Czy więc nie te będą Cebesie, które w czémkolwiek się znajdują, zmuszają to, nietylko zatrzymać ideę mu właściwą, ale i nie przyjmować innéj przeciwnéj? — Jak mówisz? — Tak jakeśmy niedawno powiedzieli. Wiész bowiem, że wszystko, co idea trzech obejmuje, nietylko musi być koniecznie trzema, lecz także nieparzystém. — Pewno. — Mówię, że do rzeczy takiéj nie może wejść nigdy idea przeciwna téj, która ją stanowi. — Tak nigdy. — A to co ją stanowi, czy nie jest nieparzystość? — Tak. — A idea przeciwna idei nieparzystości, czy nie jest ideą parzystości? — Tak. — Więc idea parzystości nie znajduje się nigdy w trzech? — Oczywiście że nie. — Więc trzy nie przyjmuje parzystości? — Nie przyjmuje. — Albowiem trzy nieparzyste? — Pewno. — Oto, co chcieliśmy określić, to jest przeciwności, które choć niczemu nie przeciwne, nie przypuszczają jednak innéj, jak trzy które choć nie przeciwne parzystości, jednak jéj nie przyjmują; ponieważ przynoszą zawsze coś przeciwnego parzystości, jak dwa przeciwnego nieparzystości, podobnie jak ogień zimnu i wiele innych rzeczy. Patrz więc czy nie tak określisz przeciwności, że nietylko przeciwność nie przyjmuje przeciwności, lecz jeszcze wszystko co przynosi z sobą przeciwność, łącząc się z drugą rzeczą nie przypuszcza nic przeciwnego temu, co z sobą przynosi. Rozważ to sobie jeszcze raz. Nie źle bowiem posłuchać tego więcéj. Pięć nie przyjmuje nigdy idei parzystości, jak dziesięć będące dwa razy takie, nieparzystości; i to samo znowu choć jego przeciwność nie jest nieparzystością nie przyjmuje jednak idei nieparzystości, tak jak ani trzy czwarte, ani połowa, ani trzecia część, i wszystko podobne nie przyjmuje idei całości, jeśli przystajesz i zgadzasz się ze mną. — Zgadzam się bardzo, rzekł, i przystaję. — Znowu więc rzekł, zacznijmy z początku: ja cię będę pytał, a ty nie odpowiadaj wprost na pytania, lecz jak ci pokażę co innego. Oto mówię, że oprócz owéj piérw danéj pewnéj odpowiedzi, jeszcze z tego, cośmy teraz powiedzieli, innéj pewności oczekuję; albowiem gdybyś mnie spytał, co sprawuje w ciele ludzkiém, że jest ciepłe, nie dałbym ci téj prostéj pewnéj odpowiedzi że ciepło, lecz z tego, o czém teraz była mowa, subtelniejszą że ogień; a gdybyś spytał, co sprawuje, że ciało jest słabe, nie powiedziałbym że choroba, lecz febra; ani co czyni liczbę nieparzystą, nie mówiłbym że nieparzystość, lecz jedność i tak z resztą. Uważ więc czyś dostatecznie zrozumiał czego chcę. — Zrozumiałem bardzo, rzekł. — Odpowiedz więc, mówił daléj, co sprawuje że ciało jest żyjące? — Dusza, rzekł, — I czy tak zawsze jest? — Tak, dla czegóżby nie? rzekł Cebes. — Dusza więc, gdziekolwiek wejdzie przynosi z sobą życie? — Tak, gdziekolwiek wejdzie. — Czy więc jest coś przeciwnego życiu, lub nie? — Jest, rzekł. — Cóż więc? — Śmierć. — Więc dusza nie przyjmuje przeciwności tego, co sama z sobą przynosi, jakeśmy się wyżéj zgodzili. — Pewno, rzekł Cebes. — Jakże? a co nie przyjmuje idei parzystości, jakże to nazwaliśmy? — Nieparzystém. — A co nie przyjmuje sprawiedliwości, porządku, niesprawiedliwém, nieporządném rzekł. — Dobrze. — A co nie przyjmuje śmierci, jak je zowiemy? — Nieśmiertelném. — Więc dusza nie przyjmuje śmierci? — Nie! — Zatém nieśmiertelna? — Nieśmiertelna. — Bardzo dobrze rzekł. Czy to już uznamy za dowiedzione? lub inaczéj ci się zdaje? — Zupełnie za dowiedzione Sokratesie! — Jakże, mówił daléj, Cebesie. Gdyby nieparzystość miała być koniecznie podległą zniszczeniu, czyby i trzy takiém nie było? — Czemu nie. — Więc i to, co jest bez ciepła, gdyby miało być koniecznie niepodległe zniszczeniu, wtenczas ile razyby kto do śniegu ogień zbliżył, czyby śnieg nie ustąpił, ale w całości pozostał niestopiony, gdyż nie mógłby zginąć, i napróżno wystawianoby go na ogień; bo nie przyjąłby nigdy w siebie ciepła. — Prawdę, rzekł mówisz. — Podobnie sądzę, że gdyby to co jest bez zimna, było wolne od zniszczenia, gdyby coś zimnego do ognia się zbliżyło, tenby nie zgasł i nie zniknął, lecz w zupełności ustąpił. — Koniecznie rzekł. — Zatém tak należy powiedzieć i o nieśmiertelności duszy. Jeśli to co nieśmiertelne jest wolne od zniszczenia, dusza nie może wtenczas zginąć, kiedy śmierć do niéj się zbliży; gdyż podług tego, cośmy powiedzieli, dusza jéj nie przyjmuje i nie umrze, tak jak trzy i każda liczba nieparzysta, mówiliśmy, nie będzie parzystością, ani ogień, lub gorącość ognia nie będzie zimném. Lecz cóż przeszkadza, powie kto, ażeby nieparzystość nie została parzystością, gdy przez przybycie parzystości, jakeśmy się na to zgodzili, nieparzystość zniknie, a nastąpi na jéj miejsce parzystość. Ktoby tak mówił, nie mogliśmy mu zaprzeczyć, że tamta nie zniknie; bo nie jest wolną od zniszczenia. Ale choćbyśmy to musieli przyznać, jednak moglibyśmy jeszcze utrzymywać, że gdy parzystość przychodzi, nieparzystość i trzy tylko ustępuje. Toż samo sądzilibyśmy o ogniu, cieple i innych rzeczach. Czy nie tak? — I bardzo. — Czy nie tak i względem nieśmiertelności? gdybyśmy się zgodzili, że co nieśmiertelne, wolne od zniszczenia; więc i dusza przez to że nieśmiertelna musi być wolną od tego. Jeśli nie tak, trzeba na to innego dowodu. — Nie potrzeba, rzekł Cebes; bo cóżby innego nie ulegało zniszczeniu, gdyby to co nieśmiertelne i wieczne miało jéj ulegać? — Przynajmniéj sądzę, rzekł Sokrates, wszyscy przyznają, że jeśli jest co nieśmiertelne, tedy Bóg, istota, i sama idea życia nigdy nie zginą. Tak zaiste wszyscy ludzie przyznają, a jeszcze więcéj jak sądzę i bogowie; albowiem jeśli to co nieśmiertelne nie ulega zniszczeniu, jakże dusza będąc nieśmiertelna nie ma być wolną od niego? — Musi być koniecznie. — Gdy więc śmierć na człowieka przychodzi, wtenczas co śmiertelne w nim, jak się zdaje umiera, a co nieśmiertelne i niepodległe zniszczeniu, uchodzi cale bez zniszczenia i ustępuje przed śmiercią. — Zdaje się. — Zatém Cebesie, jeśli co nieśmiertelne i niepodległe zniszczeniu, tedy dusza musi być taką, i rzeczywiście dusze nasze żyć będą na tamtym świecie. — Nie mam nic Sokratesie, rzekł Cebes, powiedzieć przeciw temu, ani twoim nie wierzyć dowodom; lecz jeśli Simiasz lub kto inny ma co do zarzucenia, dobrze zrobi gdy tego nie zamilczy; albowiem nie wiem czy znajdzie kiedy lepszą sposobność niż teraz do pomówienia o tém i objaśnienia się. — Ja sam, rzekł Simiasz, nie mam powodu do niewiary, jednak przyznam ci się Sokratesie, że wielkość przedmiotu i uczucie słabości ludzkiej, na którą nie wiele rachować można, przymusza mnie chować jeszcze u siebie mimowolnie pewną niewiarę o tém cośmy powiedzieli. — Nietylko to Simiaszu, rzekł Sokrates, jest słuszne, lecz jakkolwiek zdają się prawdziwe zasady, z którycheśmy wyszli, trzeba nam je jeszcze raz dokładniéj rozważyć; a gdy dokładnie o nich się przekonacie, przyjmiecie jak mi się zdaje moje dowodzenie, o tyle ile jest w mocy człowieka pojąć tego rodzaju przedmiot. A gdy je wam się okaże pewne, nie będziecie daléj szukać. — Dobrze, rzekł Cebes. — Jednak moi przyjaciele, mówił daléj, jest jeszcze jedna rzecz godna uwagi: że gdy dusza nieśmiertelna, należy mieć o niéj staranie nietylko na ten czas, który zowiemy życiem, lecz i na następny; bo może niebezpieczeństwo z zaniedbania tego, na jakiebyśmy się narazili, jest zbyt wielkie; ponieważ gdyby śmierć była zupełném ustaniem wszelkiego bytu, tedy dla złych umierających byłoby wielką korzyścią zostać przez nią uwolnionym od ciała, a wraz z duszą i od swych niegodziwośći; lecz że jest nieśmiertelna, tedy nie ma dla niéj innego ratunku od złego, które ją czeka, ani zbawienia, jak tylko żeby się starała być jaknajlepszą i najcnotliwszą; albowiem idzie na tamten świat nie mając z sobą nic więcéj nad swe wychowanie i ukształcenie w tém życiu, które jéj jak mówią największe dobro lub złe po śmierci zaraz od jéj tam przybycia przynosi. Powiadają, że gdy kto umrze, tak się dzieje: duch opiekuńczy każdego człowieka, ten sam który nim za życia kierował, po śmierci prowadzi go na miejsce gdzie umarli się zbierają dla sądu, nim przejdą na tamten świat pod przewodnictwem tego samego, który ich tam wiedzie. A gdy otrzymają tam co im się należy, i zabawią czas oznaczony, inny przewodnik po wielu i długich przemianach wieków wraca je znowu do tego życia. Nie jest to taka droga, jaką podaje Teleph[15] w Eschylu mówiąc „że prosta ścieszka na tamten świat wiedzie.“ Mnie się zdaje, że nie jest ona ani prosta, ani jedna; bo gdyby taką była, nie potrzebaby było przewodnika, i niktby nigdy nie zbłądził, gdyby tylko była jedna droga. Owszem zdaje się, musi ona wielorako się dzielić, i mieć wiele zakrętów, jak to wnoszę z naszych ofiar i ceremonij religijnych. Dusza moralna i rozumna idzie chętnie za swym przewodnikiem, wiedząc o losie który ją czeka. Każda zaś namiętnie trzymająca się ciała, jakem piérw powiedział, długo przy niém i na tym świecie widzialnym bawiąc, po wielu dopiéro oporach i cierpieniach, nareszcie gwałtem i z trudnością odprowadzona zostaje od przeznaczonego jéj na to przewodnika. A gdy przybędzie tam gdzie są inne, tedy jeśli nieczysta, i taka że albo niesprawiedliwém zabójstwem się skalała, lub co innego popełniła, co dusze jéj tylko podobne mogą popełnić, tedy wszystkie przed nią uciekają i uchodzą, i żadna nie chce być ani jéj towarzyszką podróży, ani przewodniczką. Sama więc błąka się w zupełném opuszczeniu przez czas niejaki, dopóki konieczność ją nie powiedzie na miejsce stosowne. Ta zaś, która czysto i umiarkowanie życie swoje przepędziła, mając za towarzyszy podróży i przewodników, bogów, udaje się do miejsca jéj na mieszkanie przeznaczonego; albowiem ziemia ma wiele miejsc różnych i szczególnych, i nie jest taką jak ją przedstawiają ci, którzy zwykli ją opisywać podług tego jak słyszałem jednego mówiącego. Na to Simiasz rzekł: — Jak to Sokratesie? Słyszałem wiele rzeczy o ziemi, ale nie takich, którebyś przyjął. Chętnie więc cię posłucham. — Dla opowiedzenia ci Simiaszu, nie potrzeba jak sądzę sztuki Glauka[16], lecz aby dowieść ci prawdy, trudniéj się mi zdaje nad sztukę Glauka. Może nawet sam nie będę w stanie tego zrobić, a choćbym potrafił, krótki czas, jaki mi do życia pozostaje, nie wystarczy dla tak długiéj rozmowy. Jednak nic mi nie przeszkadza, abym ci podał obraz ziemi i jéj różnych miejsc jak sobie przedstawiam. — To dosyć dla nas będzie, rzekł Simiasz. — Naprzód, pewny jestem, mówił daléj, że jeśli ziemia okrągła leży wśród nieba, nie potrzebuje ani powietrza, ani żadnéj innéj podpory, aby nie upadła, lecz że niebo samo jednakowo ją otaczające i jéj własna równowaga wystarcza dla jéj utrzymania; albowiem każda rzecz będąca w równowadze w pośród innéj na nią ciążącéj jednakowo, nie może w żadną stronę ani mniéj ani więcéj się nachylić; dla tego jest stałą i niewzruszoną. Oto więc jest, mówił daléj, o czém jestem przekonany. — I słusznie, rzekł Simiasz. — Potém jeszcze sądzę, że ziemia jest bardzo wielka, i że my tylko małą jéj część zamieszkujemy od Phasis aż do słupów Herkulesa, rozproszeni nad morzem jak mrówki lub żaby nad błotem, i wiele innych narodów podobne gdzieindziéj zamieszkuje miejsca; albowiem wszędzie na powierzchni ziemi są wklęsłości rozmaitego kształtu i wielkości, w które wchodzą wody, mgły i powietrze gęste; sama zaś ziemia leży wśród czystego nieba, gdzie są gwiazdy i to co wielu zwykłych zajmować się temi rzeczami zowią górném powietrzem, którego wszystko to, co wpływa ciągle w wklęsłości przez nas zamieszkane, jest właściwie, podstawą. Skryci w tych wklęsłościach, nie poznajemy tego, i sądzimy, że zamieszkujemy wierzch ziemi, tak jak gdyby kto przebywający na dnie oceanu, sądził że się znajduje na wierzchu jego, i patrząc przez wodę na słońce i inne gwiazdy, uważał morze za niebo, i nie wyszedłszy nigdy na powierzchnią morza, ani nie wychyliwszy i podniósłszy głowy z wody dla swéj ciężkości i słabości, nie zobaczył tego miejsca gdzie mieszkamy, ile czystsze i piękniejsze od tego jakie u niego; ani też od kogo innego, który je widział, nie słyszał. Podobnie się ma z nami. Mieszkając w jakiéj wklęsłości ziemi, sądzimy że na jéj wierzchu przebywamy, powietrze zowiemy niebem, i utrzymujemy że ono jest rzeczywiście niebem, pod którém gwiazdy bieg swój odbywają; to jest, że nasza ciężkość i słabość nie dozwala nam się wznieść nad powietrze; albowiem gdyby kto sam doszedł, lub mógł się tam wznieść za pomocą skrzydeł, wychyliwszy się z tego grubego powietrza tak jak ryby, które wychylając się z morza patrzą na to, co się na niém dzieje, zobaczyłby co jest w tém szczęśliwém miejscu, i gdyby jego natura była w stanie wytrzymać długie tego uważanie, poznałby, że to jest prawdziwe niebo, prawdziwe światło, prawdziwa ziemia. Albowiem ta ziemia którą zamieszkujemy, te skały i te miejsca są zepsute powietrzem i zwapnione, tak jak to, co się na morzu znajduje jest solą przejęte. W morzu także nie masz nic godnego uwagi, nic doskonałego, tylko wydrążenia, piasek, błoto bez miary, i wszędzie gdzie tylko ziemia głęboka przestrzeń; w ogóle nic zasługującego na porównanie z tém, co my dobrego mamy. Ale tamto w górze jest znowu wyższe od tego co u nas. Aby ci dać poznać piękność téj czystéj ziemi położonéj wśród nieba, przytoczę ci Simiaszu piękną powieść, która zasługuje na posłuchanie. — Bardzo dobrze Sokratesie, rzekł Simiasz, chętnie jéj posłuchamy. — Mówią więc, rzekł, przyjacielu naprzód, że ta ziemia, gdyby kto na nią z góry spojrzał, wygląda jak piłka skórzana, złożona z dwónastu pasów upstrzona rozmaitemi kolorami, których nasze tu przez malarzy używane są tylko podobieństwem; tam zaś cała ziemia niemi okryta, daleko jaśniejszemi i czystszemi. Część téj jest purpurowa i dziwnie piękna, druga złocista, inna biała i bielsza nad gips lub śnieg; i tak każda się składa z kolorów daleko liczniejszych i piękniejszych, aniżeliśmy kiedy widzieli. Same nawet wklęsłości ziemi pełne wody i powietrza mają także właściwé sobie kolory, które jaśnieją mięszaniną rozmaitych farb, tak, że ta ziemia w całéj swojéj przestrzeni przedstawia ciągłą rozmaitość. Na niéj saméj wszystko w stósunku odpowiednim do niéj rośnie, drzewa, kwiaty i owoce. Podobnie znowu góry i kamienie mają stosowną doskonałość, przezroczystość i dziwne farby, których ułamkami są ulubione u nas kamienie, karneole, jaspisy, szmaradgy i inne podobne. Tam zaś nie masz nic coby nie było takie, lub jeszcze od tych piękniejsze. Przyczyną tego jest, że tamte kamienie są czyste, nie stoczone i przejęte jak tu wilgocią, słonością, oraz wszystkiém, co w ziemię spływa, i kamieniom, ziemi, oraz innym tworom i roślinom zepsucie i słabości przynosi. Ziemię tę oprócz takich piękności nadto zdobi złoto, srebro i inne kosztowne metale, które tam wszędzie po całéj jaśnieją w wielkiéj liczbie i massie, tak że patrzyć na nią jest jednym z najszczęśliwszych widoków. Znajdują się także liczne i rozmaite zwierzęta na niéj, oraz ludzie, jedni mieszkający w środku na lądzie, drudzy nad powietrzem, jak my nad morzem, a inni na wyspach, które powietrze tworzy nad lądem; albowiem czém u nas jest woda i morze dla użytku, tém samém dla nich powietrze, a czém tu powietrze tém tam eter. Pory zaś roku mają tak umiarkowane, że nie ulegają chorobom i daleko dłużéj od nas żyją; a co do wzroku, słuchu, węchu i innych zmysłów, oraz samego nawet rozumu, w tych tyle nas przewyższają, ile powietrze wodę, a eter powietrze w czystości. Posiadają gaje i świątynie bogów, w (których rzeczywiście bogowie mieszkają, oraz tych wyrocznie, przepowiednie, objawienia się odbywają i ich z sobą obcowanie. Słońce, księżyc i gwiazdy widzą oni takiemi jakie są; z resztą inne szczęście jest od nich nieodłączne. Oto taką jest ta ziemia na swéj powierzchni. Ma ona wkoło na sobie wklęsłości, wiele miejsc, z których niektóre głębsze i otwartsze niż te gdzie mieszkamy; drugie znowu głębsze, lecz mniéj otwarte od naszych; a inne nareszcie płasksze, ale mniéj głębokie. Te wszystkie wydrążone pod ziemią w wielu miejscach wężéj lub szerzéj łączą się między sobą przez kanały, któremi wiele wody płynie jak w naczynia, przez wielkie odwieczne podziemne rzeki, oraz źródła wód zimnych i ciepłych, przytém potoki ognia i wiele wilgotnego błota czystszego lub brzydszego, tak jak w Sycylii, gdzie potoki błota i ognia poprzedzają lawę, a po nich płynie sama lawa. Te miejsca są napełnione jedném albo drugiém z tego podług kierunku jaki każde bierze rozlewając się. Wszystko nareszcie buja się w górę i na dół, jak kołyska jaka w ziemi, któréj ruch taki: jeden z otworów ziemi jest największy i przez całą ziemię zupełnie przechodzi, jak to Homer powiedział w słowach:[17] „Tam daleko, gdzie pod ziemią jest najgłębsza przepaść, a którą on gdzieindziéj i wielu innych poetów Tartarem nazwali. Tamto wpadają wszystkie rzeki i ztamtąd znowu wychodzą, mając podobieństwo ziemi, przez którą płyną. Przyczyną tego biegu jest, że płyn ich nie ma żadnego gruntu i spodu. Ztąd waży się i podnosi raz w górę, drugi na dół. Toż samo wkoło niego robi powietrze i wiatr, którę mu towarzyszą w ruchu, gdy się podnosi i opada. I jak w oddechu, gdzie powietrze wchodzi i wychodzi ciągle, tak tu podobnie uniesione z płynem w dwóch ruchach przeciwnych wydaje straszne i dziwne wiatry wpadając i wypadając. Kiedy więc wody rzuciwszy się z siłą, dojdą do miejsc które my niższemi zowiemy, natenczas tworzą potoki idące wśród ziemi do łożysk rzek, które jak z pompy napełniają. A gdy znowu wyszedłszy ztamtąd obrócą się ku naszym, napełniają je podobnie; zkąd nareszcie płyną kanałami podziemnemi do rozmaitych miejsc, podług tego jak mają bieg wolny, i tworzą przez to morza, jeziora, rzeki, źródła. Potém zanurzając się znowu w ziemi, i przebiegając przestrzeń raz dłuższą i większą, a drugi mniejszą i krótszą, Wpadają znowu w Tartar, jedne daleko niżéj, drugie tylko trochę, w ogóle wszystkie poniżéj ich wypływu. Niektóre wpadają naprzeciw gdzie wypłynęły, inne w téj saméj stronie, a pewne obszedłszy w koło raz albo więcéj ziemię kręcąc się nakształt węża, potém na dół wchodzą jak mogą tylko najgłębiéj wpadają w Tartar. Mogą zaś z obudwóch stron tylko dojść do połowy, a nie daléj, boby już na drugą stronę przechodziły. Tworzą one wiele bardzo znacznych potoków, z których cztery główne, a największy z nich i najdaléj opływający jest tak zwany Ocean. Naprzeciw niego i w odwrotnym kierunku płynie Acheront, który przechodząc przez miejsca puste pod ziemią, wpada do jeziora Acheruzyadskiego, dokąd dusze wielu umarłych przybywają. Te zabawiwszy tam przez czas niejaki, jedne dłużéj, a drugie krócéj, wracają znowu na ten świat dla dania życia nowym istotom. Z pośrodka między dwoma poprzedniemi, wypływa trzecia rzeka, która wpada niedaleko swego źródła do miejsca obszernego, szerokim ogniem płonącego, gdzie tworzy jezioro większe od naszego morza, wrące wodą i błotem. Ztamtąd idzie daléj kołem mętna i błotnista. Obiegłszy naokoło ziemię, przychodzi prócz innych miejsc do ostatnich końców Acheruzyadskiego jeziora, nie mieszając się jednak wcale z jego wodami; a obróciwszy się kilka razy wkoło pod ziemią, wpada nareszcie w najniższą część Tartaru. Tą rzeką jest właśnie tak zwany Pyroflegeton, z którego wulkany wybuchają na ziemię, gdzie tylko miejsce znajdą. Naprzeciw téj rzeki znowu wypływa czwarta: naprzód na miejsce straszne i dzikie jak mówią, koloru ciemnego, które zowią Stygyjskiém i Styxem jezioro, które tworzy rzeka przy wpadzie. Tam ona wpadłszy i nabrawszy wielkiéj mocy w swych wodach, idzie daléj pod ziemią, i obróciwszy się wkoło płynie naprzeciw Pyroflegetonu. Nazwisko téj rzeki jak mówią poeci ma być Kocytus. Takie jest miejsce pobytu umarłych. Gdy dusze umarłych staną tam, gdzie każdą duch jéj opiekuńczy prowadzi, naprzód oddzielone zostają przez sąd te, które żyły sprawiedliwie i pobożnie, od tych, które przeciwnie. Z pierwszych wszystkie, które prowadziły życie niezupełnie niewinne, ani występne, idą do Acherontu, gdzie wsiadłszy na łódki, które dla nich gotowe stoją, udają się na nic do jeziora Acheruzyadskiego, w którém oczyszczają się i ponoszą karę za swe przewinienia, dopóki uwolnione nie zostaną. Równie te, które zupełnie dobrze żyły, otrzymują za swe czyny nagrodę, każda podług swéj zasługi. Te zaś, które się okażą, że nie mogą być oczyszczone dla wielkości ich licznych przewinień, świętokradztw, lub niesprawiedliwych i nieprawych morderstw, jakich się dopuściły, lub innych podobnych występków, rzuca je przeznaczenie im stosowne w Tartar, zkąd już nigdy nie wychodzą. A wszystkie które popełniły przewinienia dające się oczyścić, choć wielkie: np. dopuściwszy się w gniewie gwałtu przeciw ojcu lub matce; albo stawszy się zabójcami kogo; ale potém przez całe życie tego żałowały, te także muszą być wrzucone w Tartar. Jednak wrzucone po rocznym tam pobycie woda wyrzuca znowu, zabójców do Kocytu, a ojcobójców i matkobójców do Pyroflegetonu. Zaniesione gdy staną u jeziora Acheruzyadskiego, jedne wołają i wzywają tych których pozabijały, a drugie tych, na których gwałt jaki popełniły. Przyzwawszy proszą i błagają aby im do jeziora wejść pozwolili i do siebie je przyjęli. Jeśli ich nakłonią, natenczas wchodzą i zostają wolne od wszystkiego złego, a jeśli nie, wracają znowu do Tartaru, a ztamtąd do rzek, i tak nie przestają cierpieć, póki nie przebłagają tych, względem których niesprawiedliwości się dopuściły. Taka bowiem kara zostaje na nie przez sędziów wyrzeczona. Te zaś dusze które okażą się że nader świętobliwie żyły, swobodne i wolne od tych miejsc podziemnych, jak od więzów jakich, przebywają wysoko nad ziemią na czystém miejscu; a które z nich jeszcze przez zamiłowanie mądrości dostatecznie się oczyściły, żyją potém zupełnie bez ciała, i do piękniejszych jeszcze od tych miejsc przechodzą, które nie łatwo opisać, i nie masz na to teraz dosyć czasu. Dla tego więc, com ci teraz przedstawił Simiaszu, należy wszystko czynić, aby nabyć cnoty i mądrości w tém życiu; albowiem piękna czeka nas nagroda i wielka jest nadzieja. Jednak tak wszystko jakem opisał, w zupełności utrzymywać, nie przystoi rozumnemu człowiekowi. Mimo tego, czy tak jest, czy inaczéj z naszemi duszami, i ich przyszłym pobytem, skoro tylko te są nieśmiertelne, zdaje mi się, że można tak mniemać i warto odważyć się wierzyć, że tak jest. Chwalebna bowiem będzie w tém odwaga i nadzieja taka, którą należy w siebie niejako wmawiać. Dla tego i ja tak dalece przedłużyłem tę powieść. Niech więc będzie spokojnym o swoją duszę ten, kto porzucił za życia przyjemności ciała i jego ozdoby jako dla niego obce i jeszcze więcéj do złego prowadzące, a starał się tylko o przyjemności poznania, i przystrajał duszę nie w inne, tylko we własne ozdoby, to jest rozum, sprawiedliwość, odwagę, szlachetność i prawdę. Taki powinien czekać spokojnie swojéj na tamten świat drogi, gotów do odjazdu, kiedy go przeznaczenie wezwie. Wy także Simiaszu, Cebesie i inni udacie się tam, każdy w swoim czasie, kiedy na niego kolej przyjdzie. Mnie zaś dziś przeznaczenie wzywa, tak powiedziałby jaki tragik, i już czas mi iść do kąpieli; albowiem zdaje mi się, że lepiéj po kąpieli wypić truciznę i oszczędzić trudów kobietom z obmywaniem umarłego.
Gdy tak skończył, rzekł Kriton: — Dobrze Sokratesie! lecz cóż tym lub mnie polecisz względem swych dzieci, lub kogo innego, w czémbyśmy mogli ci się przysłużyć? — To, co zawsze nie przestałem wam zalecać Kritonie! nic nowego. Miejcie staranie o was samych, a przez to i mnie i mojéj familii i wam samym najlepiéj się przysłużycie, choćbyście teraz nawet nie przyrzekali. Jeśli zaś o was samych dbać nie będziecie, i nie zechcecie się trzymać jak śladu w życiu tego com teraz powiedział i o czém dawniéj ciągle mówiliśmy, wtenczas, choćbyście mi teraz wiele i bardzo przyrzekali, nic więcéj dla mnie nie zrobicie. — Będziemy się więc tak robić starali, rzekł Kriton, ale jakże cię pochowamy? — Tak jak wam się podoba, rzekł, jeśli tylko mnie wziąść potraficie i nie ujdę przed wami. Potém uśmiechnąwszy się spokojnie i spojrzawszy na nas, rzekł: — Przyjaciele! nie mogę przekonać Kritona że jestem Sokratesem, który teraz z nim rozmawia i mową swoją kieruje. On sądzi, że jestem ten, którego on zobaczy nie długo umarłego, i pyta się jak mnie ma pochować; i to wszystko o czém tak długo mówię, że gdy wypiję truciznę, nie zostanę przy was, lecz odejdę do szczęśliwych siedlisk, aby używać przyjemności niewymownych, zdaje się, że napróżno dla niego mówię, tylko, abym was i siebie pocieszył. Dajcie więc Kritonowi za mnie zaręczenie, lecz inne niż on dał sędziom; bo on zaręczył za mnie, że się z miejsca nie oddalę, a wy zaręczcie, że z pewnością, gdy umrę, na niém nie pozostanę, lecz odejdę, aby tém łatwiéj mógł znieść gdy zobaczy ciało moje palone lub grzebane, i nie smucił się sądząc, że mi się co złego dzieje, ani przy pogrzebie nie mówił, że wystawia, wyprowadza i grzebie Sokratesa. Wiesz dobrze najlepszy Kritonie! mówił daléj, że mówić niewłaściwie nietylko jest złém dla rzeczy, ale i dla duszy. Trzeba być spokojniejszym i powiedzieć, że moje ciało grzebiesz, i pogrzeb je jak ci się podoba, w sposób, który za najstosowniejszy podług praw uznasz.
To rzekłszy wstał i poszedł do innego pokoju dla kąpieli. Kriton udał się za nim, a nam kazał pozostać. Pozostaliśmy zatém, już to rozmawiając między sobą o tém, o czém piérw była mowa, jeszcze się nad tém zastanawiając, już uskarżając się nad nieszczęściem, które nas miało spotkać, że pozbawieni jak ojca będziemy musieli resztę życia sierotami przepędzić. Sokrates zaś po odbyciu kąpieli, gdy mu przyprowadzono jego dzieci, których miał troje, dwóch małych synków,[18] a jednego starszego,[19] oraz gdy przyszły jego domownice,[20] pomówiwszy z niemi w przytomności Kritona i poleciwszy co chciał, kazał im i dzieciom odejść, a sam do nas przyszedł. Było to już blisko zachodu słońca; albowiem znaczną część dnia tam był przepędził. Wszedłszy usiadł i niewiele już z nami mówił; gdyż w tém wszedł posługacz Jedenastu i stanąwszy przed nim rzekł: „Sokratesie! spodziewam się, że nie będę się na ciebie użalał jak na innych, którzy mnie łają i przeklinają, kiedy im oznajmię, że mają z rozkazu Archontów wypić truciznę. Ciebie zaś innym w tém tu miejscu poznałem, najśmielszym, najłagodniejszym i najlepszym ze wszystkich, którzy tu kiedy przybyli; i teraz wiem dobrze, że się na mnie nie gniewasz, ale na tych, którzy są przyczyną twego nieszczęścia i znasz ich dobrze. Teraz wiesz z jakiém oznajmieniem przyszedłem! Bądź zdrów! i staraj się znieść jaknajspokojniéj co nieodmienne.“ Po czém zalawszy się łzami, odwrócił się i odszedł. Sokrates spojrzawszy na niego rzekł: — Bądź zdrów! zrobię co mówisz; oraz tak do nas mówił. Jaki to poczciwy człowiek! Przez cały czas mego tu pobytu przychodził do mnie i rozmawiał często. Był z niego najlepszy człowiek, a teraz jak szczerze płacze nademną! Lecz Kritonie, bądźmy posłuszni! i niech kto przyniesie truciznę jeśli gotowa; a jeśli nie, niech ją przygotują. Kriton na to: — Ale Sokratesie zdaje mi się, że jeszcze słońce nad górami nie zaszło. Z resztą wiem dobrze, że inni bardzo późno piją truciznę po oznajmieniu im rozkazu, piérw najadłszy się i napiwszy dobrze, a nawet niektórzy poobcowawszy z temi, których zapragną. Więc nie spiesz się, bo jeszcze czas. Sokrates zaś rzekł. — Słusznie Kritonie ci to robią, o których mówisz, gdyż sądzą, że coś na tém zyskają; ale i ja także mam słuszność że tego nie uczynię, bo mi się zdaje, żebym się na śmiech u siebie wystawił, dbając o życie i żałując tego co przez się niczém jest. Zatém idź, rzekł, słuchaj mnie i nie czyń inaczéj.
Kriton to usłyszawszy skinął na chłopca blisko stojącego, a ten wyszedłszy wrócił po niejakim czasie prowadząc z sobą człowieka mającego podać truciznę przygotowaną w kubku. Sokrates gdy go zobaczył, rzekł: — Dobrze, o najlepszy! ty się na tém znasz, powiedz co mam z tém zrobić? „Nic innego, rzekł, jak tylko wypiwszy przechadzać się, dopóki otrętwienie w nogach nie nastąpi, a potém położyć się, i tak trucizna swój skutek sprawi.“ Razem podał kubek Sokratesowi, który go wziąwszy Ehekratesie bardzo spokojnie, bez wzruszenia, nie zmieniwszy wcale koloru twarzy, lecz jak zwykł był wprost spojrzawszy na tego człowieka, rzekł: — Co powiesz o tém napoju?.. czy można z niego ulać trochę dla zrobienia bogom ofiary lub nie? — My Sokratesie, rzekł, tyle tylko go przygotowywamy, ile sądzimy, że potrzeba do wypicia. — Rozumiem, odpowiedział. Przecięż można i należy nieść modły do bogów, ażeby szczęśliwe przejście dla nas ztąd na tamten świat dali. O co i ja ich błagam, aby tak zrobili.
To wyrzekłszy, przysunął kubek do ust i śmiało bez wahania się wypił. Dotąd wielu z nas było w stanie wstrzymać się od łez, ale gdyśmy go zobaczyli pijącego, i że już wypił, wtenczas nie byliśmy już panami siebie. Mnie samemu gwałtem rzęsiste łzy się puściły, tak że zakrywszy się płakałem nad sobą nie nad nim, ale nad moim losem, że takiego przyjaciela miałem być pozbawiony. Kriton jeszcze wprzód ode mnie nie mogąc się wstrzymać od łez podniósł się. Apollodor zaś, który już wprzód ciągle był płakał, teraz jęknął wśród płaczu i narzekania, tak że niebyło nikogo z przytomnych, któregoby nie poruszył, wyjąwszy samego Sokratesa, który rzekł: „Co robicie dziwni ludzie? ja dla tego najwięcéj odprawiłem kobiety, ażeby podobnéj niestosowności nie popełniły; albowiem słyszałem, że trzeba wśród dobrych mów umierać. Bądźcie więc spokojni i nie traćcie odwagi! “ Co my usłyszawszy zawstydziliśmy się i przestaliśmy płakać. On zaś przeszedłszy się w koło, gdy poczuł, że nogi zaczęły mu trętwiéć, położył się w znak: tak bowiem kazał mu był człowiek, który mu dał truciznę. Ten sam potém zbliżywszy się wziął go za nogi i kolana, obejrzał, i ścisnąwszy mocno za nogę spytał czyby czuł. A on odpowiedział, że nie. Nareszcie ścisnął mu kolana, i tak daléj idąc coraz wyżéj, pokazał, nam, jak ciało jego stygło i trętwiało. W końcu dotknąwszy się go raz jeszcze, rzekł, że gdy zimno dojdzie do serca, wtenczas będzie po nim; bo już doszło do spodu żołądka. Wtedy Sokrates odkrywszy się (był bowiem zakryty) rzekł ostatnie słowa, które nam się dały słyszeć: „Kritonie! winniśmy Eskulapowi koguta,[21] oddajcie mu go, i nie zaniedbajcie tego dopełnić. “ — „Zrobimy to, rzekł Kriton, ale uważ Czy nie masz jeszcze co innego nam wiedzieć? “ Gdy tak się zapytał, już nic mu nie odpowiedział, tylko zaraz drgnął. Natenczas ów człowiek go odkrył. Wzrok jego już stał kołem. Kriton spojrzawszy zamknął mu usta i oczy. Taki był koniec Ehekratesie naszego przyjaciela, człowieka, jak możem powiedzieć, ze wszystkich którycheśmy wtenczas znali, najlepszego i z resztą najmędrszego i najsprawiedliwszego.




  1. Grecy obcinali sobie włosy po śmierci przyjaciół i składali na ich grobach.
  2. Przysłowie greckie.
  3. Euryp miał siedm razy w dzień, i tyleż w nocy przypływ i odpływ.
  4. Ks. XX w. 17.
  5. Porównanie uboczne Simiasza i Cebesa Tebańczyków z dwoma założycielami Theb, Harmonią i Kadmusem.
  6. Iliada. Ks. IV. v. 496.
  7. Filozofowie Jonscy Anaxagoras i jego uczeń Archelaus. (Diog. Laert. II. 16)
  8. Zdanie Empedoklesa.
  9. Zdanie Anaximena.
  10. Zdanie Heraklita.
  11. Zdanie bardzo powszechne. (Diog. Laer. VIII. 10).
  12. Po grecku jest na psa.
  13. Empedokles
  14. Anaximenes.
  15. Tytuł trajedyi zagubionéj Eurypidesa.
  16. Przysłowie na wyrażenie rzeczy trudnéj. Glaukus miał być, jak mówiono powszechnie, zdatnym bardzo artystą.
  17. Iliada księ. VIII. v. 14.
  18. Sophroniska i Menexena.
  19. Lamproklesa.
  20. Rozumie się tu Xantyppa i kilka innych kobiet przyjaciołek domu Sokratesa.
  21. Jako wdzięczność za uleczenie go z choroby życia teraźniejszego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Platon i tłumacza: Felicjan Kozłowski.