Piękny chłopiec/Część druga/X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Piękny chłopiec |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bel-Ami |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ciemno było w maleńkiem mieszkanku przy ulicy Konstantynopolskiej. Jerzy i KlotyIda zeszli się równocześnie przede drzwiami i zanim jeszcze Jerzy zdążył podnieść rolety, pani de Marelle ozwała się gwałtownie:
— Więc żenisz się z Zuzanną Walter?
— Tak — odparł łagodnie. — Czy nie wiedziałaś o tem?
— Żenisz się z Zuzanną Walter! — powtórzyła, zbliżając się do niego z wściekłością. — Tego już za wiele! doprawdy za wiele! Od trzech miesięcy pochlebiasz mi tylko dlatego, by ukryć przedemną prawdę. Wszyscy o tem wiedzą, prócz mnie. Mąż mój przyniósł mi tę nowinę!
Du Roy nieco zmieszany, zaczął jednak drwić i umieściwszy kapelusz na brzegu kominka, siadł na fotelu.
Stanęła naprost niego i patrząc mu bystro w oczy, rzekła głosem cichym, ale wzburzonym:
— Cios ten przygotowywałeś, odkąd porzuciłeś żonę, a mnie zatrzymałeś tymczasowo jako kochankę! Jaki z ciebie łajdak!
— Dlaczegóż? — spytał. — Miałem żonę, która mię oszukiwała. Schwytałem ją na gorącym uczynku, otrzymałem rozwód, a teraz żenię się z inną. Cóż może być prostszego?
— Ach! jakiś ty chytry i niebezpieczny! — rzekła, drżąc z irytacyi.
— Do licha! — odparł ze śmiechem — durnie i głupcy bywają zawsze oszukiwani!
— Powinnam była odgadnąć to od samego początku — mówiła Klotylda, idąc za biegiem swoich myśli. — Lecz nie, nie mogłam nawet przypuścić, byś mógł być do tego stopnia podłym.
— Proszę cię, licz się więcej ze słowami — odparł z miną obrażoną.
— Co! Chcesz może, żebym mówiła z tobą w rękawiczkach! — zawołała oburzona. — Obchodzisz się ze mną od samego początku, jak łajdak i mnie nie byłoby wolno powiedzieć ci prawdy. Oszukujesz cały świat, wyzyskujesz wszystkich, zgarniasz, skąd możesz, rozkosze i pieniądze i chcesz jeszcze, bym cię traktowała jak człowieka uczciwego?
— Cicho bądź, albo ci drzwi pokażę! — krzyknął drżącemi ustami, zrywając się z fotelu.
— Ty mnie... drzwi?... Ty mnie?... Ty mi każesz stąd wyjść... ty... ty?...
Tak była rozzłoszczoną, iż nie mogła nawet mówić, bo gniew dławił jej głos w krtani.
— Wyjść stąd? — krzyknęła nagle, jakby w ataku wściekłości. — Wyjść stąd?... Więc zapomniałeś, że to ja, ja płaciłam zawsze za to mieszkanie! Ach, brałeś je od czasu do czasu na swój rachunek... Ale kto je wynajął?... Ja!... Kto je zatrzymał?... Również ja!... I ty chcesz mi kazać wyjść? Milcz więc, nicponiu! Czy myślisz, że nie wiem, w jaki sposób ukradłeś Magdalenie połowę spadku po hrabiu Vaudrec? Myślisz może, iż nie wiem, że spałeś ze Zuzanną, by ją zmusić do tego małżeństwa...
— Zabraniam ci o niej mówić! — krzyknął, chwytając za ramiona i gwałtownie nią potrząsając. — Zabraniam!
— Spałeś z nią, wiem o tem! — krzyknęła.
Byłby przyjął wszelką obelgę, lecz to kłamstwo doprowadziło go do wściekłości. Prawdy, rzucane mu przed chwilą w oczy, wywoływały w nim tylko złość okrutną, lecz fałsz, wymyślony na to dziecko, mające zostać jego żoną, rozbudził w nim furyę, pragnienie obicia tej kobiety.
— Milcz... uważaj na siebie — powtarzał, trzęsąc nią gwałtownie. — Milcz!
Klotylda, z rozczochranymi włosami, z obłąkanym wzrokiem, wyła z całej siły:
— Tak, spałeś z nią!...
Puścił ją i wymierzył jej taki policzek, że oparła się aż o ścianę. Odwróciła się jednak jeszcze i podnosząc pięści, wrzasnęła:
— Tak, spałeś z nią!...
Rzucił się na nią i powaliwszy na ziemię, tłukł z całej siły.
Naraz zamilkła i poczęła jęczeć pod tymi razami. Ani drgnęła. Skryła tylko twarz w róg ściany, wydając od czasu do czasu krzyki bolesne.
Przestał ją bić, wyprostował się i przeszedł kilka razy po pokoju. Chciał odzyskać zimną krew. Naraz przyszła mu jakaś myśl do głowy. Napełnił miednicę zimną wodą, przeszedł z nią do drugiego pokoju i zanurzył w niej głowę. Następnie wymył sobie ręce i, otarłszy je starannie ręcznikiem, wrócił do saloniku, by się przekonać, co robi Klotylda. Nie ruszała się z miejsca. Leżała rozciągnięta na dywanie i płakała.
— Kiedyż przestaniesz jęczeć? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Stał przez chwilę na środku pokoju, zmieszany trochę, zawstydzony, wobec tego ciała, leżącego przed nim. Nagle powziął postanowienie i, chwyciwszy kapelusz z kominka, zawołał:
— Żegnam. Gdy będziesz gotowa, oddasz klucz odźwiernemu. Nie mam ochoty czekać na twoją łaskę.
Wyszedł, zamknął za sobą drzwi, a wszedłszy do stróża oznajmił, iż pani pozostała w mieszkaniu.
— Wnet odejdzie — dodał. — Powiesz pan również gospodarzowi, iż opuszczam mieszkanie od 1 października. Dziś 16 sierpnia, więc wypowiadam w sam czas.
Odszedł szybkim krokiem, gdyż miał jeszcze dużo do załatwienia. Musiał kończyć zakupno ślubnych podarunków.
Ślub naznaczono na dwudziestego października, po otwarciu Izb; miał się zaś odbyć w kościele świętej Magdaleny. Gadaniny było wiele, lecz nikt nie mógł dowiedzieć się prawdy. Opowiadano sobie różne historye. Szeptano nawet, iż było jakieś porwanie, ale na pewno nie wiedziano.
Służba opowiadała, że pani Walter, nie rozmawiająca wcale z przyszłym swoim zięciem, truła się owego wieczora, kiedy postanowiono to małżeństwo, a córkę o północy odwieziono do klasztoru.
Rankiem znaleziono matkę prawie nieżywą. Prawdopodobnie nie odzyska już nigdy zdrowia. Wygląda teraz, jak stara kobieta; włosy ma zupełnie siwe i wpadła w nadzwyczajną dewocyę. Co niedziela przystępuje do komunii. W pierwszych dniach października Vie Française ogłosiło, iż baron Du Roy de Cantel obejmuje obowiązki głównego redaktora dziennika, pan Walter zaś zatrzymał tytuł wydawcy.
Wezwali teraz cały batalion znanych kronikarzy, reporterów, pisarzy politycznych, krytyków teatralnych i artystycznych, przyciąganych siłą pieniędzy przez stare redakcye, przez wydawców wielkich, wpływowych dzienników.
Starzy dziennikarze, dziennikarze poważni i szanowani, nie wzruszali już dzisiaj ramionami, gdy mówiono o Vie Française. Raptowny i pełny tryumf zatarł całkowicie dawne lekceważenie, okazywane początkującemu świstkowi.
Małżeństwo głównego redaktora dziennika stało się prawdziwem świętem dla Paryża. Jerzy Du Roy i Walterowie budzili w mieście od pewnego czasu nadzwyczajną ciekawość. Wszyscy ludzie, wspominani w echach, obiecywali sobie być na tym ślubie.
Fakt ten nastąpił w piękny poranek jesienny.
Już od godziny ósmej rano cała służba kościelna rozścielała czerwony dywan na wysokich stopniach świątyni, górującej nad ulicą Royale, ściągając uwagę przechodniów i obwieszczając paryżanom wielką uroczystość, mającą się tu odbyć. Przed kościołem zatrzymywali się urzędnicy, panny z magazynów i kupczyki, a przypatrując się ludziom, rozścielającym szkarłatne sukno na marmurowych schodach, wyobrażali sobie w myślach owych ludzi bogatych, wydających tyle pieniędzy na pobłogosławienie małżeństwa.
O dziesiątej zaczęły się już zbierać tłumy ciekawych. Stały przez chwilę, przypuszczając, iż zobaczą zaraz orszak ślubny, poczem się rozchodziły. O jedenastej, przybył oddział policyi i zaczął natychmiast usuwać ludzi, tłoczących się coraz liczniej.
Poczęli już napływać goście zaproszeni. Ci, którzy chcieli przypatrzeć się wszystkiemu, zajmowali krzesła przybrzeżne, wzdłuż nawy.
Powoli przychodzili i inni. Kobiety, szeleszczące jedwabiami, oraz poważni ludzie, z łysemi czaszkami, nosząc tu głowy jeszcze wyżej, niż gdzieindziej.
Kościół zapełniał się powoli. Słoneczne promienie, wpadając szerokiemi smugami przez otwarte na oścież podwoje, oświetlały pierwsze rzędy zebranych tu przyjaciół. Wgłębi świątyni, osłoniętej lekką pomroką, jarzyły się na ołtarzu świece woskowe, rzucając wokół żółte, słabe światło, niknące niemal wobec światła dziennego.
Rozpoznawano się nawzajem, dawano sobie znaki, zbierano się w małe grupy. Ludzie pióra, mniej sztywni niż światowcy, rozmawiali półgłosem. Przypatrywano się kobietom.
Norbert de Varenne, szukając jakiegoś przyjaciela, zobaczył w pośrodku nawy Jakóba Rival’a i przyłączył się do niego.
— No i co! — rzekł. — Przyszłość należy do zręcznych!
Zagadnięty, bynajmniej nie zazdrosny, odpowiedział:
— Tem lepiej dla nich. Mają przed sobą cały świat.
I zaczął poznajamiać poetę z nazwiskami różnych ludzi.
— Nie wiecie, co się dzieje z jego żoną? — spytał wreszcie Rival.
Poeta się uśmiechnął.
— Tak i nie — odpowiedział. — Mówiono mi, że żyje w zupełnem odosobnieniu w dzielnicy Montmartre. Ale... jest pewne ale... Od niejakiego czasu czytuję w dzienniku Plume artykuły polityczne, przypominające najzupełniej artykuły Forestiera i Du Roya. Są pisane pod nazwiskiem Jana Le Doi, młodego człowieka, bardzo pięknego i inteligentnego, należącego do tej samej kategoryi, co nasz przyjaciel Jerzy. Dziennikarz ten, zaznajomił się z panią Magdaleną, z czego wnoszę, że ona lubi debiutantów i pozostanie wierną ich przyjaciółką aż do śmierci. Zresztą kobieta to bardzo bogata. Vaudrec i Laroche-Mathieu niedarmo byli przyjaciółmi jej domu.
— To wcale niczego kobietka — wtrącił Rival. — Istota niezmiernie zręczna i sprytna! Przy bliźszem poznaniu, musi być bardzo przyjemną. Ale wytłómacz mi, mój drogi, jakim się to dzieje sposobem, że Du Roy, po sprawie rozwodowej, bierze ślub religijny?
— Żeni się w kościele — odpowiedział Norbert de Varenne — ponieważ pierwszy raz nie brał ślubu kościelnego.
— Jakim sposobem?
— Nasz Bel-Ami, niewiadomo, czy przez obojętność, czy przez oszczędność, żeniąc się z panią Forestier, uważał ślub cywilny za zupełnie wystarczający. Obszedł się zatem bez kościelnego błogosławieństwa, co w oczach naszego świętego Kościoła równa się związkowi nieprawemu. Tak więc staje on dziś przed ołtarzem, jako kawaler; a Kościół udziela mu błogosławieństwa z całym przepychem, który notabene drogo będzie kosztował ojca Waltera.
Szmery napływającego do świątyni tłumu, stawały się coraz wyraźniejsze. Słychać już teraz było niemal głośne rozmowy. Wskazywano sobie różne znakomitości, pozujące z przyjemnością wobec zebranego tłumu i zachowujące starannie postawę, przybieraną zwykle wobec zebranej publiczności. Byli to ludzie, przywykli do pokazywania się na wszystkich uroczystościach, na których, jak im się zdawało, byli niezbędną ozdobą, brylantem pierwszej wody.
— Powiedz mi, mój drogi — zapytał znowu Rival — ty, który widujesz czasem dyrektorową, musisz wiedzieć, czy ona istotnie nie mówi do Jerzego.
— Tak. Żadną miarą nie chciała mu oddać córki. On jednak miał w ręku ojca. Odkrył podobno jakieś trupy w Marokko. Zagroził, że poczyni straszliwe zeznania. Walter przypomniał sobie awanturę z Laroche’m i ustąpił odrazu. Matka jednak, uparta jak wszystkie kobiety, przysięgła sobie, iż nigdy nie przemówi słowa do zięcia. Wyglądają wobec siebie bardzo zabawnie. Ona niby posąg Zemsty, on zaś, chociaż udaje zucha i dyabelnie umie nad sobą panować, ma jednak wobec niej minę zakłopotaną.
Koledzy zbliżyli się do rozmawiających. Nastąpiły powitania. Słychać było urywki rozmów politycznych, a szmer ludu zebranego przed kościołem, niby jaki szum oddalony morza, wciskał się przez otwarte drzwi, wraz ze słońcem, wzbijał się pod sklepienie i mięszał z szeptami dyskretniejszej publiczności, zbitą masą zalewającej tę rozległą świątynię.
Naraz szwajcar trzykrotnie uderzył halabardą w marmurową posadzkę. Wszyscy obecni zwrócili się ku drzwiom głównym.
Zaszeleściały jedwabie odwracających się kobiet, ruch wszczął się w kościele i w tejże chwili, na tle słonecznem głównego portalu, ukazała się młoda kobieta, wsparta na ramieniu ojca.
I dziś robiła wrażenie cacka, prześlicznego cacka, w śnieżnej szacie, z wieńcem pomarańczowym na głowie.
Stała przez chwilę na progu świątyni, a za pierwszym jej krokiem ku nawie, organy, potężnym swym głosem metalowym, obwieściły wejście oblubienicy.
Z głową spuszczoną, lecz wcale niezawstydzona, posuwała się lekkim krokiem. Wydawała się trochę wzruszoną, śliczną, czarującą miniaturką narzeczonej. Kobiety uśmiechały się i szeptały, gdy przechodziła. Mężczyźni uznawali, iż jest „cudowną“, „prześliczną“. Pan Walter prowadził córkę z przesadną powagą, blady cokolwiek, z oczyma przesłoniętemi złotymi okularami.
Za nimi cztery druhny — wszystkie w różowej gazie i wszystkie piękne, stanowiły dwór tej lalkowatej królewny. Drużbowie zaś, dobrani znakomicie co do powierzchowności, szli równym krokiem, jakby wyuczeni przez mistrza tańców.
Za nimi pani Walter, wsparta na ramieniu ojca drugiego zięcia, siedmdziesięcio-dwuletniego hrabiego de Latour-Yvelin. Trudno było powiedzieć, że idzie; wlokła się raczej do ołtarza, bliska omdlenia. Widać było, że nogi jej przylepiają się do marmurowej posadzki, że odmawiają posłuszeństwa, że serce bijące w jej piersi, podobne jest do ptaka, pragnącego wyrwać się z zamykającej go klatki.
Zeszczuplała ogromnie, a włosy, pokryte szronem, jeszcze bardziej uwydatniały chudość i bladość jej policzków.
Patrzyła wprost przed siebie, nie chcąc widocznie spotkać się z niczyim wzrokiem, nie chcąc może myśleć o tem, co ją dręczyło tak okrutnie. Następnie zjawił się Jerzy Du Roy, prowadzony przez jakąś nieznaną matronę.
Szedł z głową do góry, nie patrząc na obecnych. Spojrzenie miał twarde, brwi nieco ściągnięte. Wąsik zdradzał pewne wzburzenie. Uznano go za bardzo pięknego. Postawę miał dumną, kształty wysmukłe, nogę jakby wyrzeźbioną. Frak leżał znakomicie, a na klapie jego niby kropla krwi, czerwienił się skrawek Legii honorowej.
Za narzeczonym postępowała rodzina: Róża wsparta na ramieniu senatora Risolin, zamężna już od sześciu tygodni i mąż jej hrabia de Latour-Yvelin, prowadzący wice-hrabinę de Percemur.
Teraz zaczęła się dziwaczna procesya sprzymierzeńców lub przyjaciół Jerzego, przedstawionych przez niego nowej rodzinie — ludzi znanych w szerokiem kole paryżan, którzy, stosownie do okazyi, mogą się stać odrazu przyjaciółmi serdecznymi, lub dalekimi kuzynami bogatych dorobkiewiczów. Byli to przeważnie zrujnowani szlachcice, z plamką na honorze, a co najgorsza, czasem nawet żonaci, I tak: był tu pan de Belvigne, margrabia de Banjolin, hrabia i hrabina de Ravelin, książęta de Ramorano i Kravalow, kawaler Valreali i inni. Za nimi szli znajomi Walterów, książę de Guerche, księstwo de Ferracine, piękna margrabina des Dunes, a w końcu kuzynowie pani Walter, którzy w całej tej defiladzie zachowywali dystyngowane miny szlachty prowincyonalnej.
Organy śpiewały ciągle, napełniając świątynię krzykliwo-miarowymi dźwiękami swych piersi metalowych, które obwieszczać zwykły niebu wszystkie radości i bóle ludzkie.
Zamknięto podwoje kościoła i nagle zrobiła się w kościele taka ciemność, jakgdyby słońce wyrzucone zostało za drzwi.
Jerzy klęczał przed wielkim ołtarzem, oświetlonym rzęsiście woskowemi świecami, a obok niego klęczała narzeczona. Nowomianowany biskup Tangeru, z pastorałem w ręku, a infułą na głowie, pojawił się we drzwiach zakrystyi i dążąc do ołtarza, niósł młodym błogosławieństwo w imieniu Przedwiecznego.
Zadał im kilka zwyczajowych pytań, zamienił obrączki, wymówił kilka słów, wiążących silniej od najsilniejszych łańcuchów i... zwrócił się do młodych małżonków z przemową chrześcijańską. W długich i pompatycznych frazesach mówił im o wierności małżeńskiej. Był to mężczyzna wysoki, otyły, jeden z tych pięknych prałatów, których cały majestat polega na zaokrąglonym brzuszku.
Odgłos łkania zwrócił uwagę niektórych obecnych. Pani Walter zakrywszy twarz rękami, płakała głośno. Musiała uledz. Od dnia, kiedy wypędziła ze swego pokoju córkę powracającą, odmówiwszy jej pocałunku, od dnia, kiedy kłaniającemu się ceremonialnie Jerzemu, powiedziała głosem cichym: jesteś człowiekiem najpodlejszym, jakiego znam i zabraniam ci mówić do siebie, gdyż ci nie odpowiem! — od dnia tego cierpiała straszliwie. Zuzannę nienawidziła nienawiścią okropną, złożoną z beznadziejnej namiętności i zazdrości przeszywającej, dziwnej zazdrości kochanki i matki, zazdrości tłumionej, straszliwej, palącej jak rana zaogniona. A teraz oto, biskup, wobec dwóch tysięcy świadków, napełniających świątynię, wobec niej, łączy węzłem małżeńskim jej kochanka i jej córkę! A ona nie może przemówić ani słowa! Nie może przeszkodzić tej zbrodni! Nie może krzyknąć: Ten człowiek należy do mnie! On jest moim kochankiem! Związek, który teraz błogosławicie, jest bezeceństwem.
— Jakże biedna matka jest wzruszona — odezwało się z współczuciem kilka kobiet.
— Jesteście wybrańcami tej ziemi — deklamował biskup — należąc do ludzi najszczęśliwszych, najbogatszych i najbardziej szanowanych. Ty, panie, który górujesz nad innymi zdolnościami, talentem pisarskim, ty, który oświecasz, nauczasz, kierujesz ludem, ty, panie, masz do spełnienia piękną misyę, powinieneś świecić przykładem!...
Du Roy słuchał tych słów, pijany radością. Oto prałat Kościoła rzymskiego przemawia do niego w ten sposób! A za nim, za jego plecami cały tłum ludzi znakomitych, zebranych dla niego! Zdało mu się, iż siła jakaś podnosi go, pcha naprzód. On stał się teraz panem świata, on, syn dwojga biednych chłopków z Canteleu.
Ujrzał ich nagle w biednej karczemce, położonej na szczycie pagórka, nad doliną Rouen. Ujrzał nagle tego ojca i tę matkę, podającą kufelki przybyłym wieśniakom. Odziedziczywszy majątek po Vaudrec’u, posłał im pięć tysięcy franków, teraz poszle im pięćdziesiąt. Kupią sobie maleńką posiadłość. Będą szczęśliwi, zadowoleni.
Biskup skończył przemowę. Ksiądz przybrany w złocistą stułę, wstępował na stopnie ołtarza, a organy poczęły znowu ogłaszać chwałę nowozaślubionych.
Wyrzucały niekiedy okrzyki przeciągłe i olbrzymie, nabrzmiałe jak fala pienista, a tak głębokie i potężne, że zdało się, iż zerwą dach świątyni i rozpłyną się w niebieskiem przestworzu. Przenikliwe ich głosy napełniały całkowicie kościół, wstrząsały duszą i ciałem. Nagle odgłosy te uspakajały się znowu, a w powietrzu drżały tylko ciche, delikatne tony, wpadające do ucha jakby lekkie podmuchy zefiru; były to prześliczne śpiewy zbiorowe, przelatujące czasami jak ciche ptaszki wśród burzy, która znów rosła, stawała się silną, potężną, wszystko zagarniającą po drodze.
I znowu wznosiły się ludzkie głosy, płynęły szeroko ponad głowami ludzi, tłoczących się w świątyni. Śpiewali teraz Vauri i Landec, artyści wielkiej Opery. Kadzidło rozpylało dokoła woń benzoesu, a przy ołtarzu dopełniało się już ostateczne błogosławieństwo. Bóg-Człowiek, wezwany przez kapłana, zstępował na ziemię i uświęcał tryumfy barona Jerzego Du Roy.
Bel-Ami, klęczący obok Zuzanny, kornie spuścił głowę. W tej chwili czuł się prawie wierzącym, prawie religijnym. Pierś jego przepełniona była wdzięcznością dla owego bóstwa, wyróżniającego go tak bardzo, obchodzącego się z nim tak łaskawie. I nie wiedząc dobrze do kogo się zwraca, dziękował owemu bóstwu za swoje powodzenie.
Po skończonem nabożeństwie wstał, i poddając żonie ramię, skierował się ku zakrystyi. Teraz rozpoczęła się nieskończona defilada zaproszonych. Jerzy, oszalały z radości, wyobrażał sobie, iż jest królem, któremu lud poddańczy przychodzi składać hołdy. Ściskał wszystkim dłonie, szeptał wyrazy nic nie znaczące, kłaniał się, a na komplimenty odpowiadał: „Państwo bardzo łaskawi“.
Nagle ujrzał panią de Marelle, a wspomnienie wszystkich pocałunków i pieszczot i figlów, dźwięku jej głosu, smaku ust, rozbudziło mu we krwi pragnienie ponownego nawiązania. Była ładna, elegancka, z tą minką łobuzerską i żywemi oczyma. Pomyślał: „Jaka to jednak urocza kochanka“.
Podeszła doń, trochę trwożna, trochę zaniepokojona, wyciągając rękę. Ujął ją w swoją i zatrzymał. Wówczas uczuł ów zew dyskretny palców kobiecych, lekki uścisk wybaczenia i pojednania. A on ściskał ciągle tę drobną rączkę, jakby chciał powiedzieć: „Kocham cię zawsze, jestem twoim!“
Oczy ich się spotkały, uśmiechnięte, błyszczące, rozkochane. Swym melodyjnym głosem szepnęła:
— Do rychłego zobaczenia.
A on odparł wesoło: — Do rychłego zobaczenia.
I odeszła.
Inni ludzie cisnęli się naprzód. Tłum falował przed jego oczyma jak rzeka. Nareszcie się przerzedziło — ostatni goście skierowywali się ku wyjściu.
Jerzy podał ramię Zuzannie, by przejść przez kościół.
Był znowu pełny, gdyż wszyscy zajęli szybko dawne miejsca, by zobaczyć młodą parę razem. On szedł powoli, spokojny, z głową do góry, a oczyma utkwionemi w rozwarty portal kościoła, zalany słońcem. Po skórze przebiegały mu lekkie dreszczyki, te zimne dreszczyki, towarzyszące nadmiernemu szczęściu. Nie widział nikogo. Myślał tylko o sobie.
Stanąwszy na progu, ujrzał tłum zbity, czarny, przewalający się tłum, który tu przybył dla niego, dla Jerzego Du Roy. Lud paryski przyglądał mu się i zazdrościł.
Następnie podniósłszy oczy, dostrzegł tam w głębi, poza Placem Zgody, Izbę deputowanych. I wydało mu się, że musi teraz wykonać skok, z portalu kościoła świętej Magdaleny do portalu pałacu Burbonów.
Powoli zstępował ze schodów, otoczony podwójnym szpalerem widzów. Nie widział ich jednak; myśl jego zawracała wstecz, a przed oczyma olśnionymi jaskrawym blaskiem słońca, majaczyła postać pani de Marelle, poprawiającej przed zwierciadłem loczki, zmierzwione zawsze po wyjściu z łóżka.