Piękny chłopiec/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— Gdzie tu mieszka pan Forestier?
— Na trzeciem piętrze po lewej.
Odźwierny udzielił tego objaśnienia tonem uprzejmym, świadczącym o szacunku dla lokatora. I Jerzy Duroy zaczął wchodzić na piętro.
Czuł się trochę skrępowanym, onieśmielonym, niepewnym. Frak włożył na siebie po raz pierwszy w życiu, a całość tego wieczorowego ubrania niepokoiła go widocznie. Czuł we wszystkiem braki. Te cienkie, lecz niedostatecznie błyszczące lakierki, koszula, kupiona dziś rano w Luwrze, za cztery franki pięćdziesiąt centymów, której gors za lekko ukrochmalony, łamał się już teraz... Spodnie, cokolwiek za szerokie, nie uwydatniały nóg należycie... okręcając się dokoła łydki i zdradzając swe tandetne pochodzenie. Jeden tylko frak leżał nieźle, przypadał nawet do figury.
Powoli wchodził na schody z bijącem sercem, niespokojny, najbardziej lękając się ośmieszenia. Nagle, ujrzał tuż przed sobą jakiegoś pana w stroju wieczorowym, patrzącego nań uważnie. Stał tuż obok niego, więc Jerzy cofnął się cokolwiek, poczem stanął zdumiony: to był on sam! Wielkie lustro, zdobiące całą ścianę, odbijało własną jego postać! Dreszcz radosny wstrząsnął nim od stóp do głowy. Nie przypuszczał, ze prezentuje się tak korzystnie.
W domu, w małem lusterku do golenia, nie mógł się przypatrzeć całej swej figurze; pojedyncze części naprędce skompletowanego ubrania, wydawały mu się przesadnie niedobrane, obawa śmieszności doprowadzała go do obłędu.
Aż tu, zobaczywszy się nagle w lustrze, uznał, że całość była zadawalniająca.
Zaczął się więc obserwować i gestykulować, jak aktor, uczący się roli. Uśmiechnął się, wyciągnął ku sobie rękę, zrobił kilka gestów, okazał wyraz uznania, zadziwienia, radości, potwierdzenia; próbował cieniować uśmiech, zmieniać wyraz oczu, by rozmawiając z damami, dać im poznać swój zachwyt i pragnienie obcowania z niemi jak najdłużej.
Ktoś otworzył drzwi. Przeląkł się, czy go nie podpatrzono i pobiegł szybko na górę.
Na drugiem piętrze powtórnie znalazł się przed lustrem. Zwolnił więc kroku i przypatrywał się własnym ruchom. Cały jego wygląd przedstawiał mu się bardzo elegancko. Chód również go zadowolnił. Nadzwyczajna pewność siebie napełniła całą jego duszę. Ależ ma się rozumieć! Z taką powierzchownością i energią niezachwianą i stanowczością, musi przecie dojść gdzie pragnie. Wchodząc teraz na trzecie piętro, miał chęć skakać, tańczyć z radości. Zatrzymał się przed trzeciem lustrem, zwykłym, kokieteryjnym ruchem pokręcił fryzowanego wąsika; zdjął kapelusz, by poprawić włosy i, jak to było jego zwyczajem, szepnął półgłosem:
— A to znakomite odkrycie — i zadzwonił jednocześnie.
Drzwi otwarły się natychmiast i Duroy ujrzał przed sobą lokaja, ubranego w czarny frak, poważnego, starannie wygolonego, o wyglądzie tak nienagannym, że Jerzy uczuł znowu dziwny, niewytłómaczony niepokój, pochodzący może z bezwiednego porównywania kroju swego ubrania z tem, jakie widział oto przed sobą. Lokaj w lakierkach, biorąc palto przybysza, które ten trzymał na ramieniu, by nie widać było plam, zapytał:
— Kogo mam zameldować?
I rzucił nazwisko za portyerę znajdującego się obok salonu.
Duroy stracił naraz całą swoją odwagę. Czuł się jakby przygwożdżonym ze strachu — niepewnym. Miał oto uczynić pierwszy krok w przyszłość oczekiwaną, wyśnioną. Posunął się jednak naprzód. Młoda blondyna stała teraz przed nim sama jedna, oczekując go w dużym, jasno oświetlonym i kwiatami napełnionym salonie, czyniącym wrażenie oranżeryi.
Stanął jak wryty — zmieszany w najwyższym stopniu.
Kto może być ta kobieta, uśmiechająca się do niego?... Za chwilę przypomniał sobie dopiero, iż Forestier był żonatym i myśl, że ta piękna blondynka może być właśnie jego żoną, odurzyła go do reszty.
Zaczął jąkać:
— Pani, jestem...
Podała mu rękę: — Wiem, panie. Karol opowiadał mi o wczorajszem spotkaniu i cieszę się bardzo, iż miał szczęśliwą myśl zaproszenia pana do nas na dzisiejszy obiad.
Zaczerwienił się po same uszy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Czuł się egzaminowanym, oglądanym od stóp do głowy, ważonym, sądzonym.
Miał nawet chęć tłómaczenia się, wymyślenia jakiegoś powodu, usprawiedliwiającego zaniedbaną jego toaletą, ale nie wiedział, jak dotknąć tego drażliwego przedmiotu.
Usiadł na wskazanym fotelu, a gdy poczuł uginający się pod nim elastycznie miękki aksamit, gdy zagłębił się w to wygodne siedzenie, i oparł rękę na delikatnej wyściółce poręczy, zdało mu się, iż wchodzi w jakieś życie nowe i rozkoszne, że bierze w posiadanie coś niezmiernie błogiego, że staje się czemś, że jest ocalonym. I spojrzał na panią Forestier, która ani na chwilę nie spuszczała zeń oczu. Nosiła suknią blado-niebieską, kaszmirową, zarysowującą pięknie smukłą jej kibić i wydatną pierś.
Z poza muślinu i koronek dojrzeć było można białą szyją i ramiona. Włosy, spięte wysoko, ułożone w pukle, opadały na szyję lekkim obłoczkiem jasnego puchu.
Pod jej wzrokiem Duroy uspokoił się nareszcie. Niewiadomo, dlaczego, wzrok ten przypomina mu dziewczynę, napotkaną wczoraj w Folies-Bergère. Kobieta, patrząca nań, miała oczy szaro-błękitne, nadające jej wyraz zajmujący; nos drobny, usta świeże i pełne, podbródek cokolwiek za mięsisty, twarz nieregularną lecz ponętną, pełną wdzięku i sprytu. Była to jedna z tych twarzy kobiecych, gdzie każda linia odsłania wdzięk jakiś specyalny, zda się mieć szczególne jakieś znaczenie, a każdy gest mówi, lub ukrywa jakieś tajemnice.
Po krótkiem milczeniu spytała:
— Dawno pan w Paryżu?
Odzyskując powoli przytomność umysłu, odpowiedział:
— Dopiero od kilku miesięcy. Mam zajęcie przy kolei, lecz Forestier daje mi nadzieją, iż za jego protekcyą będę się mógł dostać do dziennikarstwa.
Uśmiechnęła się przyjaźnie i cichszym głosem rzekła:
— Wiem o tem.
Dzwonek rozległ się w przedpokoju. Lokaj zameldował:
— Pani de Marelle.
Była to mała, ożywiona brunetka.
Weszła krokiem żywym, cała obciągnięta niejako suknią obcisłą, ciemną.
Jedynie róża ponsowa, ożywiając krucze jej włosy, przyciągała gwałtownie wzrok widza i zdawała się akcentować tę twarz, nadając jej wyraz żywy i gwałtowny.
Dziewczynka w krótkiej sukience postępowała za nią.
Pani Forestier podbiegła ku wchodzącej:
— Dzień dobry, Klotyldo.
— Dzień dobry, Magdaleno.
Ucałowały się; poczem dziewczynka, podając czoło, z powagą starszej osoby, rzekła:
— Dzień dobry, kuzynko.
Pani Forestier, pocałowawszy małą, przedstawiła:
— Pan Jerzy Duroy, serdeczny towarzysz mego Karola; pani de Marelle, daleka moja kuzynka.
Potem dodała:
— Pan wie, że jesteśmy tu wszyscy bez ceremonii, bez etykiety, najzupełniej swobodni. To już ułożone, prawda?
Młodzieniec się skłonił.
Drzwi znowu się otwarły i wszedł nizki, otyły, okrągły człowieczek, prowadząc pod rękę piękną i wyższą od siebie kobietę, młodszą znacznie, o ruchach arystokratycznych dystyngowanych. Był to pan Walter, deputowany i finansista, południowy żyd, dyrektor Vie Française. Żona zaś jego była z domu Basile-Ravalan, córka bankiera tegoż nazwiska.
Niezadługo wszedł Jakób Rival, bardzo elegancki, a tuż za nim Norbert de Varenne. Kołnierz jego fraka świecił się trochę, zatłuszczony od długich włosów, które spadając aż na ramiona, siały gdzieniegdzie białe pyłki.
Niezgrabnie zawiązany krawat, nie pierwszej był świeżości.
Z wdziękiem starego dandysa podszedł ku gospodyni domu i ująwszy jej rękę, złożył na niej pocałunek. Przy tej czynności długie jego włosy rozsypały się po obnażonych ramionach kobiety.
W końcu zjawił się i Forestier, przepraszając gości za opóźnienie. Zatrzymano go w redakcyi, z powodu sprawy Morel’a. Pan Morel, radykalny deputowany, zrobił właśnie wniosek do ministeryum względem pożyczki, odnosząccej się do kolonizacyi w Algierze.
Pojawił się służący.
— Jaśnie pani, podano do stołu.
Wszyscy przeszli do jadalni.
Duroy’a pomieszczono między panią Marelle i jej córeczką. Uczuł się znowu zmieszanym; lękał się popełnienia jakiejś śmieszności przy używaniu widelca, łyżki lub kieliszków. Tych ostatnich stało przed nim aż cztery, jeden z nich ze szkła blado-niebieskiego.
— Co też mogli nim pić? — rozmyślał.
Podczas zupy panowało ogólne milczenie, poczem Norbert de Varenne spytał:
— Czytali państwo proces Gauthier’a? Zabawna rzecz!
I zaczęto dyskutować o tem skomplikowanem cudzołóztwie. Nie mówiono jednak o tej sprawie tak, jak się podobne rzeczy wyczytane na szpaltach dziennika, omawia w kółku rodzinnem, lecz traktowano ją taksamo, jak doktorzy pomiędzy sobą mówią o chorobie lub ogrodnicy o jarzynach. Nie oburzano się, ani zastanawiano nad samym faktem; szukano tylko głębokich, tajemnych przyczyn ze szczególną, fachową ciekawością i zupełną obojętnością względem samego występku. Starano się jasno wytłómaczyć pierwiastki czynów, określić wszystkie zjawiska psychiczne, z których zrodził się dramat i dojść do naukowego określenia stanu umysłu przestępcy. I kobiety brały gorący udział w tej dyskusyi.
Inne jeszcze dzienne wypadki obrabiano tu starannie, analizowano, oglądano, ważono, a wszystko to z nadzwyczajną wprawą, z tym praktycznym rzutem oka, cechującym kupców, ciągnących zyski z komedyi ludzkiej, obracając cych i ważących przedmioty, mające iść na sprzedaż.
Następnie przeszła rozmowa na ostatni pojedynek i głos zabrał Jakób Rival. Ten przedmiot należał do niego, on tylko mógł wydawać sąd kompetentny.
Duroy nie śmiał wtrącić ani jednego słowa. Od czasu do czasu rzucał okiem w stronę sąsiadki, której pełny gors go nęcił. Wielki, czystej wody dyament, tkwiąc w uchu na cieniutkiej, złotej nitce, lśnił na pulchnem ciele, jak gruba kropla rosy. Od czasu do czasu rzucała uwagi, wywołujące uśmiech obecnych. Miała umysł oryginalny, wesoły, pełen niespodzianek, umysł doświadczonej lwicy, biorącej każdą rzecz lekko i sądzącej ją sceptycznie, a pobłażliwie.
Duroy nadaremnie szukał dla niej w myśli jakiegoś komplimentu; nie mogąc jednak znaleźć stosownego, zajął się jej córeczką. Nalewał jej kieliszek, podawał półmiski, usługiwał. Poważniejsza od matki, dziękowała mu ceremonialnie, skłaniała lekko głowę:
— Bardzo pan łaskaw — mówiła dziewczynka i słuchała uważnie rozmów starszych.
Obiad był znakomity; wszyscy się nim zachwycali. Pan Walter jadł jak ludożerca, nic prawie nie mówiąc i rzucając z pod okularów ukośne spojrzenia na podawane półmiski. Norbert de Varenne dotrzymywał mu wiernie placu, niejedną kroplą sosu plamiąc gors koszuli.
Forestier, poważny i uśmiechnięty, zwracał pilną uwagę na gości, zamieniając przytem porozumiewawcze spojrzenia z żoną i spełniając z nią doskonale, trudne zadanie gospodarzy.
Twarze zaczęły się ożywiać, głosy zapalać coraz bardziej. Od czasu do czasu głos lokaja szeptał w ucho biesiadnika:
— Corton czy Château-Laroze?
Duroy zasmakował w Corton’ie i pozwalał raz po raz napełniać sobie kieliszek. Wesołość rozkoszna zaczęła nim owładać; wesołość gorąca, idąca od żołądka do głowy, rozchodziła się po wszystkich jego członkach, przejmowała go na wskroś. Przepajała go całkowitem zadowoleniem, dając odczuwać błogość życia i myśli, ciała i duszy.
Przyszła mu naraz chęć mówienia, zwrócenia na siebie uwagi; chciał, by go słuchano, oceniano, jak współbiesiadników, których najmniejsze zdania przyjmowano z zapałem.
Nieprzerywana jednak rozmowa zahaczała się jedną ideą o drugą; przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, pobudzona nieraz jednem słowem, drobnostką. Po okrążeniu wszystkich wypadków dnia, po lekkiem dotknięciu tysiąca kwestyi, powrócono nareszcie do interpelacyi pana Morel’a co do kolonizacyi algierskiej.
Pan Walter, posiadający dowcip tłusty i sceptyczny, pomiędzy dwoma daniami rzucił kilka żartów. Forestier opowiedział swój jutrzejszy artykuł. Jakób Rival dopominał się rządu wojskowego i obdarzenia ziemią wszystkich oficerów po trzydziestoletniej służbie w koloniach.
— Takim sposobem — mówił — stworzylibyście warstwę, znającą kraj i przywiązaną do niego; wtajemniczoną we wszystkie ważne kwestye miejscowe, o które się najczęściej rozbijają wszyscy przybysze.
Norbert de Varenne przerwał:
— Tak... będą znali wszystko, prócz rolnictwa. Będą mówili po arabsku, lecz nie będą mieli pojęcia, w jaki sposób hoduje się buraki, lub jak się sieje zboże. Będą się nawet doskonale fechtować, nie wiedząc, jak uprawiać rolę. Przeciwnie, kraj ten trzeba otworzyć szeroko dla wszystkich przybyszów świata. Ludzie sprytni utorują sobie drogę, słabi w walce polegną. Takie jest prawo społeczne.
Zapanowała chwila milczenia. Uśmiech przebiegał po twarzach biesiadników.
Jerzy Duroy otworzył usta. Przemówił, zdziwiony własnym głosem, jakby go słyszał po raz pierwszy.
— Czego tam brak przedewszystkiem — to dobrej ziemi — mówił. — Grunta prawdziwie żyzne są tam taksamo drogie, jak i we Francyi i wykupione już przez bogaczy paryskich, nie mających gdzie lokować swe kapitały. Właściwi osadnicy, biedacy, szukający chleba, rzuceni są w puszcze, gdzie z braku wody, ziemia jest bezpłodna.
Wszyscy spojrzeli na mówcę. Czuł, że się czerwieni.
Pan Walter spytał:
— Pan zna Algier?
Odparł:
— Tak, panie. Byłem tam przez dwadzieścia ośm miesięcy i mieszkałem kolejno w trzech prowincyach.
Nagle, zapominając o kwestyach, stawianych przez Morel’a, Norbert de Varenne zapytał go o jakiś obyczajowy szczegół, zasłyszany od pewnego oficera. Szło tu o Mzab, tę dziwną, maleńką rzeczpospolitą arabską, w samym śródku Sahary, w części najbardziej wypalonej tego ognistego kraju.
Duroy dwukrotnie zwiedzał był Mzab i zaczął opowiadać obyczaje tego dziwnego kraju, w którym kropla wody opłaca się złotem, gdzie każdy mieszkaniec związany jest ścisłymi węzły z interesami ogólnymi i gdzie prawość kupiecka posuniętą jest do takiego stopnia, o jakim nie marzą nawet narody ucywilizowane.
Mówił z pewną wyzywającą fanfaronadą, podniecony winem i chęcią podobania się. Opowiadał anegdotki pułkowe, rozmaite rysy, cechujące charakter Arabów, awantury wojenne. Znalazł nawet kilka słów barwnych, malujących doskonale te żółte i nagie płaszczyzny, pustoszone ustawicznie pożerającymi promieniami słońca.
Kobiety zwróciły na niego oczy. Pani Walter rzekła głosem cichym, powolnym:
— Z wrażeń tych mógłby pan ułożyć szereg ślicznych artykułów.
Walter z pod okularów zaczął się przypatrywać mówiącemu.
Forestier pochwycił sposobność i rzekł:
— Kochany redaktorze, przed chwilą wspominąłem ci o panu Jerzym Duroy, prosząc o przyjęcie go do redakcyi, w charakterze mego pomocnika, który zbierałby mi wiadomości polityczne. Od czasu usunięcia się Marambet’a, nie mam nikogo do wywiadów nagłych i poufnych, a dziennik na tem cierpi.
Ojciec Walter spoważniał, zsunął zupełnie okulary i bystrym wzrokiem począł badać Jerzego. Potem wyrzekł:
— Bezsprzecznie; pan Duroy ma umysł oryginalny. Jeżeli zechce porozmawiać ze mną jutro, o trzeciej po południu, ułożymy całą sprawę.
Potem, po chwilowem milczeniu, zwracając się całkowicie w stronę Jerzego, dodał:
— Ale napisz pan zaraz małą, fantastyczną seryę obrazków algierskich. Opowiedz pan swoje wspomnienia i wmięszaj gdzieniegdzie kwestyę kolonizacyi, jak właśnie uczyniłeś. To teraz na czasie, bardzo na czasie i pewny jestem, że będzie się podobać naszym czytelnikom. Pośpiesz się pan. Pierwszy artykuł będzie mi potrzebny na jutro, lub najdalej na pojutrze, właśnie w chwili obrad Izby. To przynęci publikę.
Pani Walter zwykłym swym poważnym tonem dorzuciła:
— I ma pan nawet śliczny tytuł: Wspomnienia Strzelca afrykańskiego. Nieprawdaż, panie Norbercie?
Stary poeta, dobijający w późnym wieku do portu sławy, nie znosił i nienawidził nowych przybyszów. Odpowiedział też tonem suchym.
— Tak, znakomity! Pod warunkiem tylko, by wspomnienia odpowiadały tej nucie zasadniczej, a to najtrudniejsze. Właściwy ton w opowiadaniu jest tem samem, co w muzyce harmonia.
Pani Forestier obrzuciła Jerzego protekcyonalnem spojrzeniem i uśmiechem — spojrzeniem znawczyni, zdającem się mówić:
— Ty potrafisz.
Pani Marelle zwracała się wciąż do niego, a brylant w uchu, drżąc nieustannie, zdawał się być kroplą rosy, mającą się odczepić i upaść natychmiast.
Mała dziewczynka siedziała nieruchoma, poważna, z głową spuszczoną nad talerzem.
Służący, okrążając stół, napełniał tymczasem niebieskie szklaneczki przeźroczystym Johannisbergerem. Forestier wzniósł toast, kłaniając się panu Walterowi:
— Za długą pomyślność Vie Française!
Wszyscy skłonili się redaktorowi, który się uśmiechnął, a Duroy, pijany powodzeniem, wychylił duszkiem szklaneczkę. Zdało mu się, iż byłby nawet wypił całą beczkę, zjadł całego wołu, udusił lwa samego. W członkach swych czuł moc nadludzką, w umyśle odwagę niezwyciężoną i nadzieję bezgraniczną. Teraz czuł się u siebie, pomiędzy swoimi; zdobył sobie miejsce wśród nich, zajął właściwe nazwisko. Wzrok jego spoczywał już teraz pewniej na twarzach obecnych i po raz pierwszy odważył się przemówić do sąsiadki:
— Ma pani tak śliczne kolczyki, jakich nigdy dotąd nie widziałem.
Zwróciła się ku niemu uśmiechnięta:
— Są one mego własnego pomysłu. Przyszło mi do głowy zawiesić brylanty na tak delikatnej złotej nitce, by wyglądały jak kropla rosy, nieprawdaż?
Zmieszany swą śmiałością i drżąc, by nie powiedzieć jakiego głupstwa, wyszeptał:
— Prześliczne... ale i uszko się do tego przyczynia.
Podziękowała mu spojrzeniem, tem jasnem, kobiecem spojrzeniem, wnikającem głęboko w serce.
Gdy odwrócił głowę, spotkał znowu oczy pani Forestier, wciąż dobrotliwe. Zdawało mu się jednak, że dostrzega w nich teraz więcej wesołości, jakąś złośliwość i wyraz zachęty.
Wszyscy mężczyźni mówili teraz razem, głosem podniesionym, gestykulując. Rozprawiali o wielkim projekcie mającej się budować kolei miejskiej. Przedmiot ten obrabiano do samego deseru; każdy coś dorzucił, utyskując na powolną komunikacyę paryzką, na niedogodność tramwajów, na nudę omnibusów i brutalność dorożkarzy.
Potem przeszli wszyscy do salonu na czarną kawę. Duroy, przez żarty ofiarował ramię małej dziewczynce. Podziękowała mu z powagą i wspięła się na palce, by módz sięgnąć do jego ramienia.
Wchodząc do salonu, znów miał wrażenie, iż wchodzi do jakiejś oranżeryi. Wielkie palmy roztaczały wspaniałe swe liście w czterech rogach salonu, wznosząc się aż pod sufit. Po obu bokach kominka stały duże klomby, a na fortepianie ujrzał znowu dwa kwitnące, nieznane krzewy, całe okryte kwieciem, a tak świeże i pełne, ze uważał je za sztuczne.
Powietrze było świeże, nasycone wonią słodką, nieokreśloną.
Młody człowiek, już pewniejszy siebie, począł rozglądać się uważnie po salonie. Nie był on zbyt wielki. Prócz kwiatów, nic tu nie ściągało szczególnej uwagi. Żaden jaskrawy kolor nie narzucał się oku. Czuć jednak było świeżość, wygodę, ciszę i spokój, otaczające miękką jakąś pieszczotą.
Ściany pokryte były spłowiałą materyą niewyraźnego lila koloru, zasianą drobniutkimi żółtymi kwiatkami.
Portyery z szaro-niebieskiego sukna, w rodzaju tego, jakiego się używa na żołnierskie mundury, haftowane były zlekka w ponsowe, jedwabne guziki i spadały w grubych, estetycznych fałdach. Krzesła różnego koloru, kształtu i wielkości, porozrzucane jakby od niechcenia; kanapka, olbrzymie i maleńkie fotele, pufy i taborety, pokryte były materyą w stylu Ludwika XIV, lub kremowym, w wiśniowy rzut aksamitem utrechckim.
— Pozwoli pan filiżaneczkę kawy?
I pani Forestier podała mu napełnioną filiżankę, uśmiechając się przytem przyjaźnie.
— Tak, pani. Bardzo dziękuję.
Przyjął filiżankę i gdy pełen obawy, brał cukier srebrnymi szczypczykami, gospodyni powiedziała mu półgłosem:
— Staraj się pan podobać pani Walter.
I nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do innych gości.
Wypił kawę, lękając się, by nie wylać jej na dywan, a potem swobodniejszy nieco, myślał, jakby zbliżyć się do żony redaktora i zawiązać z nią rozmowę.
Spostrzegł nagle, iż trzyma w ręku pustą już filiżankę i ogląda się, gdzieby ją postawić.
Poskoczył ku niej.
— Pozwoli pani?
— Bardzo panu dziękuję.
Odniósłszy filiżankę, powrócił, mówiąc:
— Gdyby pani wiedziała, ile miłych chwil spędziłem na pustyni, czytając La Vie Française, Doprawdy, jedyny to dziennik, który można czytywać poza granicami Francyi. Ma duży dział literacki, dowcipniejszy jest i mniej monotonny od innych. Wszystko w nim można znaleźć.
Uśmiechnęła się z wdzięczną obojętnością i przemówiła poważnie:
— Mąż miał wiele kłopotów, zanim stworzył ten organ, tak odpowiadający dzisiejszym potrzebom.
I zaczęto rozmowę. Jerzy mówił w sposób łatwy, banalny, głos miał dźwięczny, a w oczach jakiś wyraz nieopisany, przytem dziwny, nieprzezwyciężony powab we fryzowanym blond wąsiku.
Mówili o Paryżu, o jego okolicach, o brzegach Sekwany, o kąpielach morskich, o przyjemnościach letnich i różnych tym podobnych rzeczach, o których można mówić bez końca, nie męcząc bynajmniej umysłu.
Następnie, gdy Norbert de Varenne, trzymając w ręku kieliszek likieru, przybliżył się do pani Walter, Jerzy usunął się dyskretnie.
Pani de Marelle, rozmawiająca w tej chwili z Magdaleną, przywołała go do siebie:
— No i cóż, panie — zagadnęła szorstko — chce pan koniecznie spróbować dziennikarstwa?
Zaczął mówić poważnie o swych projektach, potem zaś przeszedł do takiejże samej lekkiej rozmowy, jaką przed chwilą prowadził z panią Walter. Rzeczy przed chwilą usłyszane, powtarzał już jako swoje własne, przytem bezustannie wpatrywał się w oczy interlokutorki, jakby chciał przez to wytłómaczyć dokładniej myśl, zawartą w słowach.
Ona ze swej strony opowiadała mu różne anegdotki, a mówiła je z tą łatwością, właściwą kobietom, znającym swój dowcip i pragnącym zawsze rozśmieszyć słuchacza. Stając się coraz bardziej poufałą, kładła mu rękę na ramieniu, zniżała głos dla wypowiedzenia jakiejś drobnostki, przybierającej w ten sposób charakter intymny.
Duroy zapalał się żądzą wewnętrzną dotknięcia choć lekko tej młodej, interesującej się nim kobiety. Gotów był odrazu poświęcić się dla niej, bronić jej, okazać jej całą swoją wartość, a powolność, z jaką odpowiadał na zapytania, oznaczała tylko wytężenie jego myśli.
Tymczasem, bez najmniejszego powodu, przywołała pani de Marelle swą córką.
— Lorciu! — zawołała i dziewczynka przybliżyła się natychmiast. — Usiądź tu, moje dziecko. Zimno ci będzie koło okna.
I Duroy poczuł nagle szaloną chęć pocałowania dziewczynki, jakby ten pocałunek miał być skierowanym do matki.
Zapytał tonem ugrzecznionym, niemal ojcowskim:
— Czy wolno panienką pocałować?
Dziecko zdziwione podniosło oczy. Pani de Marelle rzekła ze śmiechem:
— Odpowiedz: „I owszem, panie, lecz tylko dzisiaj; niezawsze będzie jednak wolno.“
Duroy usiadł na krześle, biorąc małą na kolana i dotknął wargami jej czoła.
Matka zadziwiła się bardzo:
— A to dopiero! nie uciekła? To dziwne. Mężczyznom nie pozwala się nigdy całować. Pan niebezpieczny, panie Duroy.
Zaczerwienił się, nie odpowiedziawszy ani słowa i zaczął kołysać małą na kolanach.
Pani Forestier przybliżyła się i wydała okrzyk podziwu:
— A to co? Lorka obłaskawiona! co za cud!
Jakób Rival, z cygarem w ustach, przybliżył się także, a Jerzy wstał natychmiast, zabierając się do wyjścia. Lękał się bowiem, by przez jakąś niezręczność nie popsuł całej, tak świetnie rozpoczętej dziś sprawy.
Ukłonił się, dotknął lekko rąk kobiet, mężczyzn zaś dłonie uścisnął serdecznie. Zauważył, iż uścisk Jakóba Rival’a był również jak jego serdecznym; dotknięcie Norberta de Varenne wilgotne było i zimne, dłoń jego ześlizgiwała się z szybkością po palcach; Walter zaś miał rękę miękką i zimną, bez energii, bez wyrazu, Forestier zaś tłustą i ciepłą. Przyjaciel szepnął mu do ucha:
— Nie zapomnij, jutro, godzina trzecia.
— Nie! nie! nie bój się.
Znalazłszy się na schodach, czuł się tak uradowanym, iż miał chęć skakać po nich. Zbiegał z dwóch naraz stopni, lecz nagle, w środku drugiego piętra, spostrzegł przed sobą śpieszącego się i biegnącego na jego spotkanie mężczyznę. Zawstydzony, zatrzymał się nagle, jakby przychwycony na gorącym uczynku.
Potem jednak począł się wpatrywać w swą postać, odbijającą się w lustrze, zdumiony, że jest naprawdę tak ładnym chłopcem. Uśmiechnął się zadowolony, złożywszy jeszcze swemu odbiciu głęboki, ceremonialny ukłon, należny ludziom wybitnym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.