Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
CZCIGODNY EFFENDI HUSSEIN MIAŁ GŁOWĘ.

Wszystko ma swój koniec na ziemi, a więc i ta dziwna a jakże pamiętna dla doktora Firleja noc w Singribari przeminęła.
Gdy spoza wschodnich uskoków lesistego grzbietu Patkoi wyłoniła się niemal nagle złotoszkarłatna tarcza słońca — rozedrgała się naprzeciwko pomnika pogromcy wojowniczych Birmańczyków trąba i wierzeje bramy „kiongu“ rozwarły się naoścież.
Firlej był pierwszym człowiekiem wchodzącym tego dnia na dziedziniec klasztorny.
Wbiegł do gościnnych pokojów i zdumiał się.
Obaj jego towarzysze chrapali w tych samych pozach, w jakich ich pozostawił — może tylko jeszcze głośniej.
— Wstawajcie! — wrzasnął zrzucając na krzesło wilgotną kurtkę i przygładzając sobie zwichrzone włosy.
Z trudem doprowadził obu lamów do przytomności.
— Umyjcie się, a wtedy zreferuję wam niezmiernie ważne nowiny — powiedział, idąc do swego pokoju, by się ogolić i umyć.
Nie zdążył jednak doktór ogolić sobie jednego policzka, kiedy lamowie weszli do jego izby. Byli już po „toalecie“, to znaczy, że, umoczywszy w wodzie końce palców, przetarli sobie zaspane oczy. Woda i mydło nie cieszą się sympatią Mongołów i Tybetańczyków. Higiena pod tym względem nie jest im znana. Rolę i działanie wody i mydła wykonywa u nich idealnie czyste powietrze i potężny wiatr przenikający wszystkie pory.
Nie potrzebują się też golić, gdyż brzytwę zastępują im małe szczypczyki, którymi stale wyrywają sobie najmniejsze oznaki wogóle nieobfitego owłosienia na policzkach i brodzie.
W ten sposób „odświeżeni“ lamowie usiedli na ławie i zobaczywszy pozostawione z wieczora jedzenie poczęli jeść biorąc palcami kawałki mięsa, suszonych ryb i szczypty zimnego ryżu.
Jedli chciwie i szybko, nie patrząc na doktora i o nic go nie pytając.
Wreszcie Firlej przysiadł się również do stołu i pochylając głowę ku przyjaciołom począł opowiadać im przyciszonym głosem o wypadkach ubiegłej nocy.
Gdy zaczął rozwodzić się szczegółowo o wyglądzie, głosie i powiedzeniach młodej księżniczki, pierwszy Dżałhandzy, a po nim wnet i Unen uśmiechnęli się do siebie.
Firlej zamierzał już się obrazić, gdy spostrzegłszy serdeczny i przyjazny wyraz ich oczu machnął ręką i sam począł się śmiać tak głośno, że aż zwabił do izby służkę, który wbiegł i w zdumieniu zatrzymał się na progu.
— Świetnie, żeś przyszedł wreszcie! — zawołał jakimś radosnym głosem doktór. — Przynieś no nam, bracie, coś do zjedzenia i jak najwięcej gorącej, bardzo gorącej herbaty, gdyż przemokłem dziś w nocy i czuję dreszczyki... Muszę łyknąć porządną dawkę chininy i... „nuangi-upo“ — dodał przypomniawszy sobie wykłady Sain-Noina.
— Nuangi-upo z pieprzem pół na pół — poprawił go Dżałhandzy — to najlepiej chroni przed febrą!
Firlej skinął głowę na znak zgody i, gdy młody mniszek odszedł, jął ciągnąć zaczęte opowiadanie.
Gdy wykładał im szczegóły planu, obmyślonego przez czerwono-brodego Parsa, Unen skupił się, oceniając nowowytworzoną sytuację, hutuhta zaś zatarł ręce i nagle zerwawszy się z ławy począł biegać po izbie, wołając:
— Ten Pars ma głowę na karku i ty, cagan tała, napróżno zamierzałeś urwać mu tak tęgi i sprytny łeb! To dopiero będzie musiał połamać sobie głowę Urus, żeby się wymknąć z takiej pułapki! Istotnie ty, emczi, guru Unen i ja poświadczymy, że to Sobcow i jego ludzie porwali córkę radży, bo przecież widzieliśmy ich na przełęczy Taklung i tu, w Singribari! A gdy będą już siedzieli w więzieniu, oskarżymy ich o wykradzenie pierścienia Dżengiza-chana ze świątyni Buddy w Urdze! Odzyskamy święty pierścień!
Unen patrząc na wzruszoną twarz Dżałhandzy milczał.
— Nic nie mówisz, guru? — zwrócił się do niego zaniepokojony nagle hutuhta.
Unen opuścił głowę i przykrył oczy powiekami, nadając tym tajemniczy wygląd całej swej postaci, w tej chwili jak gdyby przyczajonej i czymś przejętej głęboko.
Uniósł wreszcie głowę i szepnął:
— Długa to jeszcze i najeżona trudnościami droga do pierścienia Temudżyna-władcy!
— Co ty o tym myślisz, guru? — trwożnym głosem spytał Dżałhandzy.
Unen jednak nic więcej nie powiedział.
Hutuhta nie miał już możności nalegać, gdyż do pokoju wszedł służka wnosząc tacę ze śniadaniem i duży imbryk z herbatą, a tuż za nim kroczył opasły effendi Hussein, konwojowany przez Hilla.
Rzuciwszy porozumiewawcze spojrzenie na Firleja Amerykanin mruknął:
— W nocy telefonowaliśmy do gubernatora w Patna i do radży w Rungpurze. Nie wątpię, że koło południa będziemy mieli w Singribari gości, ale przed tym zrobi swoje policja miejscowa.
— All right! — odpowiedział doktór i zniżając głos zapytał: — Jak się czuje miss Atri-Maja?
— O, wcale się nie czuje, tylko śpi! — zarechotał Hill. — Należy jej się wypoczynek, bo nielada miała przejście. Będzie opowiadać o tym przez całe życie!
W tej samej chwili do pokoju jak szalony wpadł „Knox“.
Szczekał, skakał i trząsł łebkiem. W końcu wskoczył Firlejowi na kolana i począł wylewnie witać się z nim liżąc mu nos i policzki.
Doktór był wzruszony serdecznością i dowodami przywiązania swego foxteriera. Objął go i przytulił do siebie, ale w tej chwili palcami trafił pod obrożę i namacał przymocowany do niej papierek. Nieznacznie wydostał go i chciał ukryć w kieszeni, lecz „Knox“ zatrzymał jego rękę, obwąchał papierek i z triumfującym szczekaniem wypadł z pokoju.
Firlej pod pozorem szukania psa wybiegł na dziedziniec i gorączkowym ruchem rozwinął zwinięty w rurkę papier.
Czuł, że drżą mu ręce, a oddech stał się zbyt głośnym.
W oczach latały mu czerwone płatki, gdy odczytywał pismo Atri.
„Doktorze — donosiła — w tej chwili przyjęłam telefon z Rungpuru. Mój ojciec przyjeżdża samochodem zaraz po południu. Wiadomość ta może panom się przydać, dlatego też komunikuję ją przez miłego „Knoxa“. Przyniosłabym ją sama, lecz mister Hill zabronił mi wychodzić z domu. Szkoda, bo chciałabym wiedzieć, ile dziś w nocy przegrał pan doktór w ping-ponga? — Atri — bardzo wdzięczna“.
— Najdroższa, najcudniejsza moja! — szepnął z wybuchem Firlej i podniósł oczy ku niebu pytając z wielkim wzruszeniem: — Boże, cóżem zrobił, żeś zesłał mi tak wielkie szczęście?
Musiał jednak powracać do towarzyszy, żeby nie wzbudzić niepożądanych domysłów.
Pars pouczał lamów jak mają świadczyć przeciwko Sobcowowi i jego pomocnikom.
Ledwie skończył, gdy do izby wszedł inspektor policji i kilku konsteblów, a za nimi, mocno wystraszony przeor Nang-Dac.
— Panowie! — powiedział niezmiernie uroczystym i surowym głosem inspektor. — Otrzymałem z Patny telefonogram polecający mi sporządzenie protokółu zeznań panów w sprawie porwania córki jego dostojności, radży Ghas-Bogry, którego oczekujemy tu lada chwila!
— Radża przybędzie po południu, panie inspektorze, teraz zaś dochodzi dopiero ósma — poprawił go Firlej.
— Rzeczywiście dopiero ósma — zdziwił się urzędnik miarkując, że nieznajomy posiada ściślejsze informacje. — Tyle się już zrobiło od piątej, że zgubiłem rachubę czasu... Wynalezienie kryjówki tych złoczyńców, aresztowanie dwóch Mongołów i wreszcie bezskuteczne poszukiwanie Rosjanina, który zniknął jak kamfora.
— Ach — tak? To Sobcow jednak wymknął się panu, inspektorze? — zaśmiał się ironicznie Hill. — Pan mi przypomina tych inspektorów ze Scottland Yard, których w tak niekorzystnym dla nich świetle przedstawia Conan-Doyle w swych powieściach kryminalnych. Śmiechu jest warta taka robota! Najważniejszy zbrodniarz wyślizgnął się panu pomiędzy palcami! Cha-cha-cha!
— Proszę panów do biura policji! — marszcząc brwi i pokrywając surowością swoje zakłopotanie przerwał drwiny Hilla inspektor.
— Za pozwoleniem! — zwrócił się do niego raz jeszcze Amerykanin. — Za pozwoleniem! Niech pan zechce poinformować nas, czy została przez pana odnaleziona córka radży?
— Nie dostałem rozkazu szukania jej — mruknął urzędnik.
— Możliwe! — zachichotał Hill. — Ale cóżby to była za reklama dla pana, gdyby pan mógł pochwalić się odnalezieniem królewny Rungpuru? Co? Aż się panu ślepie zaświeciły? No, chodźmy, dżentelmeni, do pana inspektora! Niech choć protokół spisze, bo inaczej byłby całkowicie tu zbyteczny...
Za podobne docinki inspektor Spencer zemścił się na cudzoziemcach.
Badał ich prawie trzy godziny, straszliwie długo pisał protokół, poprawiał, uzupełniał i przepisywał go na nowo. Wreszcie oznajmił, że świadkowie, którzy zostaną w swoim czasie wezwani przez sąd, są tymczasem wolni.
— Świetnie! — zaśmiał się Hill. — Wymacerował nas pan, jak się maceruje maniok[1] przed użyciem. Dobry byłby z pana garbarz...
— Jakto grabarz? — spytał zaniepokojony tym słowem inspektor.
— Powiedziałem garbarz, gdyż skóry również długo się maceruje w garbniku, jak pan nas w swoim biurze. A co do grabarza, to się panu udało! Grabarzem dla pana po tej zaprzepaszczonej przez policję sprawie stanie się zapewne pan gubernator z Patny!
To dobiło już ostatecznie pana Spencera. Umilkł i nawet się nie odkłonił opuszczającym jego biuro cudzoziemcom.
— Źle się stało, że Sobcow uciekł — zauważył Dżałhandzy patrząc na Firleja.
Doktór wzruszył ramionami obojętnie i odparł jakimś rozmarzonym głosem:
— E-e! Nie jest on już mi potrzebny... Moja Atri została uwolniona!
— A pierścień? Pierścień Dżengiza? — szepnął hutuhta.
— Jeżeli ma go Sobcow, wtedy trzeba ścigać Rosjanina, myślę jednak, że pierścień nosi przy sobie Torczi. Znalazłszy go możecie gwizdać na tego bolszewika. Niech go czarci mają w swej opiece!
Uspokoiwszy tymi słowami Dżałhandzy, Firlej porzucił towarzystwo i, niby to udając się na przechadzkę, kilka razy przeszedł przed oknami „Oriental Stocks Limited“.
Wszystkie okna całego domu były szczelnie zasłonięte żaluzjami. Nikogo też nie było na werandzie.
— Hm... — zamruczał doktór. — Jak tak, to trzeba działać... No, piesku, złóż dowody swej inteligencji!
Tak myśląc wydał krótki gwizd, którym zwykle przywoływał „Knoxa“, gdy piesek odbiegał zbyt daleko.
Foxterierek istotnie posłyszał znany mu dobrze sygnał i począł dobijać się do oszklonych drzwi werandy, piszcząc i drapiąc deski.
Księżniczka spostrzegłszy niepokój pieska zaśmiała się cichutko a jej piękne oczy okryły się mgiełką.
Szybkim krokiem podeszła do drzwi i wyszła za szczekającym radośnie „Knoxem“, który, wpatrzony w swego pana stojącego na przeciwległej stronie ulicy, szalał, jak gdyby zamierzał zeskoczyć z werandy. Tymczasem piesek bynajmniej nie miał tego na myśli.
Ruchy jego i głos wyrażały zupełnie co innego.
„Knox“ tupał z niecierpliwości, a ujadaniem swoim przekonywał swego pana i wołał:
— Nie udawaj, nie rób z siebie wariata! Oj-oj-oj, cóż to za dziwny człowiek! Oj-oj-oj! Chodź bliżej, bo czekamy tu na ciebie od samego rana. Oj-oj-oj! Ileż to sprawiasz mi kłopotu!
— A-a-a, to pan doktór? — przeciągnęła Atri-Maja spod długich rzęs patrząc na kłaniającego się jej Firleja.
— Hau-hau-hau! — zaśmiewał się „Knox“.
— Powracam właśnie z policji — zaczął opowiadać doktór. — Wie pani, że obaj Mongołowie zostali już aresztowani i tylko Sobcow uciekł... Myślałem, że pani jeszcze śpi... Bardzo miła niespodzianka... takie spotkanie... doprawdy bardzo miła... — bełkotał.
— Hu-hu-hu — zanosił się od psiego śmiechu foxterierek i mrużył od natury podbite oko do Firleja.
Stanowczo tracił dla niego szacunek.
— Żeby być aż tak niedomyślnym?! — dziwił się.
Ileż to razy w nocy i wczesnym rankiem ta miła dziewczyna całowała go i szeptała mu do ucha jakieś słowa, które w przekładzie na psi język brzmiały coś w tym rodzaju:
— Widzisz, mały „Knox“ całuję ciebie w sam pyszczek, leć że teraz co tchu do swego pana i liźnij go prościuteńko w nos, ale koniecznie — w nos!
— Hi-hi-hi! — najwyższym dyszkantem chichotał przebiegły „Knox“.
— Jak mógł pan przypuszczać, iż śpię, kiedy już posłałam panu wieść o telefonie z Rungpuru? — spytała przekornie Atri. — Pan nie był nawet o tyle uprzejmy, żeby zaspokoić moją ciekawość i powiedzieć mi, ile pan przegrał...
Firlej poweselał i poczuł się śmielszym. Rozumiał teraz, że to, co wczoraj tak dziwnie samo się nawiązało pomiędzy nim i Atri, trwa i że tę ciągłość i trwałość nieokreślonych jeszcze więzów wyczuwają oboje.
Szybkim krokiem zbliżył się do werandy i wbił rozognione oczy w zapłonioną twarzyczkę dziewczyny.
— Przegrałem osiem... — zaczął.
— Rupij?
— Nie.
— O mój Boże! Funtów?
— Nie! — powiedział ciepłym, serdecznym głosem. — Osiem godzin, w ciągu których nie widziałem pani, nie słyszałem jej głosu i — wogóle... byłem nieszczęśliwy! Powinienem tkwić tu w pobliżu pani, bo każda chwila stracona jest niepowetowaną dla mnie przegraną!
— Panie... doktorze... — szepnęła — panie doktorze!...
Nie miała innych słów, bo przychodziło na pamięć jeszcze jedno, ale tego nie śmiała tymczasem wymówić.
Za to „Knox“ zrozumiał zapewne wszystko, gdyż z nowym zapałem skakał i szczekał triumfująco.
Tulił się do stóp Atri, a potem wystawiał łebek pomiędzy filarki balustrady i patrząc miłosnym wzrokiem na doktora szczekał radośnie.
Ludzie i tym razem nie zrozumieli go i po chwilowym wybuchu prawdziwych uczuć nałożyli maski i zasklepili się w skorupie zimnej, sztucznej etykiety.
— Cieszę się niezmiernie, że niebawem już powróci pani do rodziców, do stosownych warunków życia — powiedział suchym tonem Firlej.
— Tak — odparła natychmiast prostując się dumnie — ostatni miesiąc spędziłam, jak to pan słusznie zauważył, zupełnie niestosownie...
„Knox“ nadstawił uszu.
Co to? Posłyszał jakieś obce głosy. Chrapki jego rozdęły się gwałtownie, gdyż zwęszyły nieznanych mu ludzi.
Sprawdził swoje wrażenie i skulił się cały.
Nic nie rozumiał. Widział i węszył tę miłą dziewczynę o łagodnym głosie, miękkich, delikatnych dłoniach i gorących ustach, a tam na dole — dobrze mu znanego i oddanym psim sercem kochanego pana swego, z którym tyle już świata zwiedził.
Tymczasem teraz nie poznawał ich i to przeraziło go najwięcej.
— Jacyż ci ludzie są dziwni i straszni! — myślał trwożnie „Knox“ i nie szczekał już, nie piszczał i nie tulił się nawet do Atri.
Odszedł i położył się na uboczu z podniesioną głową i wyprężonym ciałem, gotowy w każdej chwili do ucieczki w najwyższym popłochu.
— Prędko już pożegnamy się ze sobą, bo muszę się spieszyć do Tassgongu... Mój mistrz, Sain-Noin, nie lubi przerwy w pracy swoich uczniów — odezwał się znów Firlej. — Nic już mnie tu nie zatrzymuje w tym zapadłym kącie. Dopiąłem celu i odnalazłem panią, miss Atri-Maja...
W głosie doktora drgnęły znowu gorące nuty.
Foxterierek posłyszał je. Ostrożnie skradłszy się do filarków i rozdymając chrapki zajrzał na dół.
Jego pan stał w kapeluszu i patrząc w ziemię palił fajkę.
Piesek zerknął na dziewczynę. Oparta o balustradę wpatrywała się w niezwykle zgnębioną postać doktora.
Wreszcie potrząsnęła główką i spytała:
— Ale chyba dziś jeszcze pan doktór nie wyjeżdża z Singribari? Chciałabym bardzo przedstawić pana memu ojcu, żeby i on mógł osobiście podziękować za ocalenie córki!
— Wielki to zaszczyt dla mnie, miss Atri-Maja, lecz doprawdy podzięka radży jest zbyteczna. Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo — odpowiedział oficjalnym tonem.
„Knox“ czym prędzej cofnął się i znowu położył się drżąc z niepokoju.
Księżniczka zaśmiała się nagle i unosząc ramiona zauważyła z gorącym wyrzutem.
— Każdy na pańskim miejscu postąpiłby może tak samo, ale pan na swoim miejscu powinien postępować inaczej...
— Inaczej? — Czyż zrobiłem cośkolwiek niestosownego? Może obraziłem panią? — zawołał takim głosem, że „Knox“ zerwał się w jednej chwili i znowu wytknął łebek poza balustradę.
— Nie obraził mnie pan — potrząsnęła przecząco główką. — Gorzej! Krzywdzi mnie pan bardzo i uczucie tej krzywdy pozostanie we mnie na całe życie...
— Ja krzywdzę panią! Miss Atri! Pani doprowadza mnie do rozpaczy! Ja już nic nie rozumiem, nic! — syczał biegając przed domem i zaciskając sobie głowę rękami.
— Nareszcie jakieś pierwsze prawdziwe słowo! — ucieszyła się dziewczyna. — Istotnie pan nic nie rozumie, albo też nie chce, czy nie ma odwagi rozumieć...
„Knox“ zatupotał łapkami na jednym miejscu i szczeknął zachęcając:
— Śmiało, stary przyjacielu! — wyraził jego zawadiacki, dźwięczny jak dzwonek głos.
Przed domem „Oriental Stocks Limited“ stanął jakiś człowiek.
Młodzi ludzie nie spostrzegli go nawet, więc mógł spokojnie im się przyglądać.
Stał skupiając w oczach całą swoją wolę i ogarniając oboje tysiącami niewidzialnych źrenic. Wreszcie przez jego natchnioną twarz przemknął lekki uśmiech. Unosząc poły długiej szaty kapłańskiej, podszedł do chodzącego szybkimi krokami doktora i powiedział łagodnym, przenikającym do serca tonem:
— Jutro o świcie odjadę, cagan tała. Wykonałem rozkaz Sain-Noina. Doprowadziłem cię do celu, do nowej drogi... Nie zawracaj z niej, bo tak chciał Wielki Duch... i tak przewidział nasz mistrz... Teraz nie jestem ci już potrzebny, biały druhu, gdyż ludzie noszący szczęście w sobie obywają się z łatwością bez przyjaciół...
Firlej wpatrywał się w poważną i rozrzewnioną twarz Unena. Czuł, że łzy podstępują mu do gardła. Szepnął namiętnie:
— Guru!... Jestem w tej chwili bardzo nieszczęśliwy! Pozostań przy mnie!
Lama dotknął dłonią jego ramienia i szepnął:
— Widziałeś w górach czarne chmury brzemienne burzą? Rozpływają się nieraz nagle i odsłaniają złote oblicze słońca... Chwila, krótka chwila...
— Potrzebuje ciebie także hutuhta Dżałhandzy, więc pozostań jeszcze! — prosił go doktór.
— Sprawy hutuhty są mi obce... Guru nie troskają się o rzeczy przejściowe... — odparł z powagą i podniósłszy swoje tajemnicze oczy na księżniczkę, chciał zda się przeniknąć do najskrytszych tajników jej serca i mózgu, zrozumieć, zważyć i zmierzyć każdą jej myśl, każde drgnienie uczucia.
Przykuł do siebie wzrok dziewczyny, która wpatrywała się w niego jak urzeczona.
Po chwili lama Unen uśmiechnął się do niej łagodnie i uczyniwszy jakiś znak w powietrzu wyrzekł słowa z Bhagawadgity:
— Bądź smakiem wód dla niego, blaskiem księżyca, ciepłem i światłem słońca, świętą sylabą księgi jego życia, słodkim dźwiękiem w powietrzu, którym oddycha, ogniem dla hartu jego serca i duszy...
Nawet nie spostrzegli, kiedy odszedł, jak gdyby roztopił się w powodzi słonecznej.
— Jaki to dziwny człowiek! — szepnęła Atri-Maja.
— Cudny człowiek! — poprawił ją Firlej. — Guru!... Czy pani wie, co to jest guru?
W milczeniu, ni to bojąc się słowami wyrazić to pojęcie, skinęła główką.
— Południe! — zawołała po chwili. — Mnisi już trąbią na modlitwę w „kiongu“. Lada chwila przybędzie mój ojciec! Opowiem mu wszystko, wszystko o sobie i o panu! Zdobędzie pan doktór nowego przyjaciela. O, Ghas-Bogra potrafi być wiernym w przyjaźni!
Firlej stał w milczeniu, gdyż nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
„Knox“ zaszczekał znowu radośnie, cieniutko, cieniusieńko:
— Hi-hi-hi!...
Śmiał się uszczęśliwiony czymś bezmiernie.
— Muszę pójść teraz do klasztoru i umówić się z Unenem o dniu odjazdu — powiedział żegnając Atri.
— Do widzenia, doktorze! — zawołała błyskając oczyma dziewczyna. — Przekonałam się, że nie ma pan świętej sylaby w księdze swego żywota! Dziś w nocy mówiłam panu, że w biografii pana doktora razi niczym nie wypełniona luka.
Zaśmiała się chytrze i wybiegła z werandy.
Firlej poszedł w kierunku „kiongu“, odprowadzany wesołym ujadaniem pieska.
Wkrótce doktór siedział już naprzeciwko Unena i słuchał jego cichego głosu.
— Ludzie biali nie mogą jeszcze dojść do wyrzeczenia się życia człowieczego i do prawdziwej wzniosłości ducha. To też nie należy ci schodzić z drogi szczęścia, na którą skierował cię Wielki Duch. Pamiętaj, że doskonałość ma dwie matki. Jedna — to szczęście, druga — wiedza. Sądzona ci jest doskonałość, zrodzona ze szczęścia. Nie odtrącaj więc jej nieoględnym czynem lub słowem fałszywym! — pouczał Unen trzymając dłoń na ramieniu Firleja.
— Miotam się... walczę ze sobą... waham się i nie wiem, co mam począć! — z jękiem wybuchnął młody doktór.
— Gdy zapytano raz Sakkia-Muni: jaki jest lek na wahanie, niewiedzę i miotanie, odparł boski mędrzec jednym słowem: Prawda! — szepnął lama zaglądając w smutne i niespokojne oczy przyjaciela.
— Ach — prawda! — powtórzył Firlej opuszczając głowę. — Prawda zabija zawsze złudzenie, a ono czasem staje się największą radością życia i, gdy rozwieje się, życie wyda się szarym, niepotrzebnym...
— I to mówi uczeń Sain-Noina, który dowodzi, że sam człowiek nawet jest złudzeniem! — uśmiechnął się Unen z udanym oburzeniem.
Doktór odpowiedział mu ciężkim westchnieniem.
Rozmowa przeszła wreszcie na inne tory. Firlej przekonał przyjaciela, że powinien pozostać w Singribari do czasu aż się skończy dochodzenie sądowe i zapadnie wyrok w sprawie Sobcowa.
— Przez ten czas zostanie też wydany wyrok i na mnie, Unenie... — zauważył.
— On już zapadł! — zaśmiał się cicho lama. — Nic go odmienić nie zdoła — to mówię ci ja, guru Unen! Taka była wola Wielkiego Ducha, byś po ten wyrok ze zgiełkliwej Ameryki przybył do zacisznego Tassgongu do źródła wiedzy, której zgłębić do dna nie sądzono ci, biały przyjacielu. Nie martw się jednak, gdyż Władca Świata każdemu człowiekowi jego własną wyznacza drogę.
— Mnie pozostawił On na bezdrożu czy na rozstaju, guru! — jęknął Firlej.
— Tak ci się tylko wydaje, cagan tała! — znowu zaśmiał się Unen. — Gdy słońce świeci w oczy — trudno jest znaleźć ścieżkę...
Umilkli, ale po chwili lama zaczął kreślić plan, w jaki sposób każe dostarczyć Firlejowi pozostawione przezeń rzeczy i książki w Tassgongu.
Doktór długo słuchał w milczeniu aż podniósł głowę i ruchem stanowczym wyciągając do Unena rękę powiedział:
— Dziękuję ci, guru, za wszystko! Jednak, cokolwiek by się stało, powrócę do waszego klasztoru i do końca doprowadzę swoje studia, po to tam pojechałem i obowiązek swój spełnić muszę!
— Jesteś mężczyzną, mocnym człowiekiem! — ucieszył się lama.
Przeszedł się kilka razy po izbie i zatrzymawszy się przed Firlejem dodał:
— Zostanę przy tobie tyle czasu, ile zażądasz...
— Dziękuję! — powtórzył wzruszonym głosem doktór ściskając mu dłoń.
Więcej nie mówili już do siebie, zresztą uwaga ich i myśli skierowane zostały na inne wypadki.
Ulicą miasteczka jeden po drugim przemykały się samochody. Najpierw przejechały cztery szare maszyny z urzędnikami sądowymi i policją, za nimi trzy następne, natłoczone niezwykle barwnie umundurowanymi żołnierzami — w czerwonych mundurach, niebieskich szarawarach i białych zawojach opasanych złotymi sznurami.
Firlej domyślił się, że była to gwardia przyboczna radży Rungpuru i że wkrótce ujrzy samego władcę.
Istotnie przed oknami przesunęła się olbrzymia limuzyna połyskująca kryształem szyb, srebrnymi ozdobami, wspaniałym herbem na drzwiczkach i sztandarem władcy półzależnego państwa, liczącego koło 20 milionów mieszkańców.
Firlej poznał dostojną i dumną twarz Ghas-Bogry, którego dwukrotnie miał sposobność widzieć w Tassgongu.
Obok radży siedział wysoki, chudy, o zaciętych i surowych oczach Anglik.
Z tłumu stojącego pod oknami klasztoru rozległy się zaniepokojone głosy:
— Patrzcie! Sam sir Reginald Mellington, gubernator Bengalu, przybył do Singribari! Jak widać coś ważnego zaszło w naszym mieście!
Za autem radży biegł kłusem inspektor Spencer a za nim pędziło dziesięciu konsteblów-Hindusów.
Samochody z urzędnikami zatrzymały się przed biurem policji, inne — wiozące świtę stanęły przed białym gmachem „Oriental Stocks“. Żołnierze wyskoczyli i ustawili się w dwa szeregi z bronią na ramieniu. Przed frontem stał oficer, a tuż za nim wyprężony jak struna z fanfarą opartą na biodrze — trębacz.
Rozedrgała się trąba, oddział sprezentował broń, oficer podszedł z raportem do wysiadających z limuzyny radży i gubernatora, podpierającego się laską z kości słoniowej, gdyż Anglik cierpiał na podagrę.
Przyjąwszy raport od dowódcy gwardii obaj dostojnicy weszli do holu, gdzie ze zwykłą amerykańską swobodą i dobroduszną rubasznością powitał ich na progu mister Ernest Hill zwykłym:
— How do you do? Jak się, panowie, macie?
Dostojnych gości spotkał też wesołym szczekaniem i z własnej woli wykonanym salto mortale mały, bardzo z czegoś zadowolony „Knox“, po czym na krok już nie odstępował radży.
— Czy córka nasza cieszy się zdrowiem? — spytał Ghas-Bogra dotykając dłonią zawoju i zwracając się do Amerykanina.
— Eh-eh-eh! — uprzedził jego odpowiedź dyszkant foxterierka.
— Cicho, mały! — machnął na niego ręką Hill. — Córka waszej dostojności czuje się znakomicie! Cóż to za dzielna i energiczna panienka! Miss Atri-Maja poleciła mi przeprosić panów, że nie może wyjść na ich spotkanie, gdyż dopiero mają nadejść walizy z sukniami, by mogła się przebrać.
— Ach — kobiety! — uśmiechnął się gorzko sir Mellington. — Czy wasza dostojność może sobie wyobrazić, że kobieta przed skokiem do wody w celu samobójczym musi sobie koniecznie upudrować nos?
Oczy radży błysnęły figlarnie.
Czy on wie o tym? On, który uważany był za najniebezpieczniejszego lwa salonów paryskich i londyńskich, zanim nie poskromiła go biedna, lecz piękna i mądra nauczycielka, którą poznał w jakimś zamku arystokracji francuskiej i od pierwszego spojrzenia pokochał.
Tak pomyślał Ghas-Bogra i na pytanie gubernatora odpowiedział przelotnym uśmiechem. Skinąwszy na adiutanta wydał mu jakieś rozporządzenie.
Siedzieli już w salonie Hilla i pili whisky-soda oraz zimny sok z agawy, kiedy dwóch gwardzistów wniosło na piętro ciężki kufer stalowy, upstrzony kolorowymi nalepkami najwytworniejszych hotelów Europy i Ameryki.
Atri-Maja nie kazała długo czekać na siebie.
Po kwadransie wbiegła już do salonu, jak zjawa powiewna w białej, lekkiej sukience, przepasanej szeroką żółtą wstęgą, i z wstążką tego samego koloru w kruczych, puszystych włosach.
Rzuciła się na szyję ojcu, który na widok córki miał łzy w oczach i tulił ją do piersi, szepcąc wzruszonym głosem:
— Atri-Maja, słoneczko jasne, gwiazdko moja!
Wycałowawszy ojca księżniczka wyciągnęła rękę do gubernatora.
— Witam pana, drogi sir Reginald! Mam wyrzuty sumienia, że zmuszony był pan fatygować się z mojej przyczyny. Bardzo przepraszam pana!
— Już ja tam stratny nie będę! — zarechotał drewnianym śmiechem Mellington z pewnym rozczuleniem patrząc na panienkę. — Będzie pani musiała zaśpiewać stare berżeretki francuskie na dorocznym kiermaszu dobroczynnym!
— Ależ jak najchętniej, sir Reginald — zawołała Atri. — Proszę siadać, moi panowie, gdyż mister Hill, choćby miał stoczyć bitwę z całą gwardią papy, nie wypuści was bez śniadania, a muszę wam powiedzieć, że ma on kucharza — Filipińczyka — czarownika! Bajeczny maître! Przeproszę pana, sir Reginald, i na chwileczkę zabiorę papę do siebie, gdyż muszę zapytać o mamę i brata i coś niecoś opowiedzieć o sobie.
Sir Reginald Mellington skłonił się w jej stronę z całą wytwornością angielskiego dżentelmena.
Gdy radża z córką wyszli z salonu, gubernator rozpoczął rozmowę z gospodarzem na temat ostatnich wypadków. Elokwentny Hill miał pole do popisu. Opowiedział więc wszystko szczegółowo i z przejęciem, dolewając gubernatorowi whisky i częstując go wybornymi cygarami z Yomy.
— Spostrzegam, że dolega panu prawa stopa — w pewnej chwili zauważył Amerykanin i klasnął w dłonie.
— Mój fotel! — rzucił do Assamczyka.
Kiedy przytoczono wygodny fotel na kołach, Hill ulokował w nim troskliwie sira Mellingtona, który był mu za to bardzo wdzięczny. Anglik wyciągnął się rozkosznie z nogą nieco podniesioną na miękkim wałku i słuchając Hilla zdrzemnął się, zmęczony długą podróżą i nieprzespaną nocą.
Z piętra dobiegł dźwięk gongu, a po chwili Amerykanin zobaczył służącego, który trzymając jakiś papier w ręku zbiegł po schodach do holu i wypadł na ulicę.
— Hm... tegom się właśnie spodziewał... Taka to była najpilniejsza sprawa miss Atri-Maji! — uśmiechnął się Hill, małymi łykami ciągnąc whisky z wodą sodową, co, jak dowodził z własnego doświadczenia, znakomicie wzbudza apetyt.
W jadalnym pokoju Assamczycy pod komendą Filipińczyka Albaja nakrywali do stołu.
— Śpieszcie się — mruczał do nich kucharz — bo mi zupa z gniazd jaskółczych wygotuje się i przepali!...
Słysząc lekkie pochrapywanie sira Mellingtona, Hill wyszedł na palcach z salonu i naradzał się z adiutantem radży. Musiał wiedzieć, kogo wedle etykiety i stanowiska służbowego należało zaprosić na lunch. Okazało się, że przybyło zaledwie dwie osobistości zasługujące na zaszczyt zaproszenia na obiad z radżą i gubernatorem Bengalu.
Assamczyk — woźny pobiegł niebawem do biura policyjnego, niosąc zaproszenie dla wice-prokuratora sądu w Patna i dla szefa policji całego obwodu. Adiutanta — sympatycznego młodego oficera, Hill zaprosił osobiście, po czym wszedł do jadalnego pokoju i rzucił okiem na stół.
Zdumiał się ujrzawszy nakrycia na osiem osób.
— Skąd wiedziałeś, że będzie właśnie tyle gości? — spytał Filipińczyka.
— O, o! — odparł z dumą kucharz i majordom w jednej osobie. — Poleciałem do inspektora Spencera i zapytałem go kogo ma u siebie. Znam się na hierarchii biurokratycznej, mister Hill!
— Ale dlaczego właśnie osiem, a nie siedem nakryć, jeżeli mówisz mi, drogi Albaju, o hierarchii?
— Ósme nakrycie przeznaczyłem dla doktora Firleja, sir! — objaśnił natychmiast Filipińczyk. — Tak mi się zdaje, że dziś to on właśnie będzie najpierwszą tu personą. No, nie?
Hill śmiał się serdecznie i kiwał głową.
— Kiedy będę prezydentem Stanów, mianuję ciebie szefem protokółu w Białym Domu! — zawołał wesoło.
— Przepraszam, sir! — uśmiechnął się Albaj. — W tym czasie Filipiny będą już niezależną republiką, a ja również mam zamiar kandydować w niej na stanowisko prezydenta.
— Będziemy tedy kolegami! — parsknął śmiechem Hill klepiąc po ramieniu sprytnego majordoma.





  1. Mącznisty korzeń jadalny, pospolity artykuł żywnościowy tubylców Azji i Afryki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.