Piękny chłopiec/Część pierwsza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piękny chłopiec |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bel-Ami |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znalazłszy się na ulicy, Jerzy Duroy zaczął się namyślać, co teraz z sobą począć. Miał chęć biegać, marzyć — iść przed siebie, układając plany na przyszłość i oddychać świeżem powietrzem nocy. Ale myśl o seryi artykułów, zamówionych przez Waltera, prześladowała go bezustannie, więc postanowił wrócić do domu i zabrać się do pracy.
Szybkim krokiem przez bulwary podążył na ulicę Borsault, do swego małego pokoiku. Dom sześcio-piętrowy zapełniony był dwudziestoma małemi mieszkaniami rzemieślników i biedniejszych urzędników. Doznał obrzydzenia, wchodząc na te schody, oświetlone jedynie jego woskową zapałką. Stopnie były zabłocone, a na nich walały się kawałki papieru, resztki papierosów lub obierzyny kuchenne. Uczuł gwałtowne pragnienie ucieczki z tego brudu i zamieszkania w pięknym domu, ze schodami, wyłożonymi dywanem. Ciężkie wyziewy kuchenne i wilgoć murów napełniały nieprzyjemną wonią całe domostwo, zanieczyszczały nawet poddasze.
Pokój młodego człowieka znajdował się na piątem piętrze, a okno wychodziło jakby na jaką głęboką przepaść, wprost na zagłębiony tor kolei Zachodniej i tunel, dotykający stacyi Batignolskiej.
Duroy otworzył okno i oparł się na zardzewiałej kracie. Tam w ciemnej, otwierającej się przed nim czeluści, świeciły trzy czerwone, nieruchome latarnie. Wyglądały jak oczy straszliwego potworu; a w oddali widać było inne i coraz inne płomyki. Raz po raz odzywały się krótsze lub dłuższe poświsty, bliższe lub więcej oddalone, prawie niepochwytnę, dolatujące od Asnières.
Poświsty te modulowały się jak głosy. Niektóre z nich, zbliżając się, wyrzucały przeszywające skargi, coraz głośniejsze, coraz bliższe a za chwilę pojawiło się żółte światło; pędząc z wielkim hałasem i tonąc następnie w czarnych głębinach tunelowej paszczy, pociągnęło za sobą długi sznur wagonów.
Duroy szepnął:
— Trzeba się zabrać do roboty.
Postawił lampę na stole, lecz w tejże chwili przypomniał sobie, iż nie ma w domu papieru. Miał tylko ćwiartkę papieru listowego.
— Mniejsza o to, wystarczy; duży arkusik.
Umaczał pióro w atramencie i najpiękniejszem swem pismem wypisał tytuł:
Potem zaczął szukać w myśli frazesu początkowego.
Siedział długo, z głową wspartą na dłoni, wlepiwszy oczy w rozłożony papier.
Coby tu powiedzieć na początek? Nie mógł jednak odnaleźć w pamięci ani jednego zdania z opowiadanych dopiero co historyj. Ani jednej anegdotki, ani jednego szczegółu. Nagle przyszło mu na myśl:
— Trzeba zacząć od mego wyjazdu.
I napisał:
„Było to w roku 1874, w pierwszej połowie maja, gdy wyczerpana ciężkiemi katastrofy Francya wypoczywała po roku strasznym...“
I uciął. Ani rusz dalej. Nie mógł żadną miarą nawiązać do swego wyjazdu, podróży, pierwszych wrażeń.
Po dziesięciu minutach namysłu, postanowił odłożyć wstęp do jutra i przystąpić teraz odrazu do scharakteryzowania Algieru.
I rzucił na papier:
„Algier jest miastem całkiem białem...“ I znowu nie wiedział, co dalej. Odtwarzał w myśli piękne, jasne miasto, opadające kaskadą domów aż do samego morza, widział tę górę, pokrytą płaskimi dachami, lecz nie znajdował słów, któremi mógłby wyrazić to, co widział lub odczuwał.
Po wielkim wysiłku, dodał jeszcze:
„Miasto zamieszkują przeważnie Arabowie...“ Potem rzucił pióro i wstał.
Na małem, żelaznem łóżku, gdzie ciało jego wyżłobiło było wgłębienie, spostrzegł teraz codzienne, zniszczone swoje ubranie, rzucone w nieładzie. Kapelusz jedwabny, pomięty, jedyny jaki posiadał, walał się na słomianem krzesełku, zdając się prosić o jałmużnę — dnem odwrócony do góry.
Ściany, pokryte szarym, w niebieskie bukiety papierem, miały na sobie tyleż plam, co kwiatów. Plamy te istniały już prawdopodobnie od czasów niepamiętnych, natury podejrzanej i trudnej do określenia. Były to może robaki roztarte, a może ślady oliwy, może dotknięcia zatłuszczonych palców, lub krople brudnej, wylewanej z miednicy wody. Cały pokoik napełniony był nędzą, nędzą pokoi umeblowanych...
I dziwna rozpacz owładnęła nim na widok tego ubóstwa. Powiedział sobie stanowczo, że musi się stąd wyprowadzić i to zaraz. Jutro zerwie z dotychczasowem swem nędznem życiem.
Zapał do pracy ogarnął cały jego umysł; usiadł przy stole i począł znowu szukać frazesów, mogących odmalować w żywych kolorach czarowną fizyognomię Algieru, tego prawdziwego przedpokoju głębokiej i tajemniczej Afryki, krainy, zapełnionej włóczącymi się Arabami i murzynami nieznanymi; tego olbrzymiego i kuszącego swymi cudami obszaru, oglądanego niekiedy częściowo, w publicznych ogrodach, gdzie przypatrywać się można nieprawdopodobnym zwierzętom, stworzonym jakby w zaczarowanych bajkach: tym wielkim strusiom, dziwacznym kurom, cudnym kozicom, gazellom, olbrzymim groteskowym żyrafom, poważnym wielbłądom, obrzydliwym hippopotamom, niekształtnym nosorożcom lub straszliwym braciom człowieka: gorylom. Czuł zarysowujące się niedokładnie myśli, byłby je może nawet wypowiedział, lecz nie był zdolnym przelać ich na papier. Niemoc ta przyprawiała go o gorączkę.
Wstał znowu. Ręce miał spocone, a skronie biły gwałtownie.
Oczy jego padły tym razem na rachunek praczki, przyniesiony przez odźwiernego tego samego wieczora i rozpacz nim owładnęła. W jednej chwili znikła cała radość, wraz z zaufaniem i wiarą w samego siebie, w swą przyszłość. Już po wszystkiem! Wszystko skończone! Nie zrobi nic; nie dojdzie do niczego; czuł się teraz nieudolnym, nieużytecznym, straconym.
I wrócił znowu do okna. Oparł się o jego kratą w chwili, gdy pociąg wybiegał z czeluści tunelu, dysząc i hucząc straszliwie. Pędził tam, daleko, przez pola i łany, w stroną morza. I w sercu Jerzego ozwała się dawna jakaś nuta — wspomnienie rodziców.
Sznur tych wagonów przebiegać będzie zaledwie o kilka wiorst od ich domu. Widział w tej chwili ich domek; domek taki mały, zbudowany na samym szczycie góry, wznoszącej się ponad Rouen i niezmierzoną doliną Sekwany, tuż przy wejściu do wioski Canteleu.
Rodzice jego trzymali maleńki szynczek, rodzaj oberży, do której uczęszczali w niedzielą mieszczanie z przedmieścia. Oberża nosiła nazwą: Belle Vue. Z syna chcieli zrobić pana i posłali go do szkół, a gdy po ukończeniu studyów, nie otrzymawszy patentu, wstąpił do służby wojskowej, myśleli, że zostanie oficerem, pułkownikiem lub nawet generałem. Nie wysłużywszy jednak pięciu lat, znudzony swym zawodem, rzucił go, marząc o zrobieniu karyery w Paryżu.
Pojechał do stolicy, mimo próśb ojca i matki, którzy widząc już rozwiane nadzieje, pragnęli jedynaka zatrzymać przy sobie. Jerzy jednak wierzył w świetną przyszłość. Widział już swoje tryumfy, nie rozumiejąc jeszcze, w jaki sposób je osiągnie. Nie brakło mu jednak wiary, ni ochoty.
W regimencie miał już pewne powodzenie, a nawet parę awanturek w lepszem towarzystwie. Uwiódł był córką poborcy wojskowego, która chciała wszystko rzucić, byle podążyć za nim i jeszcze żoną pewnego adwokata, która w rozpaczy, po zerwaniu, chciała się utopić.
Towarzysze mówili o nim: „To dyabeł, spryciarz, bałamut! da on sobie radą.“ I on też sobie poprzysiągł być dyabłem, spryciarzem i bałamutem.
Właściwe mu normandzkie usposobienie, podrażnione codzienną praktyką życia obozowego, rozwydrzone na afrykańskich przykładach grabieży, nieprawnych dochodów, podstępów ohydnych, podsycane jeszcze ambitnemi żądzami, podniecanemi w armii pod osłoną brawury wojskowej, przez uczucia patryotyczne, przez wielkomyślne czyny, opowiadane pomiędzy podoficerami — wszystko to razem wytworzyło w nim prawdziwy bric à brac, w którym znaleźć można było wszystkiego potrosze.
Pragniecie jednak dojścia do celu panowało nad wszystkiem.
I w tej chwili, jak było to jego codziennym zwyczajem, zaczął marzyć po swojemu. Wyobrażał sobie jakąś miłosną awanturą, która odrazu podniesie go na same wyżyny pragnień. Ożeni się z córką jakiego bogatego bankiera lub magnata, którą napotka na ulicy i od pierwszego razu podbije jej serce.
Przerażający świst lokomotywy, która wyskoczywszy z tunelu, niby olbrzymi zając z nory, podążała po żelaznym torze na wieczorny odpoczynek, przerwał nagle urocze jego marzenia.
Wzmocniony niepewną a radosną nadzieją, czarującą jego umysł, rzucił przed siebie długi pocałunek pocałunek miłosny, skierowany do oczekiwanej przez niego kobiety; pocałunek pożądliwy dla fortuny wymarzonej. Następnie zamknął okno i począł się rozbierać, szepcąc półgłosem:
— Mniejsza z tem. Jutro rano będę lepiej usposobiony. Dziś mam umysł zanadto rozpierzchły. A nawet, zdaje mi się, iż cokolwiek za wiele piłem. W takich warunkach nie można dobrze pracować.
Położył się do łóżka, zagasił lampę i zasnął prawie natychmiast.
Obudził się bardzo rano, jak to się zwykle zdarza w dniach najżywszej nadziei lub bolesnej troski. Wyskoczył z łóżka i poszedł otworzyć okno, „dla napicia się filiżanki świeżego powietrza“, jak mówił.
Domy położone przy ulicy Rzymskiej, wprost poza szeroką szosą kolei żelaznej, błyszczały teraz, oblane białą jasnością słońca. Na prawo, w oddali, dostrzedz było można pagórki d’Argenteuil i strzelające w obłoki młyny d’Orgemont, spowite leciuchną, niebieskawą mgłą, co, niby powiewna i przeźroczysta gaza, przesłaniała lekko horyzont.
Duroy patrzał przez chwilą na oddaloną wioską, potem mruknął:
— Jakby tam było dobrze w taki dzień, jak dzisiaj!
Potem zastanowił się, że trzeba pracować i to zaraz, natychmiast; a oprócz tego, trzeba posłać zawiadomienie do biura, iż jest chory, a synowi stróża dać za odniesienie listu aż dziesięć sous.
Usiadł przed stołem, umaczał pióro, oparł czoło na dłoni i zaczął zbierać myśli. Napróżno jednak. Nic mu nie przychodziło, na myśl!
Nie stracił jednak odwagi. Myślał.
— No, nie mam wprawy. To takie rzemiosło, jak i inne, trzeba się go wyuczyć. Na pierwszy raz muszą mi dopomódz. Pójdę do Forestiera, on ułoży mi cały artykuł w dziesięć minut.
Tak myśląc, ubrał się.
Zbiegłszy ze schodów, pomyślał, iż zawcześnie jeszcze iść do przyjaciela, który pewnie sypia długo. Zaczął się więc powoli przechadzać po bulwarze.
Nie było jeszcze godziny dziewiątej, gdy znalazł się w parku Monceaux, pełnym świeżości i woni porannej.
Usiadł na ławce i począł marzyć. Jakiś elegancki młodzieniec przechadzał się po alei. Chodził tam i napowrót, wyczekując prawdopodobnie kochanki.
Nareszcie się zjawiła, osłonięta gęstą woalką. Uścisnęli sobie ręce i zwrócili w inną stronę.
Gwałtowna potrzeba miłości opanowała teraz Jerzego — potrzeba miłości eleganckiej, wonnej, delikatnej. Wstał i szedł przed siebie, myśląc o Forestierze.
— Tamten, to dopiero miał szczęście!
Doszedł do drzwi domu przyjaciela w chwili, gdy ten właśnie wychodził.
— Ty, tutaj? o tej porze? Czy chciałeś czegoś odemnie?
Duroy, przerażony tem nagłem spotkaniem, zaczął jąkać:
— Bo widzisz... otóż... nie mogę dojść do końca z moim artykułem. Wiesz, z tym artykułem zamówionym przez pana Waltera, o Algierze. Nic to dziwnego, nie pisałem jeszcze nigdy. Do tego, jak i do czego innego, potrzeba przecież wprawy. Ja się nauczę prędko, jestem pewny, ale teraz, na początek, nie wiem jak się wziąć do roboty. Mam mnóstwo myśli, całkiem gotowych, ale nie wiem, jak je wyrazić.
Zatrzymał się niepewny. Forestier się uśmiechnął złośliwie.
— O, ja to znam.
Duroy począł znowu:
— Przypuszczam, iż to musi się tak zaczynać u każdego. Więc przyszedłem... przyszedłem prosić cię, byś zechciał przyłożyć ręki do tego artykułu... W dziesięć minut potrafiłbyś to ułożyć, nauczyłbyś mnie, jak się do tego zabrać. Dałbyś mi dobrą lekcyę stylu. Bez ciebie, nie dam sobie rady.
Forestier się ciągle uśmiechał. Uderzył przyjaciela po ramieniu i rzekł:
— Idź do mojej żony. Ona ci tak samo dopomoże, jak ja. Wprawiłem ją już do takiej pracy. Ja jestem dziś ogromnie zajęty; gdyby nie to, pomógłbym ci bardzo chętnie.
Duroy onieśmielał nagle. Namyślał się.
— Ależ, o tej godzinie? Czyż mogę?
— Możesz, możesz. Ona już dawno wstała. Zastaniesz ją w moim gabinecie przy biurku; robi potrzebne dla mnie notatki.
Jerzy wzbraniał się.
— Nie... to niepodobna...
Forestier wziął go za barki, okręcił na piętach i pchnął na schody:
— Ależ idź, idź dziwaku, kiedy ci mówię.
— Nie przymuszajże mnie, bym wdrapywał się powtórnie na trzecie piętro i tłómaczył twoje ranne przybycie.
Duroy zdecydował się nareszcie:
— Dziękuję, już pójdę. Powiem, że ty mnie zmusiłeś, wprost zmusiłeś.
— No, tak. Bądź spokojny, nie zje cię. Tylko nie zapomnij: godzina trzecia.
— Oh! nie bój się o to.
Forestier oddalił się szybko, a Duroy zaczął powoli wchodzić na schody. Namyślał się, co ma powiedzieć, lękał się złego przyjęcia.
Służący otworzył mu drzwi. Miał na sobie niebieski fartuch i trzymał w ręku szczotkę.
— Pan wyszedł — oznajmił, uprzedzając zapytanie.
Wówczas Duroy przemówił:
— Proszę zapytać pani Forestier, czy może mnie przyjąć i proszę powiedzieć, że przychodzę z polecenia jej męża, którego w tej chwili spotkałem na ulicy.
Został w przedpokoju. Służący powróciwszy, otworzył drzwi na prawo i oznajmił:
— Pani prosi.
Siedziała na fotelu przed biurkiem, w małym gabineciku, którego ściany pokryte były całkowicie książkami na czarnych, drewnianych półkach. Leżały poukładane symetrycznie, a czerwone, żółte, zielone, fioletowe i niebieskie okładki ożywiały monotonność tego mnóstwa tomów.
Odwróciła głową, uśmiechnięta przyjaźnie, jak wczoraj. Miała na sobie strojny, koronkowy szlafroczek. Wyciągnęła ku niemu rękę, ukazując obnażone ramię, w obłoku koronek.
— Już? — zapytała, a po chwili dodała: — Lecz to nie wymówka, tylko proste zapytanie.
Jerzy zaczął jąkać:
— Ach, pani! ja nie chciałem wchodzić, lecz mąż pani, którego spotkałem przed bramą, zmusił mnie do tego. Tak jestem zmięszany, że nie mam nawet odwagi powiedzieć, co mnie tu sprowadza.
Wskazała mu krzesło.
— Usiądź pan i mów.
W palcach trzymała gęsie pióro; przed nią leżał duży arkusz papieru, zapisany do połowy. Przerwała widocznie, gdy przyszedł.
Przed biurkiem tem była taksamo swobodną, jak w salonie. Lekki zapach perfum roztaczał się dokoła jej szlafroczka i Duroy odtwarzał już w swej wyobraźni to młode i świeże ciało, pulchne i ciepłe, osłonięte lekką, delikatną tkaniną.
Widząc, iż gość milczy, spytała:
— No i cóż? jaki pan ma interes?
Zaczął nieśmiało.
— Bo widzi pani... ale doprawdy... nie śmiem... Wczoraj oto pracowałem do późna w nocy... a dziś znowu bardzo rano... chcąc napisać artykuł o Algierze, zamówiony przez pana Waltera... i nie mogę z nim dojść do ładu... podarłem wszystkie moje próby... Nie mam wprawy do podobnej pracy i przyszedłem do Forestier’a, prosząc, by mi pomógł... na pierwszy raz...
Przerwała mu, śmiejąc się serdecznie, szczęśliwa, dumna swą wyższością.
— A on przysłał pana do mnie?... To bardzo ładnie.
Duroy szepnął:
— Tak, pani. Powiedział, że wybawi mnie pani z kłopotu, lepiej nawet, niż on... ale, ja nie śmiałem, nie chciałem. Pani to rozumie?
Wstała.
— Musi być bardzo przyjemna taka spółka. Jestem zachwycona pańskim pomysłem. Ot, proszą, usiądź pan na mojem miejscu, gdyż w redakcyi znają moje pismo. Zaraz ułożymy artykuł, i to znakomity.
Usiadł, wziął pióro do ręki, rozłożył przed sobą cały arkusz papieru i czekał.
Pani Forestier stojąc, przypatrywała się tym wszystkim przygotowaniom. Potem zapaliła papierosa.
Pracując, muszą palić — rzekła. — No opoowiedz pan, co chcesz napisać?
Jerzy podniósł głowę ze zdziwieniem.
— Ależ ja sam nie wiem. Wszakże dlatego tu przyszedłem.
Odparła:
— No tak, ja to ułożę. Przyprawię sos, ale muszą wpierw mieć potrawę.
Duroy milczał pomieszany, wreszcie ozwał się nieśmiało:
— Chciałbym zacząć opowiadanie od chwili mego wyjazdu.
Wówczas usiadła naprost niego, z drugiej strony wielkiego stołu i patrząc mu bystro w oczy, rzekła:
— No, a zatem, niech pan mówi wyłącznie dla mojej ciekawości, jak to było. Proszę opowiadać uważnie, nie zapominając o żadnym szczególe, a ja wybiorę, co będzie potrzebne.
Gdy jednak i tutaj nie wiedział od czego zacząć, poczęła go uważnie wypytywać, jakby to czynił ksiądz na spowiedzi; zadając mu główne pytania, nasuwające tysiączne szczegóły, osoby poznane lub przelotnie tylko widziane.
Gdy go tak zmusiła do mówienia przez dobry kwadrans, przerwała nagłe:
— No, dobrze, teraz możemy zacząć. Naprzód, proszą sobie wyobrazić, iż opowiada pan te wrażenia dobrem u przyjacielowi, co pozwoli panu przytoczyć całą masą głupstw, robić wszelkie uwagi, zachować ton naturalny i dowcipny, notabene, jeżeli temu podołamy. No, zaczynajmy!
„Kochany Henryku. Chcesz dowiedzieć się, co to jest Algier, a zatem usłyszysz, czego pragniesz. Nie mając nic do roboty, w małej mojej chałupce z suchego błota, piszę i posyłam Ci rodzaj dziennika, który malować będzie moje obecne życie, obznajmi Cię z każdym dniem, spędzonym tutaj przez Twego przyjaciela. Będzie to może cokolwiek za jaskrawe. Tem lepiej. Nie przyjdzie Ci ochota pokazywania tych bazgrot pięknym, znajomym paniom...“
Przerwała, by zapalić na nowo zagasły papieros i w tejże chwili ustało lekkie zgrzytanie ślizgającego się po papierze pióra.
— Idźmy dalej — powiedziała.
„Algier jest wielką francuzką krainą, położoną na samej granicy niezmiernych, tajemniczych przestrzeni, noszących nazwę Puszczy, Sahary, Afryki głównej i t. d. i t. d.
„Algier, to istna wjazdowa brama; brama biała i świetna, wiodąca do tych krain dziwacznych.
„Chcąc się jednak w nim znaleźć, trzeba się tam naprzód dostać, a to nie dla każdego jest rzeczą łatwą. Jak wiesz, znakomitym jestem jeźdźcem, ujeżdżam nawet konie pułkownika, ale można być dzielnym jeźdźcem, a najgorszym marynarzem. Tak też i ze mną!
„Przypominasz sobie zapewne majora Simbretas, wojskowego lekarza, przezwanego przez nas doktorem Ipéca. Ile razy chcieliśmy się dostać do infirmeryi, tej krainy błogosławionej, tyle razy szliśmy do niego z wizytą.
„Siedział na krześle. Nogi grube, okryte ponsowemi spodniami, rozstawione szeroko, ręce na kolanach; łokciami wymachiwał pod sufit, oczyma łypiąc, jak dwiema gałami i zapamiętale gryząc biały wąs.
„Przypominasz sobie jego receptę: — Ten żołnierz chory jest na żołądek. Dajcie mu na wymioty, lekarstwo nr. 5 podług mego przepisu. Potem dwunasto-godzinny wypoczynek, a będzie zdrów.
„Wymioty — to był jego wyraz ostatni. Ostatni i nieunikniony. Łykano zatem lekarstwo, gdyż było to koniecznością. Wykonawszy jednak zlecenie doktora Ipéca, używało się rozkosznego dwunasto-godzinnego wypoczynku.
„A zatem, mój drogi, by dostać się do uroczego Algieru, trzeba przebyć naprzód czterdziesto-godzinne, nieuniknione wymioty, przepisane z polecenia kompanii transatlantyckiej.
Uradowana z dowcipu, zacierała ręce.
Wstała, zapaliła nowy papieros i spacerując powoli po gabinecie, dyktowała mu, wypuszczając z ust cieniutkie nici dymu, które wychodząc naprzód prosto, rozszerzały się stopniowo, a potem niknąć w powietrzu, pozostawiały po sobie szare linijki, niby leciuchną, przeźroczystą mgłę lub delikatną pajęczynę. Niekiedy otwartą dłonią odsuwała od siebie te lekkie obłoczki; to znów rozcinała je palcem wskazującym, poczem wpatrywała się uważnie w te dwa odłamki niewyraźnej, niknącej powoli mgły.
Duroy śledził uważnie wszystkie jej gesty, całą postawę, wszystkie poruszenia ciała i twarzy, na której widoczne było silne zajęcie się tą dziwną grą, wcale nie rozpraszającą jej myśli.
Fantazyowała teraz na temat różnych przygód w podróży, malowała fizyognomie towarzyszów, stworzonych w jej wyobraźni, i kreśliła już plan miłosnej awantury z żoną kapitana piechoty, jadącej do męża.
Potem, usiadłszy na fotelu, wypytywała Jerzego co do topografii Algieru, o której nie miała najmniejszego pojęcia. W dziesięć minut wiedziała już tyle, co i opowiadający i ułożyła na poczekaniu mały rozdział geografii politycznej i kolonizacyjnej, by obznajomić czytelnika z położeniem kraju i przygotować go do zrozumienia poważnych kwestyi, które miały być poruszone w artykułach następnych.
Wymyśliła jeszcze wycieczkę do prowincyi Oranu, wycieczkę fantastyczną, w której przedewszystkiem była mowa o kobietach: maurytankach, żydówkach i hiszpankach.
— To jedno interesuje publiczność — zauważyła.
Zakończyła pobytem w Saīda, u stóp wysokich skał i wdzięczną, lekką awanturką między podoficerem Jerzym Duroy i jakąś hiszpańską robotnicą, pracującą w fabryce w Aznel Hadżar. Wymyśliła nocną schadzkę wśród gór nagich i kamienistych, gdzie hyeny, szakale i olbrzymie psy arabskie, urządzając szalone harce, szczekają i wyją złowrogo.
W końcu oświadczyła wesoło:
— Dalszy ciąg jutro.
I wstając dodała:
— Otóż w ten sposób pisze się artykuły, kochany panie. A teraz proszę podpisać.
Duroy się zawahał.
— Proszę-ż podpisać.
Zaśmiał się i nakreślił pod artykułem: Jerzy Duroy.
Ona ciągle paliła, chodząc tam i napowrót, a Jerzy wpatrując się w nią bezustannie, nie znajdował słowa podzięki, szczęśliw, że jest przy niej, przepełniony wdzięcznością i szczęściem zmysłowem, płynącem z tej rodzącej się zażyłości. Zdało mu się, iż wszystkie otaczające go przedmioty stanowią jakąś jej cząstkę — wszystkie, nawet książki, obciążające ściany. Krzesła, meble, powietrze, przepojone tytoniem, było dla niego czemś tak rozkosznie upajającem, tak dobrem, tak słodkiem, bo pochodzącem od niej.
Raptownie zapytała:
— Co pan myśli o mojej przyjaciółce, pani de Marelle?
Zdziwił się niezmiernie.
— Wydaje mi się... bardzo... bardzo powabną.
— Nieprawdaż?
— Tak, bez wątpienia.
Miał chęć dodać: — Nie tak jednak, jak pani — ale nie miał odwagi.
Podjęła znowu:
— A gdyby pan wiedział, jaka ona zabawna, oryginalna i inteligentna. To prawdziwie cygańska natura. Z tego tez powodu mąż jej nie lubi. Widzi w niej same tylko błędy, nie dostrzegając zalet.
Duroy zdziwił się niepomiernie, usłyszawszy, ze pani de Marelle jest mężatką. Było to jednak rzeczą naturalną.
— Doprawdy?... ona jest mężatką?... A czem zajmuje się jej mąż?
Pani Forestier wzruszyła lekko ramionami, z minką jakąś nieokreśloną, pełną tajemniczości.
— Ach! jest inspektorem na linii Północnej. W Paryżu przepędza zaledwie tydzień w ciągu każdego miesiąca. Żona nazywa ten czas „służbą obowiązkową“ lub też „tygodniową pańszczyzną“, albo jeszcze „wielkim tygodniem“. Gdy ją pan lepiej pozna, przekona się sam, jaka to miła i sprytna kobietka. Niech ją pan odwiedzi w tych dniach.
Duroy nie myślał wcale o odejściu. Tak mu jakoś było dobrze, jakby miał już stale tu pozostać.
W tem uchyliły się lekko drzwi i niezameldowany pojawił się w nich mężczyzna, wysokiego wzrostu. Na widok nieznajomego, przystanął. Pani Forestier na jedno mgnienie oka wydała się pomięszaną, nawet lekki rumieniec przemknął po jej twarzy; za chwilę jednak ozwała się głosem najswobodniejszym:
— Niechże kochany pan wejdzie. Oto serdeczny towarzysz mojego męża, pan Jerzy Duroy, przyszły dziennikarz.
Następnie tonem obojętnym dodała:
— Najlepszy nasz przyjaciel, hrabia de Vaudrec.
Ukłonili się nawzajem i spojrzeli na siebie przenikliwie, poczem Duroy zaczął się żegnać.
Wcale go nie zatrzymywano. Wyjąkał kilka słów podziękowania, uścisnął lekko podaną sobie rękę młodej kobiety, złożył ukłon przed nowoprzybyłym, zachowującym zimną i sztywną postawę salonowca i wyszedł całkowicie pomięszany, jak gdyby popełnił był jakieś głupstwo.
Znalazłszy się na ulicy, uczuł się nagle smutnym, niezadowolonym, dziwnie zgnębionym. Szedł przed siebie, rozmyślając, jaka może być przyczyna tej melancholii, lecz nie znajdował odpowiedzi.
Natomiast przed oczami jego zarysowywała się raz po raz wytworna postać hrabiego de Vaudrec, trochę już podstarzałego, o twarzy otoczonej siwymi włosami, spokojnej, dumnej.
I pojął nagle, ze to owe przybycie nieznajomego, zrywając urocze sam na sam, do którego przywykało już jego serce, pozostawiło po sobie dziwne uczucie zimna i nieufności, jakie powstaje w nas pod wpływem jednego usłyszanego słówka, przykrości przeczuwanej, okoliczności najbłahszej.
Zdało mu się też, że i ów hrabia nie był zadowolonym z tego spotkania.
Nie wiedział teraz, co robić do godziny trzeciej, a było dopiero południe. W kieszeni miał jeszcze sześć franków pięćdziesiąt centymów; poszedł więc na śniadanie do Duval’a. Później wałęsał się po bulwarach, a o trzeciej wchodził na schody, prowadzące do redakcyi dziennika La Vie Française.
W biurze zastał wielką ilość chłopców, siedzących na ławkach, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami — czekali na swoją kolej. Za nimi, przy wielkim stole, woźny biurowy sortował przyniesione dzienniki. Wszystko to razem robiło wrażenie znakomite, mogące imponować przybyszowi. Wszyscy byli umundurowani, szykowni, poważni, jak przystało personelowi w przedpokoju wielkiej redakcyi.
Duroy zapytał:
— Czy mogę widzieć się z panem Walterem?
Woźny odparł:
— Pan redaktor ma konferencyę. Może pan będzie łaskaw zaczekać — i wskazał na poczekalny salon, napełniony już licznymi interesantami.
Były tu różne powagi, w orderach, a także ludzie nędznego wyglądu, zapięci pod samą szyję, w tużurkach poplamionych, na których plamy ułożyły się w rodzaj karty geograficznej.
W tłumie tym dostrzedz można było także trzy kobiety. Jedna z nich, uśmiechnięta, piękna, strojna, miała minę kokotki. Druga, o twarzy tragicznej, pomarszczonej, mimo, iż nosiła strój wytworny, poważny, miała jednakże w całej swej powierzchowności coś nienaturalnego, sztucznego, coś, co cechuje zwykle wszystkie byłe artystki: jakąś fałszywą młodość, podobną do zwietrzałej miłości.
Trzecia kobieta, w żałobie, siedziała w kąciku i wyglądała na wdowę nieszczęśliwą. Duroy przypuszczał nawet, że przyszła tu z prośbą o jałmużnę.
Upłynęło ze dwadzieścia minut i nikt jeszcze nie został dopuszczonym do redaktora.
Wówczas Jerzemu strzeliła do głowy myśl i wrócił do woźnego.
— Pan Walter naznaczył mi widzenie na godzinę trzecią — powiedział. — W każdym razie chciałbym wiedzieć, czy jest w redakcyi mój przyjaciel, pan Forestier?
Otworzono mu zaraz drzwi do korytarza, prowadzącego do sali, w której, przy wielkim stole, pisało czterech mężczyzn.
Forestier, stojąc przy kominku, bawił się bilboquetem. Był on w tej grze bardzo zręczny i olbrzymią, bukszpanową kulę osadzał zawsze na cienkiej, drewnianej pałeczce. Rachował: „Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć.“
Duroy dorzucił:
— Dwadzieścia sześć.
Przyjaciel, nie zaprzestając zabawy, podniósł na niego oczy.
— A jesteś? to dobrze! Wczoraj zrobiłem z kolei pięćdziesiąt siedm rzutów. Jeden tylko Saint-Potin mógłby ze mną walczyć o lepsze. Czy widziałeś redaktora? Nie znam nic zabawniejszego nad obserwowanie tego niezdary Norberta, grającego w bilboketa. Rozdziawia usta, jakby chciał połknąć kulą.
Jeden z piszących zwrócił ku niemu głową:
— Słuchaj no, Forestier, wiem o jednym bilbokecie do nabycia. Przepyszny, z brazylijskiego drzewa. Należał podobno do królowej hiszpańskiej; tak przynajmniej utrzymują. Żądają za niego sześćdziesiąt franków. To niedrogo.
Forestier zapytał:
— A gdzież on?
W tej chwili jednak chybił trzydziesty siódmy rzut. Otworzył małą szafką, w której Duroy zobaczył jakie dwadzieścia pięknych, podobnych cacek, ponumerowanych i poustawianych w porządku. Złożył zabawką i zapytał powtórnie:
— Gdzież się znajduje ten klejnocik?
Dziennikarz odpowiedział:
— U jednego spekulanta biletów teatralnych w Vaudeville. Jeśli chcesz, przyniosę ci go jutro.
— Dobrze. Tylko na pewno. Jeśli mi się spodoba, zaraz go kupię. Nie zawadzi powiększyć kolekcyi.
I zwracając się do Jerzego, rzekł:
— Chodź ze mną, zaprowadzą cię do redaktora; inaczej, możesz tu pleśnieć do godziny siódmej.
Przeszli przez poczekalnią, w której siedziały jeszcze te same osoby. W chwili ukazania się Forestier’a młoda kobieta i stara artysta ka podniosły się z miejsc i zbliżyły szybko do niego.
Wziął każdą z nich po kolei w zagłębienie okna i mimo, iż starał się mówić jak najciszej, Duroy dosłyszał, ii nazywał obie po imieniu.
Potem przeszli jeszcze jeden pokoik i znaleźli się u redaktora.
Konferencya, trwająca już od godziny, była ni mniej ni więcej, tylko partyą pikieta.
Pan Walter trzymał karty, grając z nadzwyczajną uwagą i przebiegłością, gdy tymczasem przeciwnik jego przekładał i tasował lekkie kolorowe tekturki, a czynił to z niesłychaną zręcznością i wprawą, jak gracz zawołany i biegły. Norbert de Varenne, siedząc na redaktorskim fotelu, pisał jakiś artykuł, a Jakób Rival, wyciągnięty na kanapie, palił wyśmienite cygaro.
Ta zamknięta atmosfera przepojona była zapachem skóry, którą obite były meble, — tytoniem i farbą drukarską; czuć tu było ten dziwny odór, właściwy wyłącznie salom redakcyjnym, a znanym doskonale wszystkim dziennikarzom.
Na czarnym, drewnianym stole o mosiężnej inkrustacyi, wznosiły się prawdziwe stosy papierów: były tu listy, karty wizytowe, dzienniki, przeglądy, notatki dostawców, druki różnego rodzaju i gatunku.
Forestier uścisnął ręce partnerów i stanąwszy poza plecyma graczy, począł w milczeniu przypatrywać się partyi. Gdy Walter zakończył wygraną, rzekł:
— Oto mój przyjaciel, Duroy.
Redaktor spojrzał szybko na młodzieńca swym wzrokiem badawczym i spytał:
— Przynosi mi pan swój artykuł? Nadałby się doskonale do dyskusyi Morel’a.
Duroy wyjął z kieszeni arkusze papieru, złożone starannie we czworo.
— Służę panu — przemówił.
Redaktor wydawał się bardzo zadowolonym.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Umie pan dotrzymywać słowa. Trzeba to zaraz przejrzeć, Forestier.
Forestier pospieszył z odpowiedzią:
— Niema potrzeby, panie Walter. Dałem mu dziś niektóre wskazówki, chcąc wprawić go do rzemiosła. Artykuł jest doskonały.
Redaktor, odbierając w tej chwili karty od jakiegoś wysokiego, chudego mężczyzny, deputowanego lewicy, odrzekł niedbale:
— W takim razie, bardzo dobrze.
Forestier nie dając rozpocząć nowej partyi, szepnął Walterowi do ucha:
— Przyrzekł pan przyjąć Jerzego Duroy, jako zastępcą Marambot’a. Czy mogę go zatrzymać na tych samych warunkach?
— Tak, i owszem.
Dziennikarz, ująwszy ramię przyjaciela, uprowadził go z sobą, a pan Walter rozpoczął nową partyę.
Norbert de Varenne nie podniósł nawet głowy, udając, że Jerzego nie widzi lub nie poznaje. Jakób Rival przeciwnie, uścisnął mu rękę nadzwyczaj serdecznie, dając do poznania, że chce być dobrym towarzyszem nowoprzybyłego.
Przeszli znowu przez poczekalnię, a gdy wszyscy obecni podnieśli na niego oczy, Forestier odezwał się do młodszej kobiety, dość głośno, by być słyszanym przez innych klientów:
— Redaktor zaraz panią przyjmie. Odbywa w tej chwilę naradę z dwoma członkami komisyi budżetowej.
I odszedł prędko, z miną człowieka nadzwyczajnie zajętego. Można było przypuszczać, iż czeka go zredagowanie jakiejś depeszy, niezmiernie ważnej.
Skoro tylko znaleźli się w sali redakcyjnej, Forestier zabrał się ponownie do bilboket’a, i przerywając sobie dla liczenia rzutów, mówił:
— Ot, widzisz. Będziesz tu przychodził codziennie o godzinie trzeciej, a ja będę ci dawał różnorodne zlecenia do załatwienia: wizyty, które trzeba będzie składać w ciągu dnia, wieczorem, lub rano. Raz... muszę ci naprzód dać list polecający do głównego naczelnika pierwszego biura policyi, — dwa — który zaznajomi cię ze wszystkimi swymi urzędnikami. Ułożysz się z nim co do wszelkich ważnych wiadomości — trzy — w służbie prefektury, nowin urzędowych i pół-urzędowych, ma się rozumieć. O wszelkie potrzebne objaśnienia zwracać się będziesz do Saint-Potin’a, który zna się na tych wszystkich sprawach — cztery, — zobaczysz go zaraz, a może jutro dopiero. Nadewszystko, trzeba koniecznie, abyś się nauczył wyciągać na słówka ludzi, do których cię poszlę — pięć, — i przenikać wszystko, mimo drzwi zamkniętych — sześć.
— Będziesz za to pobierał dwieście franków stałej pensyi miesięcznie, nadto otrzymywać będziesz po dwa sous od każdego wiersza własnego pomysłu, drukowanego w echach — siedm, — nadto, również po dwa sous, od artykułów zamówionych, różnorodnej treści, — osiem...
Potem zajął się już wyłącznie grą i rachował powolnie: dziewięć, — dziesięć, — jedenaście, — dwanaście, — trzynaście. Czternasty chybił i zaklął:
— Cóż u licha! trzynastka zawsze mi przynosi pecha. A to szelma! Niechybnie umrę trzynastego.
Jeden ze współpracowników, skończywszy teraz pracę, wyjął z szafy swojego bilboket’a. Był to człowieczek małego wzrostu, wyglądający niemal na wyrostka, mimo lat trzydziestu pięciu. Przyszli tu jeszcze inni dziennikarze i każdy z nich wyjmował ze szafy swoją zabawkę.
Niezadługo stało ich już sześciu; uszykowani w równej linii, podrzucali w górę rytmicznym ruchem czerwone, żółte lub czarne kule. Rozpoczęła się walka namiętna. Dwaj redaktorzy, pracujący jeszcze, powstali, by pełnić rolę sędziów.
Forestier wygrał jedenaście punktów. Mały, o dziecinnej twarzy człowieczek, przegrywający partyę, zadzwonił na biurowego chłopca i zawołał:
— Dziewięć kufelków piwa.
— I czekając na chłodzący napój, dziennikarze wrócili znowu do przerwanej zabawy.
Duroy, trąciwszy się kufelkiem ze swymi nowymi współpracownikami, zapytał przyjaciela:
— Cóż mam teraz robić?
Ten odpowiedział:
— Nie mam dla ciebie na dzisiaj żadnego zajęcia. Jeśli chcesz, możesz odejść.
— A... nasz... nasz artykuł... czy przejdzie dzisiaj wieczorem?
— Tak, nie potrzebujesz się już nim zajmować. Ja sam zrobię korektę. Napisz na jutro dalszy ciąg i przyjdź tu o godzinie trzeciej po południu, jak dzisiaj.
Duroy, uścisnąwszy wszystkim ręce, nie znając nawet nazwisk nowych kolegów, zeszedł z pięknych schodów, pełen radości i świetnych nadziei na przyszłość.