Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
„KNOX“ BIERZE CZYNNY UDZIAŁ W SPRAWACH SWEGO PANA.

Doktór Firlej nie mógł już dostać się do klasztoru. Brama była zamknięta a na jego walenie pięściami nikt nawet się nie zjawił.
Oddźwierny spał twardym snem, miał zresztą nakaz niewpuszczania nikogo po zamknięciu bramy, jak tego surowo przestrzegała reguła klasztorów buddyjskich.
Doktór ucieszył się nawet z tego, gdyż nie chciał odchodzić daleko od białego domu „Oriental Stocks Limited“, gdzie Ernest Lewis Hill ukrył Atri-Maję.
Powrócił więc i usiadłszy na stopniach między kolumnami domu śledził zamierające powoli życie miasteczka.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina pierwsza po północy. Ulica opustoszała i tylko od czasu do czasu rozlegały się kroki Hindusa — policjanta i stuk jego bambusowego kija zawadzającego o kamienie.
Wkrótce i to ustało.
Hindus przykucnął na ławce koło pomnika generała Campbella, a może wstąpił do jakiejś nocnej spelunki, gdzie się zbierali poganiacze wielbłądów, słoni i jaków, tragarze, drobni kupcy i różne męty, żerujące w tym sezonowym zbiegowisku ludzkim.
Zdawało się, że cisza bezszelestnymi falami napływała od gór i dżungli dyszącej wilgotnymi oparami, wypełniała łożyska krętych uliczek Singribari i czarną opończą otulała drzewa, domy i kopulastą świątynię „kiongu“.
Z rzadka śmigały duże nietoperze i bezdźwięcznie trzepotały skrzydłami nad nieruchomo siedzącym Firlejem.
Noc była ciepła, duszna i parna.
Ubranie doktora nasiąkło przenikającą wszędzie, lepką wilgocią.
Bzykały jakieś bąki i z chrzęstem padały uderzając się o kolumny i szyby okien.
Nie milkło ani na chwilę drapieżne trąbienie moskitów, ale pochłonięty myślami, cały we władzy nieznanych mu wrażeń doktór nie czuł ich żądeł. W sercu jego, nie zatrutym zdawkowym lub przypadkowym uczuciem, rozgorzał wielki płomień, co ogarniał całą jego istotę. Analizował ten swój stan, tak nowy dla niego, nieznany i pochłaniający, lecz nie śmiał jeszcze nazwać go miłością.
Omamiał się, że jest to głęboka radość, że udało mu się wyrwać z rąk Sobcowa tę miłą, dzielną i rozważną dziewczynę, która poza tym posiadała tak pociągającą urodę i nieprzeparty urok.
Nie chciał się przyznać samemu sobie, że w sercu jego zagnieździła się pierwsza potężna miłość i że dla niej gotów już jest na wszystkie ofiary w bezmiernym pragnieniu tych ofiar i poświęceń.
Bronił się jak mógł przed uświadomieniem sobie prawdy, więc szydził z siebie, robił sobie wyrzuty, drwił i z jasną wyczuwaną nieszczerością przeklinał godzinę, w której się dowiedział o jakiejś tam dziewczynie, wykradzionej przez bolszewickiego agenta.
Oderwało go od tych myśli i zmagań z samym sobą dalekie, jękliwe zawodzenie szakalów.
Na ich głosy odezwał się przeciągły, chrapliwy, jakiś ponuro-smutny poryk, a raczej basowe miauczenie, wychodzące z potężnych zapewne płuc.
Po pierwszych echach tego poryku wszystko, zdawało się przyczaiło w przerażeniu najwyższym. Urwały swe szczekania psy podwórzowe, odpowiadające szakalom, które też umilkły nagle; znikły nietoperze, a nawet moskity i bąki ukryły się gdzieś.
Firlej prawie, że nie słyszał tego groźnego poryku i nie uświadomił sobie, że to o swym istnieniu, głodzie i prawie mordu i krwi oznajmił pręgowany władca i postrach dżungli — tygrys bengalski.
Ale pastuchy, biwakujący przy wypędzonych na paszę wielbłądach, zebu i innych zwierzętach pociągowych, wiedzieli co znaczy ten władczy i złowróżbny głos. Zaczęli więc krzyczeć, nawoływać się, bić w bębny i gongi, dorzucać suchej trzciny do ognisk buchających płomieniem.
Hałas ten, zagłuszony odległością i ciężkimi oparami, ledwo dobiegał uszu doktora.
Nagle Firlej drgnął i zerwał się ze stopnia.
Tuż nad nim rozedrgało się przeraźliwe, cienkie ujadanie psa. Wydało mu się w pewnej chwili, że poznaje szczekanie „Knoxa“, lecz myśli doktora były dalekie od wszelkiej rzeczywistości, więc zdumiony, a raczej nawet przerażony podniósł głowę.
Nad nim widniało kamienne ogrodzenie werandy opartej na kolumnach frontowych. Spomiędzy jej filarków wyglądała biała głowa pieska z czarną plamą przez jedno oko i ucho. Głowa ta targała się gwałtownie wydając przeraźliwe, niemal histeryczne szczekanie, przerywane na krótko jak gdyby niecierpliwym pojękiwaniem i piskiem.
Doktór nie miał już teraz najmniejszej wątpliwości, że to jego piesek, jego „Knox“ wyrwał się z wnętrza domu zwęszywszy swego gospodarza i dobija się, żeby go puszczono do niego, bo nigdy się z nim nie rozstawał. Stęsknił się zapewne za nim i swoją wierną psią duszą pragnie być przy nim.
Tak myślał Firlej, a tymczasem piesek spostrzegłszy, że jego pan patrzy na niego, z piskiem pobiegł do domu. Doktór słyszał jego szczekanie w głębi budynku, a po chwili ujrzał go znowu na werandzie. Szczekał znowu i pojękiwał, jak gdyby chcąc wyrazić myśl:
— Ach! Ach! Ci ludzie nic nie rozumieją. Ach! Ach!
Darł się na całe psie gardło i znowu, warcząc niecierpliwie, popędził do domu.
Wreszcie dopiął swego i wtedy dopiero niemądry człowiek zrozumiał zamiary i plan pieska i z wdzięcznością spojrzał na niego.
Przez balustradę przechyliła się jakaś postać i zajrzała na dół, mówiąc cichym głosem:
— Co tam zwęszyłeś, „Knox“! Dosyć! Dosyć!
Firlej poznał niskie nuty głosu Atri-Maji, ale nie odzywał się i stał jak urzeczony wpatrując się w majaczącą nad nim w mroku postać dziewczyny.
W końcu Atri spostrzegła, czy raczej wyczuła stojącego na dole doktora, gdyż przechyliwszy się jeszcze bardziej przez balustradę spytała dziwnym głosem, który ni to drgnął jej nagle, ni to się załamał:
— Czy to pan, panie doktorze?
Zbrakło mu tchu w piersi, więc całą piersią wciągnął powietrze i odpowiedział usiłując nadać swoim słowom wyraz beztroski:
— Do usług pani, miss Atri, to rzeczywiście ja! Tłukę się po tym Singribari jak Marek po piekle.
— Dlaczego pan nie śpi? — spytała prawie przerażonym głosem.
— Proszę pani, w Singribari nie jest to takie proste! — zaśmiał się czując jak ciepła, łagodna fala zalewa mu serce i podnosi się coraz wyżej, ogarnia go całego, pozbawia sił i świadomości.
Umilkł, bo nie mógł już mówić.
Wbijał oczy w mrok i szukał jej twarzy z taką namiętnością, jak gdyby stał się nagle poganinem — nomadem skrajnej północy, gdy to po nieskończenie długiej i beznadziejnej nocy polarnej szuka na wschodniej połaci nieba pierwszych, nikłych jeszcze oznak brzasku, szarej, zwodniczej poświaty, zmieniającej kształty gór, drzew i ludzi, pełnej dziwnych — to słodkich i radosnych, to znów przerażających i złowrogich mamideł.
— Dlaczego pan nie śpi? Miał pan wszak ciężką dobę? — szepnęła znowu.
Otrząsnął się, zdusił w sobie wzruszenie i wszystko, co nań tak nagle spadło i porwało na jakąś zawrotną wyżynę.
Znowu usiłował wydusić z siebie ów beztroski śmiech, który odleciał go teraz i wydawał się samemu niepotrzebnym i fałszywym, jak jakiś zgrzyt, wrywający się do płynnej i pięknej harmonii.
— O, to wcale nie łatwa rzecz w tym miasteczku, miss Atri! — powtórzył. — Mnisi buddyjscy razem z kurami udają się na spoczynek i na siedem spustów zamykają bramę klasztoru, żeby się przez nią nie dostały złe duchy! Mister Hill nie chciał mnie wpuścić do domu — nie wiem, z jakiego powodu? Może obawiał się, że po podróży będę chrapał jak zakatarzony słoń i nie dam pani i jemu spać? A może też bał się, że bądź co bądź uduszę tego perskiego effendi... Więc cóż miałem robić?... Usiadłem tu... i siedzę.
— Siedzi pan tu? — spytała znowu, bo Firlej umilkł, wyrecytowawszy swoją improwizację.
— Siedzę! — mruknął. — Doczekałbym się tu ranka, gdyby nie ten nieznośny „Knox“... Zawsze mu strzeli coś niedorzecznego do głowy!
— Na przykład zwęszenie mnie u starego Parsa? Tak też i ja mogę myśleć, skoro pan doktór narzeka na najmilszego „Knoxa“ — posłyszał Firlej głos księżniczki, a w głosie tym zadrgały różne nuty.
— Pani się już gniewa na mnie! — odparł prawie z rozpaczą doktór. — Za to, że mój pies znalazł panią, ja mu za życia posąg z bronzu wystawię w Nowym Jorku w holu domu, w którym będę mieszkać...
Ta odpowiedź Firleja skierowała niespodziewaną rozmowę nocną na zupełnie nowe tory.
— Pan doktór zapewne jest żonaty? — spytała nagle Atri-Maja.
— Czy podobny jestem do żonatego? — odpowiedział zdumiony, lecz po chwili zaśmiał się i dodał: — Zresztą ma pani słuszność — jestem żonaty, a pani Firlej ma na imię Me-dy-cy-na. Prawda, że wdzięczne i dźwięczne imię?
Cichutki i jakiś bardzo radosny śmiech rozległ się z werandy.
Ośmielony już i zachęcony tym śmiechem doktór prawił dalej:
— Żarty na stronę! Nie jestem żonaty... Mieszkam w Nowym Jorku z siostrą Izą. Ma siedemnaście lat i w tym roku skończy szkołę sztuki dekoracyjnej. Ja się na takich rzeczach nie znam, lecz Iza twierdzi, że zrobi business, karierę, miliony i jeszcze coś. Daj jej Boże, bo to dziewucha, muszę pani powiedzieć, zupełnie all right.
— Co pan będzie dalej ze sobą robić? — z wzrastającym zaciekawieniem wypytywała go Atri-Maja siadając na balustradzie i patrząc na „Knoxa“, który od chwili rozpoczęcia tej rozmowy przestał szczekać i wytknąwszy łebek spomiędzy słupków patrzał na swego pana i cichutko posapywał.
— Ja? Będę tu siedział — odparł nie zrozumiawszy pytania Firlej.
— Całe życie? — rozsypał się jak dzwonne złoto śmiech Atri-Maji.
— Ach, pani mówi o moim życiu? — odezwał się doktór. — Moja droga jest już wytknięta, jak tor kolejowy. Powrócę z Tybetu i zostanę profesorem w Uniwersytecie Harwarda. Zacznę tyć i stanę się niezmiernie godnym i dumnym ze swej uczoności, a potem umrę i w uniwersytecie na korytarzu północnym senat wmuruje tablicę pamiątkową na moją cześć i ku pamięci przyszłych pokoleń. To już i koniec, miss Atri-Maja!
— W tej autobiografii widzę kilka białych kartek, doktorze — rozległ się znowu cichy, melodyjny śmiech. — W przerwie pomiędzy rokiem, w którym pan zostanie profesorem a tablicą pamiątkową jest jeszcze miejsce dla pani Firlej. Nic pan nie powiedział o niej. Dlaczego?
Doktór długo milczał.
Chodził przed werandą i borykał się ze sobą. Pragnął wypowiedzieć wszystko, co przeżywał od kilku godzin, ale jednocześnie nie chciał się wydać naiwnym i śmiesznym.
Dopomogła mu w tym Maja.
Była przecież kobietą, a kobiety mają odwagę zaglądać miłości w źrenice i nie znoszą, gdy jest jak niema, zbyt powściągliwa i utajona.
— Dlaczego? — powtórzyła pytanie. — Czyżby pan doktór nie był zdolny do prawdziwego uczucia na całe życie?
— Ja? Ależ jabym... — zerwało się coś w Firleju i już poniosło go, lecz pomiarkował się zawczasu.
Przeszedłszy się jeszcze parę razy przed domem, wykrztusił bardzo niepewnym i cichym głosem:
— Kto spojrzał na panią choćby jeden raz, ten już nie zapragnie innej kobiety...
Było to bardzo śmiałe powiedzenie.
Zrozumiał to, więc chciał osłabić wrażenie, przynajmniej tak mu się to wydawało:
— Mówię to istotnie wyłącznie o sobie! Inni mężczyźni w tej kwestii nic mnie nie obchodzą!
Uświadomił sobie nagle, że tymi słowami jeszcze bardziej podkreślił prawdziwe swoje uczucie, więc wtulił głowę w ramiona zupełnie zgnębiony tą beznadziejnie śmieszną sytuacją i mruknął:
— Czy słyszy pani, miss Atri, jak coś tam miauczy?
— To wcale nie żadne „coś“ tylko tygrys — odpowiedziała przekornie.
— Ach... to tygrys?... — przeciągnął i na nowo zaczął chodzić tam i na powrót.
Przez kilka chwil trwało milczenie.
Mrok się zgęścił jeszcze bardziej.
Moskity korzystając, że tygrys umilkł, wściekały się i cięły Firleja jak opętane.
Doktór klepał się co chwila po ramionach, czole i szyi, ale nic to na tę plagę nie pomagało.
Wreszcie Atri zawołała ze współczuciem:
— Pana jeszcze te przebrzydłe moskity na śmierć zażądlą! Dlaczego pan doktór nie zapali papierosa?
— Ach, prawda! — ucieszył się Firlej, ale, sięgnąwszy do kieszeni, odpowiedział ze śmiechem: — Nie mogę, bo tytoń i fajka zostały w kurtce, a kurtkę oddałem przecież pani!
— Boże, jakaż ja nieuważna! — zawołała wbiegając do domu.
Rzeczywiście po chwili zrzuciła mu kurtkę z werandy i zmusiła, by włożył ją na siebie, gdyż wilgoć w tych szerokościach bywa straszliwym wrogiem białego człowieka.
Wciągnął kurtkę na zupełnie wilgotną, lepiącą się do ciała koszulę i zapalił fajkę. Ulżyło mu to, bo komary odleciały, a zarazem dopomogło mu też i w czymś innym.
Księżniczka przy blasku zapałki dojrzała coś w twarzy doktora, bo znowu go spytała i tym razem z niepokojem i troską w głosie:
— Co się panu przydarzyło, doktorze Firlej? Skąd znowu taki tragiczny wyraz oczu?
— E-ech! — machnął ręką Firlej. — Lepiej nie mówić, bo to wyglądałoby tak, jak gdybym powiedział pani, że pragnę dotrzeć do słońca...
— Skoro pan pragnie, to znaczy, że pan doktór ma jakiś plan i możliwości — zauważyła zniżając głos.
— Ani planu, ani możliwości, same tylko pragnienia, a tego nie wystarczy! — zamruczał i nagle podnosząc głowę zawołał z przerażeniem:
— Ładny ze mnie lekarz! Pani, lekko ubrana, siedzi tam na werandzie w wilgoci i wśród moskitów, a ja gotów jestem tak rozmawiać do samej mojej śmierci i nie oszczędzam zdrowia pani! Miss Atri, musi pani natychmiast wracać do domu i kłaść się do łóżka! Dosyć tych niepotrzebnych rozmówek, bo już ani słowem się nie odezwę! Dobranoc, miss Atri-Maja! Do jutra! Jakież to szczęście, że tymczasem jeszcze mogę powiedzieć — do jutra!
— Jestem strasznie podniecona i wyprowadzona z równowagi ostatnimi przeżyciami i nie mogłabym w tej chwili usnąć — odpowiedziała.
— Teraz pani uśnie, bo znudziłem panią swoją śmieszną paplaniną. Ale to przyszło zapewne z wilgoci i tej tygrysiej arii. Bardzo romantyczna noc! Jżeli jeszcze wziąć pod uwagę moskity...
— O-o — przeciągnęła rozczarowanym głosem — teraz to rzeczywiście staje się pan nudnym, mister Firlej, znakomity uczony z tablicą pamiątkową!
— A czy nie mówiłem?! — zawołał doktór. — Ale po co wogóle coś jeszcze mówię, kiedy dawno już oznajmiłem, że ani słowa więcej nie powiem?! Pójdę sobie do jakiejkolwiekbądź karczmy i zagram z poganiaczami osłów w ping-ponga...
— Przegra pan! — zaśmiała się wesoło.
— Dlaczego mam przegrać? — spytał. — Nieszczęśliwi w miłości zawsze wygrywają, miss Atri, ale to — jak amen w pacierzu — ostatnie moje słowo!
— Pan przegra, doktorze, przegra! — odpowiedziała mu śmiechem i klasnąwszy w dłonie znikła w ciemnej głębi domu.
Skądś z daleka już dobiegło go ogromnie drwiące szczeknięcie „Knoxa“.
Zdaje się, że chciał nim wyrazić mniej więcej taką myśl:
— Pa, niemądry doktorku!
Firlej odszedł od werandy i powlókł się ulicą.
Teraz nic już nie mąciło ciszy nocy. Nic, poza łomocącym w piersi sercem młodego doktora.
Tego jednak nikt nie słyszał, nawet policjant, wyciągnięty na ławce koło pomnika generała Campbella z obnażoną szablą w spiżowej dłoni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.