Piękny chłopiec/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piękny chłopiec |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bel-Ami |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jerzy Duroy źle spał tej nocy, podniecony gorączkowem pragnieniem ujrzenia swego artykułu wydrukowanego. Wczesnym rankiem był już na nogach i wałęsał się długo po ulicach, zanim ujrzał nareszcie roznosicieli dzienników, biegających od kiosku do kiosku.
Wówczas, wiedząc, iż La Vie Française później przychodzi do dzielnicy, w której on mieszka, pobiegł na stacyę kolei Świętego Łazarza. Było jednak zawcześnie, więc musiał przechadzać się przez sporą chwilę w pobliżu stacyi.
Za chwilę dopiero zobaczył kupcową, otwierającą swój sklep ze szkłem, a nakoniec pojawił się też człowiek, dźwigający na głowie całą pakę druków. Pobiegł za nim. Były tu: Figaro, Gil-Blas, Gaulois, Evénement i dwa czy trzy małe poranne dzienniczki. La Vie Française nie było.
Zdjęła go obawa. A może do jutra odłożyli jego artykuł, lub też w ostatniej chwili „Wspomnienia“ nie spodobały się ojcu Walterowi?
Zawróciwszy jednak do kiosku, ujrzał, że sprzedają tam ten dziennik, pomimo, iż nie zauważył, kiedy go przyniesiono. Przyskoczył szybko i rzuciwszy trzy sous, rozłożył arkusz, by przebiedz tytuły pierwszej stronicy. Nic. Serce zaczęło mu bić gwałtownie. Odwrócił kartę i z ogromnem wzruszeniem ujrzał wydrukowany wielkiemi literami podpis: Jerzy Duroy. Więc jest! Jakie szczęście!
Zaczął się przechadzać, nie myśląc teraz o niczem, trzymając w ręku dziennik. Kapelusz przekręcił na bakier i najchętniej byłby zatrzymywał przechodniów, by im powiedzieć: „Kupujcież-to, kupujcież! Jest tu artykuł napisany przezemnie.“ Byłby nawet mógł krzyczeć z całych piersi, jak to czynią wieczorami niektórzy ludzie na bulwarach: „Czytajcie La Vie Française. Czytajcie artykuł Jerzego Duroy: Wspomnienia strzelca afrykańskiego“. I nagle jemu samemu przyszła ochota przeczytania tego artykułu. Przeczytania go w miejscu publicznem, w kawiarni, przy licznych świadkach. Szukał więc lokalu, zaludnionego o tej porze. Musiał szukać długo. W reszcie znalazł winiarnię, gdzie siedziało już kilku konsumentów. Usiadł przy stoliku i zawołał: „Jeden rum.“ Byłby tak samo mógł zażądać „jednej piołunówki“, nie mając najmniejszego pojęcia o godzinie. Potem rozkazał:
— Chłopcze, podaj mi La Vie Française.
Mężczyzna w białym fartuchu podbiegłszy oznajmił:
— Nie trzymamy, panie, tego dziennika.
Mamy tylko Le Rappel, Le Siècle, La Lanternei Le Petit Parisien.
Duroy zawołał gwałtownie, głosem zgorszonym:
— A to mi dopiero knajpa! Więc proszę iść kupić.
Chłopiec wybiegł i za chwilę podawał m u żądaną gazetę. Duroy zabrał się do czytania swego artykułu. „Bardzo dobrze! bardzo dobrze!“ — pomrukiwał dość głośno, by słyszeli sąsiedzi i tym sposobem nabrali ochoty do czytania tego numeru.
Następnie odszedł, pozostawiając dziennik na stole. Właściciel, spostrzegłszy to, zawołał:
— Panie, panie, zapomniał pan zabrać dziennik.
— Zostawiam go; już przeczytałem — odpowiedział. — Jest w nim dziś rzecz zajmująca.
Nie oznaczył miejsca, lecz widział, wychodząc, ze jeden z sąsiadów brał już do ręki pozostawiony dziennik.
Zaczął rozmyślać: — Cóż ja mam teraz robić?
I zdecydował się pójść do biura, by odebrać pensyę miesięczną i podać się do dymisyi. Drżał z radości na samą myśl, jaką minę zrobią jego koledzy i naczelnik. Prawdopodobne pomieszanie naczelnika sprawiało mu radość największą.
Szedł powoli, by nie przyjść tam zawcześnie. Dość czasu o pół do dziesiątej. I tak kasa będzie otwartą dopiero za pół godziny.
Biuro jego, była to wielka, ponura sala, oświetlona w zimie gazem przez całe niemal dnie. Okna wychodziły na przeciwległe biura, na wąziuchne podwórko. Znajdowało się tu ośmiu urzędników, a w głębi, za parawanem, siedział ukryty zastępca naczelnika.
Duroy odebrał naprzód swoje sto ośmnaście franków dwadzieścia pięć centymów, które, zapieczętowane w żółtej kopercie, złożone już były w szufladzie u kasyera; a potem dopiero z miną zwycięzcy wszedł do olbrzymiej sali pracy, w której przepędził już tyle długich dni.
Zaledwie wszedł, pan Potel, zastępca naczelnika, zawołał:
— Ach! to pan? panie Duroy. Naczelnik pytał już kilkakrotnie o pana. Pan wie, że on nie pozwala chorować dwa dni z rzędu, bez przedłożenia świadectwa doktora.
Duroy stojąc na środku sali, przygotowywał się do efektownego ciosu:
— Drwią sobie z tego! — odparł głosem donośnym.
Urzędnicy spojrzeli po sobie ze zdumieniem, a w tejże samej chwili ukazała się z ponad parawanu, jakby z pudełka, przerażona głowa pana Potel.
Zabarykadował się on w ten sposób, unikając przeciągów, gdyż cierpiał na reumatyzm. Zrobił tylko w papierze dwa otwory, by módz doglądać podwładnych.
W sali zapanowała cisza. Słychać było brzęk much przelatujących.
Pomocnik naczelnika spytał nareszcie z wahaniem:
— Co pan powiedział?
— Powiedziałem, że drwią sobie z niego. Przyszedłem tylko, by podać się do dymisyi. Zostałem współredaktorem Vie Française. Będę pobierał pięćset franków miesięcznie stałej pensyi, a prócz tego będą mi płacili od wiersza. Debiutowałem już nawet dzisiaj.
Ułożył był sobie przedtem, że jak najbardziej będzie przedłużał swój tryumf; lecz gwałtowna chęć wypowiedzenia wszystkiego odrazu, popsuła mu szyki.
Wrażenie jednak wywarł. Nikt nie drgnął nawet.
— Pójdę uprzedzić pana Perthuis — mówił dalej — i powrócę, by się z wami pożegnać.
Z temi słowami wyszedł z sali, zwracając się do biura naczelnika.
— Ach! to pan — przywitał go ten ostatni.
— Czy nie wiesz pan, że ja nie chcę...
Urzędnik przerwał mu w środku zdania:
— Krzyczy pan bez potrzeby...
Pan Perthuis, mężczyzna gruby, czerwony jak grzebień koguta, oniemiał ze zdumienia.
A Duroy mówił:
— Dość już mam tej waszej budy. Dziś po raz pierwszy debiutowałem w dzienniku, gdzie ofiarowano mi bardzo piękne stanowisko. Mam zatem honor pożegnać pana.
I wyszedł — zemściwszy się należycie.
Wstąpił jeszcze do dawnych kolegów, by uścisnąć im ręce na pożegnanie, lecz oni bali się do niego odezwać, by sobie tem nie zaszkodzić. Drzwi do pokoju naczelnika stały otwarte i słyszano tu całą poprzednią rozmowę.
Z napełnioną kieszenią znalazł się na ulicy. W jednej z lepszych restauracyi zjadł smaczne śniadanie, a pozostawiwszy na stole nowo zakupiony numer Vie Française, wstąpił jeszcze do kilku sklepów, jedynie po to, by kupiwszy w nich jakiś mały sprawunek, kazać go odesłać pod nazwiskiem Jerzego Duroy. Przytem dodawał:
— Jestem współredaktorem La Vie Française. Następnie podawał ulicę i numer, zastrzecgając:
— Każe pan to zostawić u odźwiernego.
Mając jeszcze sporo wolnego czasu, zaszedł do litografa, odbijającego na poczekaniu wizytowe karty i kazał sobie sporządzić setkę biletów, na których poniżej nazwiska, widniał nowy jego tytuł.
Następnie udał się do redakcyi.
Forestier przyjął go z góry, jak swego podwładnego.
— Ach! jesteś. Bardzo dobrze. Mam dla ciebie kilka zleceń. Zaczekaj dziesięć minut, aż skończę swoją robotę.
I zabrał się do rozpoczętego już listu.
Na drugim końcu stołu, mały jakiś człowieczek, bardzo blady, tłusty, łysy, z białą, błyszczącą czaszką, pisał coś pilnie, kładąc nos na papierze, z powodu ogromnie krótkiego wzroku.
Forestier zagadnął go:
— Powiedz-no, Saint-Potin, o której godżinie masz posłuchanie?
— O czwartej.
— Zabierzesz ze sobą młodego Duroy, tu obecnego i zaznajomisz go z tajemnicami zawodu.
— Dobrze.
Potem zwracając się do przyjaciela, spytał:
— Przyniosłeś dalszy ciąg o Algierze? Debiut poranny miał wielkie powodzenie.
Duroy zdziwiony począł jąkać:
— Nie; myślałem zrobić to po południu; miałem nawał zajęcia, nie mogłem...
Pytający wzruszył ramionami, niezadowolony.
— Jeśli nie będziesz ściślejszym, nie doprowadzisz daleko. Ojciec Walter liczył na ciąg dalszy. Uprzedzę go, i i dalszy będzie na jutro. Jeśli sądzisz, że będą ci płacili zadarmo, to grubo się mylisz.
Po chwili milczenia dorzucił:
— Trzeba kuć żelazo, póki gorące. U dyabła!
Saint-Potin wstał.
— Jestem gotów — przemówił.
Wówczas Forestier rozparł się na krześle i przybierając minę uroczystą, począł dawać Jerzemu zlecenia:
— Ot, widzisz. Od dwóch dni mamy w Paryżu chińskiego generała Li-Theng-Fao, mieszkającego w Grand-Hotel i radzę Taposahib-Ramaderao-Pali, w Bristolu. Trzeba z nimi urządzić interview.
Potem zwracając się do Saint’Potin’a:
— Nie zapomnij też — mówił — o głćównych punktach, jakie ci wskazałem. Zapytaj generała i radżę o ich zdanie co do intryg Anglii na dalekim Wschodzie; o ich zamysły co do systemu kolonizacyi, o nadzieje, jakie pokładają w interwencyi Europy w ogólności, a Francyi w szczególności.
Zamilkł, a po chwili jeszcze dodał:
— To będzie niesłychanie ciekawe dla naszych czytelników. Dowiedzą się jednocześnie, co myślą o tem Chiny i Indye. Kwestya ta interesuje dziś silnie opinię publiczną.
Następnie zwrócił się do Jerzego.
— Uważaj dobrze, jak zabierze się do tej roboty Saint-Potin. Znakomity z niego reporter. Staraj się szybko po nitce dochodzić do kłębka i wysondować człowieka w przeciągu pięciu minut.
I zabrał się z powagą do dalszego pisania, zakreślając odrazu ścisłą granicę między dawnym towarzyszem a dzisiejszym kolegą.
Gdy znaleźli się na schodach, Saint-Potin roześmiał się i rzekł do Duroya:
— A to mi gracz! Nawet przed nami nie zapomina o bladze. Bierze nas za swoich czytelników.
Wyszli na bulwary. Reporter zapytał:
— Napije się pan czego?
— Najchętniej. Taki upał.
Weszli do kawiarni i kazali podać coś chłodzącego.
Saint-Potin rozgadał się na dobre. O dzienniku i współpracownikach opowiadał z najdrobniejszymi szczegółami.
— Wydawca? Prawdziwy żyd! A pan wie chyba, co to znaczy. Żydzi nie zmienią się nigdy! Co za pokolenie!
I począł cytować zadziwiające rysy skąpstwa, tego skąpstwa, właściwego jedynie synom Izraela: oszczędności dziesięciogroszowe, rabaty bezwstydne, żądane i otrzymywane, przeróżne sztuczki, prawdziwie lichwiarskie.
Z tem wszystkiem jednak dobry spekulant: sam w nic nie wierzy, a kręci ludźmi jak chce. Jego dziennik, jednocześnie urzędowy, katolicki, liberalny, republikański, orleanistowski, prawdziwy groch z kapustą, został założony jedynie dla podtrzymywania jego giełdowych operacyj i różnorodnych przedsiębiorstw. Tym sposobem posiada wielkie wpływy i zarabia miliony w stowarzyszeniu, nie mającem i czterech groszy kapitału...
Wciąż mówił dalej, nazywając Jerzego „kochanym kolegą“.
A frazesy, to ten sknera umie toczyć jak sam Balzac. Wyobraź sobie, któregoś dnia byłem w jego gabinecie wraz z tym starym nudziarzem Norbertem i tym Don Quichot’em, Rivalem, gdy przybył nasz administrator, Montelin. Trzymał pod pachą swą safianową tekę, znaną w całym Paryżu.
Walter podniósł nos i spytał:
— Cóż tam nowego?
Montelin odpowiedział naiwnie:
— Zapłaciłem w tej chwili rachunek za papier, wynoszący szesnaście tysięcy franków.
Wydawca skoczył jak oparzony.
— Co pan mówisz?
— Że zapłaciłem rachunek pana Privas.
— Pan chyba zwaryowałeś!
— Dlaczego?
— Dlaczego... dlaczego... dlaczego...
Zdjął okulary i przetarł je starannie. Potem uśmiechnął się tym uśmiechem filuternym, okalającym grube jego usta, ilekroć ma powiedzieć coś złośliwego lub przykrego i tonem stanowczym, przekonywującym oświadczył:
— Dlaczego? ponieważ mogliśmy otrzymać co najmniej cztery do pięciu tysięcy franków rabatu.
Montelin odparł zdumiony:
— Ależ, panie redaktorze, wszystkie rachunki były ścisłe, przejrzane przezemnie i przyjęte przez pana...
Wówczas Walter spoważniał i rzekł:
— Jak można być tak naiwnym! Zapamiętaj pan, panie Montelin, że należy zawsze gromadzić swe długi, by się potem módz o nie układać.
I Saint-Potin, potrząsając głową, z miną znawcy, dodał:
— I co? czy to nic po balzakowsku?
Duroy nigdy nie czytał Balzac’a, niemniej potwierdził:
— Tak, istotnie!
Potem reporter mówić zaczął o pani Walter, istnej indyczce, o Norbercie de Varenne, starym szczurze, o Rivalu, kopii Fervacques’a, wreszcie dotarł do Forestier’a.
— Ot, miał szczęście dostać taką żonę. To wszystko.
— A cóż to właściwie za kobieta? — zapytał Duroy.
Saint-Potin zatarł ręce.
— Ho! ho! to szczwana sztuka, przebiegła kobietka. Jest kochanką pewnego starego hulaki, który ją wyposażył i wydał za mąż...
Duroy uczuł nagle jakiś dreszcz lodowaty, rodzaj skurczu nerwowego, potrzebę zwymyślania i wypoliczkowania tego gaduły. Spytał jednak spokojnie:
— A wy się nazywacie Saint-Potin?
Odparł z prostotą:
— Nie. Ja nazywam się Thomas. To tylko w redakcyi przezwali mnie Saint-Potin.
Duroy płacąc za napoje, zauważył:
— Zdaje mi się, że to już późno, a mamy jeszcze pójść do dwóch dostojników.
Saint-Potin roześmiał się serdecznie.
— A to dopiero naiwny z was człowiek. Więc myślicie, ze ja naprawdę pójdę do tego chińczyka i indyjskiego radży, by ich pytać, co myślą o Anglii? Alboż ja sam nie wiem najlepiej, co oni powinni myśleć dla czytelników La Vie Française? Miałem już posłuchania u pięciuset chińczyków, persów, hindusów, chilijczyków, japończyków i innych. Wszyscy powtarzają za mną jedno i to samo. Potrzebuję tylko wziąć ostatni mój artykuł, opisujący podobną wizytę i przepisać go dosłownie. Należy jedynie zmienić powierzchowność, nazwisko, tytuły, wiek i świtę tych dostojników. Oh! co do tego, to mylić się nie można. Figaro lub Gaulois zmyliby mi głowę odrazu. Ale o tem poinformują mnie odźwierni obydwóch hoteli. W pięć minut będę wiedział wszystko. Pójdziemy pieszo, paląc cygaro, a w redakcyi zażądamy zwrotu pięciu franków za dorożki. Widzisz, mój kochany, jak to człowiek praktyczny musi brać się do rzeczy.
— Ależ to musi być nader korzystnie pracować w podobnych warunkach? zapytał Duroy.
Dziennikarz odpowiedział tajemniczo:
— Hm! tak. Ale nic tyle nie przynosi, co Echa, robiące reklamę.
Wyszli i bulwarami ruszyli w stronę Magdaleny.
Nagle Saint-Potin odezwał się do towarzysza:
— Wiesz co? jeśli masz co do roboty, to ja cię wcale nie potrzebuję.
Duroy uścisnął mu rękę i odszedł.
Myśl napisania wieczorem artykułu, zaczęła go silnie trapić. Zaczął układać wspomnienia, uwagi, sądy, anegdoty, idąc ciągle przed siebie, tak, że znalazł się aż na samym końcu pól Elizejskich, gdzie błąkali się w tej chwili nieliczni tylko przechodnie, gdyż skwarny dzień lipcowy wyludnił był Paryż.
Wszedł do jakiejś winiarni w pobliżu Łuku Tryumfalnego i zjadłszy tam obiad, powrócił do domu. Usiadł przy stoliku i zabrał się do pracy.
Zaledwie jednak ujrzał przed sobą rozłożony biały arkusz papieru, wszystkie nagromadzone myśli ulotniły mu się z głowy. Próbował skupić ułamki wspomnień, uporządkować; wymykały mu się jednak w miarę jak je chwytał, lub też mięszały się jak groch z kapustą. Nie wiedział od czego zacząć, w jaką szatę przybrać te myśli zagmatwane.
Po godzinnym wysiłku i zaczernieniu pięciu arkuszy papieru samymi frazesami wstępnymi, powiedział sobie:
— Nie mam jeszcze dostatecznej wprawy w rzemiośle. Trzeba wziąć jeszcze jedną lekcyę.
I perspektywa spędzenia drugiego poranku na wspólnej pracy z panią Forestier, nadzieja długiego, poufałego, serdecznego i słodkiego z nią sam na sam, przejęła go dreszczem pożądliwym. Położył się zaraz, jakby się lękał, by zabrawszy się do ponownej pracy, nie ukończyć jej pomyślnie.
Nazajutrz wstał dość późno, oddalając od siebie wizytę i z góry się nią lubując.
Było już po dziesiątej, gdy zadzwonił do drzwi przyjaciela.
— Pan pracuje w tej chwili — oznajmił służący.
Duroy nie pomyślał był ani na chwilę, że mąż może być w domu. Nalegał jednak:
— Proszę powiedzieć, że to ja jestem. Przyszedłem w pilnej bardzo sprawie.
Po upływie pięciu minut wprowadzono go do gabinetu, w którym spędził poranek tak rozkoszny.
Na krześle zajmowanem wczoraj przez niego, siedział teraz Forestier i pisał. Nosił szlafrok i pantofle, a na głowie małą, angielską czapeczkę. Żona w tym samym białym szlafroczku, co wczoraj, wsparta o kominek i paląc papierosa, dyktowała.
Duroy, zatrzymując się na progu, wymamrotał:
— Przepraszam bardzo, czy państwu przeszkadzam?
Przyjaciel odwrócił głowę i zirytowany mruknął:
— A czegóż ty chcesz jeszcze? No, gadaj, bo nie mamy czasu.
Zapytany wyjąkał:
— Nic, to nic, przepraszam.
Forestier rozgniewał się na dobre:
— Ależ gadaj, u dyabła! nie trać czasu. Nie na to przecież wdarłeś się tutaj, by nam powiedzieć „dzień dobry“.
Duroy zmięszany, zdecydował się nareszcie:
— Nie... bo widzisz... oto... nie mogę jeszcze przyjść do ładu z moim artykułem... byłeś tak dobry... tamtym razem... że miałem nadzieję... że odważyłem się przyjść...
Forestier przerwał mu w środku zdania:
— Ależ ty sobie chyba kpisz z ludzi. Więc sobie wyobrażasz, że ja będę pracować za ciebie, a przy końcu miesiąca ty pójdziesz do kasy? Hola! A to mi się podoba!
Młoda kobieta wciąż paliła, nie odzywając się ani słówkiem. Uśmiechała się tylko tym subtelnym uśmiechem, jakby przyjemną maską pokrywając kryjącą się w jej umyśle ironię.
Duroy zaczerwieniony jąkał:
— Wybaczcie mi państwo... przypuszczałem... myślałem...
I nagle głosem pewnym dodał:
— Przepraszam panią tysiąckrotnie i najgoręcej dziękuję raz jeszcze za prześliczną kronikę wczorajszą.
Potem kłaniając się Karolowi, dodał:
— Będę w redakcyi o trzeciej.
Powrócił do siebie szybkim krokiem, pomrukując:
— To i dobrze, napiszę kronikę sam, bez pomocy, zobaczą...
Podniecony złością, zabrał się natychmiast do roboty.
Opowiadał dalej awanturę, rozpoczętą przez panią Forestier, obciążając ją licznymi szczegółami, przypominającymi felieton romansowy. Wprowadził opisy szumne, nadęte, naszpikowane frazesami podoficera. W godzinę ukończył już kronikę, będącą jednym chaosem niedorzeczności, i pełen zadowolenia, poszedł z nią do redakcyi.
Pierwszą, spotkaną tu osobą, był właśnie Saint-Potin, który ścisnąwszy serdecznie rękę nowego kolegi, spytał:
— Czytaliście moją rozmowę z Chińczykiem i władcą indyjskim? A co, zabawna? Znakomicie ubawiła Paryż. A nie widziałem na oczy żadnego z nich.
7 Duroy nie czytał dotąd; wziął więc dziennik i przebiegł szybko długi artykuł, zatytułowany: „Indye i Chiny“. Reporter wskazywał i podkreślał mu ustępy najbardziej zajmujące.
Zjawił się i Forestier, zadyszany, z miną niesłychanie poważną.
— Ach! dobrze, potrzebuję was obydwóch.
I dał im całą seryę zleceń co do informacyi politycznych, których trzeba było zasięgnąć koniecznie tego samego jeszcze wieczoru.
Duroy podał mu artykuł.
— Oto dalszy ciąg „Wspomnień“.
— Bardzo dobrze. Daj, wręczę je wydawcy.
Oto wszystko.
Saint-Potin uprowadził swego nowego kolegę, a gdy znaleźli się na dziedzińcu, zapytał:
— Czy byłeś w kasie?
— Nie. A po co?
— Po co? żeby ci zapłacili. Bo widzisz, trzeba wziąć zawsze za miesiąc z góry. Nie można wiedzieć, co się zdarzy.
— I owszem.
— Muszę cię przedstawić kasyerowi. Nie będzie robił trudności. Płacą tu doskonale.
Duroy dostał dwieście franków pensyi i jeszcze dwadzieścia ośm franków za wczorajszy artykuł, co z resztą otrzymanej wczoraj zapłaty biurowej stanowiło razem pokaźną sumkę trzystu czterdziestu franków.
Nigdy dotąd nie miał w kieszeni podobnej sumy. Zdało mu się, iż jest Krezusem.
Saint-Potin pociągnął go z sobą do kilku innych redakcyj, gdyż sławny reporter niewątpliwą miał nadzieję, że to, co mu kazano zbierać, zostało już zaczerpnięte przez innych i że wysonduje to od nich z łatwością, przez chytre prowadzenie rozmowy.
Wieczorem, nie mając co robić, Jerzy postanowił pójść do Folies-Bergère. Wziął na odwagę i przedstawił się kontrolorowi:
— Nazywam się Jerzy Duroy i jestem współredaktorem La Vie Française. Byłem tu przed kilku dniami z panem Forestier, który obiecał prosić dla mnie o bilet wolnego wejścia. Nie wiem, czy to uczynił.
Zajrzano do rejestru. Nazwisko jego nie było jeszcze wpisane. Kontroler jednak, człowiek bardzo uprzejmy, oświadczył:
— Bądź pan łaskaw wejść i zwrócić się do pana dyrektora. On zrobi to napewno.
Duroy wszedł i prawie natychmiast spotkał się z Rachelą, kobietą widzianą już tutaj za pierwszej bytności. Zbliżyła się doń.
— Dzień dobry, kotku. Jakże się miewasz? — spytała.
— Bardzo dobrze; a ty?
— Ja, wcale nieźle. Wiesz, śniłeś mi się już dwa razy.
Duroy zadowolony, uśmiechnął się:
— Ha! ha! a co to znaczy?...
— To znaczy, że mi się podobałeś, dudku, i że gdy będziesz miał ochotę, rozpoczniemy na nowo.
— Zaraz dziś, jeśli chcesz.
— Dobrze, i owszem.
— Tak, tylko słuchaj...
— Namyślał się, zmieszany cokolwiek tem, co miał powiedzieć: Bo widzisz, dziś nie mam przy sobie ani szeląga. Wychodzę z klubu, w którym wszystko puściłem.
Spojrzała mu bystro w oczy, węsząc odrazu kłamstwo instynktem praktycznej dziewki, przyzwyczajonej do targu z mężczyznami.
— Ach! Magierze! wcale mi się nie podoba twoje postępowanie ze mną — rzekła.
Uśmiechnął się zakłopotany.
— Jeśli chcesz dziesięć franków? oto wszystko, co mi pozostało.
— Dobrze, mój kochany; pragnę tylko ciebie.
Palącym wzrokiem wpatrzyła się we fryzowane wąsiki młodego człowieka i ująwszy jego ramię, oparła się na niem miłośnie.
— Chodźmy przedewszystkiem napić się lemoniady — zadecydowała.
— A potem się trochę przejdziemy. Co do mnie, chciałabym pójść z tobą do Opery, aby ci pokazać. I wrócimy wcześnie do domu, nieprawdaż?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zaspał u tej dziewczyny. Słońce było już wysoko, gdy wyszedł na ulice, a pierwszą jego myślą było zakupić numer La Vie Française.
Drżącą ręką roztwierał dziennik; nie było w nim jednak jego wczorajszego artykułu. Stał na chodniku, niespokojnym wzrokiem przebiegając drukowane kolumny, mając nadzieją, że może wreszcie znajdzie to, czego pragnie.
Ciężar nieopisany przygniótł go nagle; a po męczącej nocy miłosnej, niepowodzenie to, połączone z poprzedniem znużeniem, odczuwał jako klęskę.
Powrócił do domu i nie rozbierając się nawet, padł na łóżko i za chwilą zasnął głęboko.
Gdy w kilka godzin potem znalazł się w redakcyi, udał się wprost do pana Waltera.
— Byłem bardzo zdziwiony, panie redaktorze — przemówił — nie znalazłszy dziś rano dalszego ciągu artykułu o Algierze.
Wydawca podniósł głową i odparł sucho:
— Dałem go Forestier’owi do przejrzenia. Osądził, iż jest nie odpowiedni. Trzeba go przerobić.
Duroy wyszedł wściekły, nie odpowiedziaszy ani słowa. Wpadł gwałtownie do gabinetu przyjaciela:
— Dlaczego nie umieściłeś dzisiaj mojego artykułu?
Dziennikarz palił cygaro. Siedział wygodnie rozparty w fotelu, a nogi trzymał na stole, walając butami jakiś rozpoczęty artykuł.
Na zapytanie Jerzego, odpowiedział głosem spokojnym, znudzonym, jakby wychodzącym z jakiejś jamy:
— Wydawca uznał go za niemożliwy do druku i polecił mi, ażebym ci go zwrócił do przerobienia. Oto go masz.
I wskazał palcem na leżące pod przyciskiem arkusze.
Duroy zawstydzony, nie znalazłszy słowa odpowiedzi, schował swoją pracę do kieszeni. Forestier mówił dalej:
— Dzisiaj udasz się naprzód do prefektury.
I nakreślił mu cały szereg interesów do załatwienia i wiadomości, które należało zdobyć. Duroy odszedł, nie mogąc się zdobyć na słówko zjadliwe, którego szukał.
Nazajutrz przyniósł znów swój artykuł. Zwrócono mu go ponownie. Przerobił go po raz trzeci, a gdy go znów odrzucono, autor zrozumiał, że szedł cokolwiek za prędko i że jedynie ręka Forestier’a może go dalej poprowadzić.
Przestał więc mówić o Wspomnieniach Strzelca afrykańskiego i postanowił być chytrym i uległym na przyszłość, ponieważ było to koniecznem, a jednocześnie postanowił, zanim dojdzie do czegoś lepszego, stać się pilnym i przebiegłym reporterem.
Zapoznał się z zakulisowem życiem teatrów, polityki, z korytarzami i dziedzińcami senatorów i deputowanych, z różnemi wybitnemi figurami Izby deputowanych i z nieskończenie chytremi minami zaspanych niby woźnych.
Miał ciągłe stosunki z ministrami i odźwiernymi naprzemiam, z generałami, z agentami policyjnymi, z książętami lub ich poplecznikami, z kurtyzanami, z ambasadorami, z biskupami lub rajfurami, z ludźmi światowymi, z łotrami, woźnicami dorożek i chłopcami kawiarnianymi. Stał się wyrachowanym lub bezinteresownym przyjacielem wszystkich tych ludzi, jednocząc ich w swoim szacunku, mierząc jednym i tym samym łokciem, patrząc na nich zawsze temsamem okiem. Widywał ich codziennie, o każdej porze, bez żadnego wypoczynku umysłowego, a z każdym rozmawiał tylko o rzeczach tyczących się jego zawodu. Porównywał się w myśli do człowieka, kosztującego odrazu wszystkich gatunków win i nie mogącego już rozróżnić Chateau-Margaux od Argenteuil.
Niebawem stał się wybitnym reporterem, pewnym swych informacyi, chytrym, szybkim, zręcznym, istnym skarbem dla dziennika, jak mówił ojciec Walter, znający się na tem jako redaktor.
Ponieważ jednak pobierał tylko dziesięć centymów od wiersza i dwieście franków stałe pensyi miesięcznie i ponieważ życie bulwarowe, życie kawiarniane, restauracyjne, kosztuje bardzo drogo, nie miał nigdy przy duszy ani grosza i martwił się ustawicznie swem ubóstwem.
— W każdym razie jest na to jakiś sposób — myślał, patrząc na niektórych kolegów, mających pełne kieszenie złota i nie mogąc nigdy zrozumieć, jakiem i drogami oni dochodzą do tego wygodnego życia. Podejrzywał ich zazdrośnie o różne nieczyste sprawki, o jakieś przysługi tajnej o całą kontrabandę przyjętą lub dozwoloną, Trzeba zatem odkryć tajemnicę, wejść w spółkę domniemaną, postawić warunki zgody, dzielącym się bez niego towarzyszom.
I nieraz całymi wieczorami, patrząc ze swego okna na przebiegające z szybkością pociągi, marzył o różnych sprawach, których mógłby się podjąć tak znakomicie.