Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień z Krwawnikiem |
Wydawca | A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Firlej otrzymawszy od Atri kartkę z zaproszeniem na lunch — odczytywał ją zapewne z dziesięć razy.
„Mój ojciec cieszy się, że pozna mego zbawcę i obrońcę. Niech pan doktór czym prędzej przychodzi do Hilla na lunch. Proszę być takim, jakim pan jest w rzeczywistości, bo to najwięcej mi się podoba i najlepiej do pana pasuje! Ja i „Knox“ z niecierpliwością czekamy na pana doktora!“ — pisała księżniczka.
Z jakimś niepokojem w sercu szedł Firlej na lunch do „Oriental Stocks“.
Czuł się trochę skrępowany z powodu nieodpowiedniego stroju, w którym miał wystąpić w obecności radży i gubernatora.
— Zapewne wszyscy się wystroją jak na bal dworski, a ty, człowieku, paraduj w kurcie zamszowej, wytartych portkach, zrudziałych butach i w czerwonej kraciastej koszuli. Wspaniały dżentelmen nie ma co mówić. Psy na widok takiego wyć by zaczęły, a konie by się uśmiały!
Odmówić się od zaproszenia i możliwości widzenia Atri nie miał jednak sił, więc szedł, chociaż ociągał się jak mógł i zwalniał coraz bardziej kroku.
— Cóż to, podagra panu dokucza, czy co? — posłyszał drwiący głos księżniczki.
Stała na werandzie, oparta na ramieniu ojca i od dawna już wyglądała Firleja.
Czarne oczy Ghas-Bogry migotały wesołymi iskierkami.
Z ciekawością przyglądał się zbliżającemu się młodzieńcowi i z zadowoleniem wydymał grube wargi, przyciskając do boku ramię córki.
— Może posłać paru gwardzistów, by wprowadzili na schody schorzałego podagryka? — Atri znowu zaczepiła Firleja i głośno się roześmiała.
Doktór spojrzał na nią i na radżę.
Tyle ciepła wyczuł w ich spojrzeniach, że poweselał nagle i zapomniał o wszystkich swoich troskach i wahaniach.
Jednym susem okazał się przy drzwiach holu, a za chwilę wbiegał już na werandę opędzając się „Knoxowi“, który usiłował liznąć go w twarz.
— Ojcze! — posłyszał głos Atri. — Oto jest właśnie ten doktór medycyny Adolf Firlej, o którym opowiadałam ci wszystko w swoim i jego imieniu, chociaż on woli raczej milczeć i truć się...
Radża Ghas-Bogra szedł już do niego z rozwartymi ramionami.
Objąwszy go i przycisnąwszy do piersi powiedział:
— Słowa wdzięczności, choćby najpiękniejsze są tylko słowami. Oznajmiam ci, młody przyjacielu, że kocham już ciebie jak syna!
— Wasza Dostojność, nie zasłużyłem na tak wielką łaskę... — zaczął doktór, lecz przerwała mu natychmiast Atri nadąsanym głosikiem:
— O, widzisz, papo, już zaczyna! Taki to nieznośny, uparty chłopak z tego uczonego pana doktora!
Firlej udał zasmuconego i mruknął:
— Stanowczo drażnię panią! Miss Atri-Maja jest wciąż ze mnie niezadowolona...
— Właśnie! Właśnie! Mówiła mi coś o tym i skarżyła się na pana — zaśmiał się radża.
— Usiądę dziś jak najdalej od pani — wygrażał się Firlej. — Przede wszystkim dlatego, że brzydko wyglądałbym w moich łachmanach obok tak wytwornej toalety. Poza tym ciągle pani strofowałaby mnie a sama nic by nie jadła i mnie by zagłodziła!
— Słusznie! — kiwnęła główką panienka. — Już mister Hill posadzi doktora jak najdalej ode mnie, żebym nie miała wreszcie udręki z panem!
„Knox“ wskoczył na parapet balustrady, omal, że nie spadł z niej i w końcu liznął Firleja w sam nos, wydawszy urwane i pełne zawartego w nim pytania szczeknięcie:
— Hum?
Miało to znaczyć:
— No, i co? Nie mówiłem?
W tej właśnie chwili wszedł Albaj i skłoniwszy się oznajmił:
— Mister Hill prosi do salonu!
Zeszli na dół.
Radża sam przedstawił sir Mellingtonowi doktora Firleja.
— Bardzo jestem rad poznać pana, doktorze — z uprzejmym uśmiechem zawołał gubernator. — Mówił mi tu nasz gościnny gospodarz, że pan jest Polakiem? Miałem kolegę w Oxfordzie — Polaka, hrabiego Koniecpolskiego. Przyjaźniliśmy się z nim i do dziś podtrzymujemy stosunki. Hrabia Leon odwiedzał mnie w Patnie i polował w Bengalu na tygrysy. Znam dobrze dzieje Polski, więc cieszyłem się, gdy uzyskała niepodległość i wierzę, że czeka was świetna przyszłość, jeżeli wyrobicie w sobie umiejętność narzucania swojej woli nie tylko w bitwach...
— Świetnie pan to powiedział, kochany, drogi sir Reginald! — klasnęła w dłonie Atri. — To samo cięgle staram się wytłumaczyć doktorowi, że on choruje na brak decyzji!
— No, no, no! — pokręcił głową Anglik. — Uważam, że doktór Firlej przejawił bardzo dużo stanowczości decydując się bez namysłu i potrzeby na ściganie tak niebezpiecznych i przed niczym nie cofających się zbrodniarzy.
— Dziękuję panu za obronę mnie! — skłonił się doktór przyjaźnie spojrzawszy na gubernatora.
— A to ślicznie pan powiedział, sir Reginald?! — zawołała Atri. — Nie ma co! I uważa się pan za mego przyjaciela i adoratora! Poskarżę się na pana lady Mellington! Jak to? Więc doktór nie miał potrzeby ścigania ludzi, którzy mnie porwali?!
— Przecież nie mógł wiedzieć, jakie cudo wiozą ci bandyci w skrzyni? — bronił się Anglik.
— Musiał, musiał wiedzieć! — tupała nóżkami piękna dziewczyna. — Od tego jest doktorem, od tego jest uczonym i wreszcie od tego ja byłam zamknięta w skrzyni!
Sir Mellington dosłyszał coś w tonie Atri, bo ręce tylko rozłożył i trącając z lekka Firleja mówił z udaną skruchą:
— A-a-a, jeżeli tak, to ma pani słuszność! Doktorze, poddajmy się lepiej!
— Ja już od wczoraj się poddałem — uśmiechnął się doktór, — bo nie ma innego sposobu... ratunku.
— Zwycięstwa — chciał pan rzec, najuczeńszy panie? — spytała go dziewczyna mrużąc gorejące oczy.
Zaproszeni na lunch — wice-prokurator Strew i nadkomisarz policji Fulton śmiali się dyskretnie, przysłuchując się zabawnej szermierce słownej.
Albaj oznajmił, że podano już do stołu.
Sir Mellington poczekał chwilkę, pytającym wzrokiem mierząc Firleja, lecz wreszcie podał ramię Atri-Maji i ruszył z nią do jadalnego pokoju.
Doktór był zdumiony, ale z wdzięcznością spojrzał na księżniczkę i Hilla.
Miejsce jego znalazło się obok Atri siedzącej przy gubernatorze.
Spojrzawszy na Firleja dziewczyna szepnęła do niego przekornie:
— Ten Hill wszystko poprzekręcał! Miał pan siedzieć daleko ode mnie, a okazał się przy mnie.
— Wdzięczny jestem poczciwemu Hillowi! — odparł.
— A poczciwej Atri-Maji to wcale nie? — spytała.
Odpowiedział jej pełnym uwielbienia wzrokiem, a tak gorącym, że aż spuściła oczy.
Spojrzenie doktora przełapał wszakże zawodowo spostrzegawczy nadkomisarz.
Pochylił się natychmiast do wice-prokuratora i szepnął:
— Coś mi się wydaje, mister Strew, że wkrótce będę miał kram z ochroną szos z Kalkuty, Deli, Allahabadu i Patny do Rungpuru!
— Alboż oczekujecie tam jakichś poważnych rozruchów? — zainteresował się prokurator.
— Nie! Sądzę tylko, że w niedalekiej przyszłości należy oczekiwać wielkiego zjazdu gości w Rungpurze.
— Hm... hm... gości w Rungpurze?... — powtórzył mister Strew nie zrozumiawszy aluzji szefa policji.
Hill wystąpił ze wspaniałym przyjęciem.
Kucharz Albaj popisał się niebywale.
Zupa z gniazd jaskółczych, dostarczonych z wysp Nikobarskich, miała niesłychane powodzenie. Sir Reginald Mellington zażądał nawet drugiej porcji i smakował ją tak, jak gdyby pił starego burgunda. Tuniec w zielonym sosie imbirowym, pieczone perliczki, nadziewane truflami i patatami, sałatka z młodych pędów bambusowych i rdzenia palmowego wywoływały szczere okrzyki zachwytu i aprobaty. Prawdziwym jednak triumfem Filipińczyka była legumina — małe, soczyste i wonne melony tanasserimskie, napełnione kremem morelowym z arakiem.
Melon „à l’Albaj“ tak zasmakował Atri, że wyprosiła u doktora połowę jego leguminy.
Panowie delektowali się wybornym winem, które w doskonale dobranych gatunkach nalewali Assamczycy, bezszmernie krążąc dokoła stołu. Przy leguminie podano zimny szampan i Hill jako gospodarz wystąpił z mową.
— Czarująca lady i dostojni dżentelmeni — zwrócił się z ukłonem do gości. — Winniśmy być wdzięczni przygodzie jej dostojności Atri-Maji, bo spowodowała ona przybycie do naszego miasteczka tak znakomitych osób. Jestem dumny i szczęśliwy, że to na mnie właśnie spadł zaszczyt podejmowania tak świetnego towarzystwa w gmachu „Oriental Stocks Limited“, gdzie znalazła pierwszy schron urocza córka jego dostojności, radży Rungpuru! Cieszę się również, że los chciał, by acz młody, lecz znakomity już uczony, odważny i szlachetny współobywatel mój stał się zbawcą jej dostojności księżniczki Atri-Maji. Ponieważ myśli nasze i sympatie w chwili tej zwracają się ku nim wyłącznie, sądzę, że będę wyrazicielem uczuć wszystkich tu obecnych, jeżeli wniosę toast za pomyślność i spełnienie życzeń jej dostojności uroczej Atri-Maji i dzielnego doktora, Adolfa Firleja! Hurra!
— Hurra! Hurra! Hurra! — powtórzyli trzykrotnie goście podnosząc się ze swoich miejsc.
Do tych okrzyków z całym zapałem dołączył swoje szczekanie „Knox“.
Towarzystwo przeszło do gabinetu gospodarza i na werandę, gdzie podano kawę, herbatę, owoce i napoje chłodzące.
Nadkomisarz Fulton opowiadał radży i Mellingtonowi o zakończonym śledztwie w sprawie porwania Atri-Maji i o wypadku, który miał miejsce w więzieniu.
— Proszę sobie wyobrazić, wasza dostojność i ekscelencjo, że już ustaliliśmy z prokuratorem wszystkie punkty dla oskarżenia obu Mongołów o porwanie, gdy zjawił się przeor klasztoru w Dołon-Norze — hutuhta Dżałhandzy i wniósł przeciwko nim nową skargę.
— Cóż to za skarga? — spytał gubernator.
— Ekscelencjo! Dżałhandzy oskarżył Mongołów o wykradzenie ze świątyni Buddy w Urdze jakiegoś historycznego i rytualnego pierścienia, twierdząc, że jeden z aresztowanych, Torczi, ma go przy sobie, za przeciętą pod pachą skórą.
— Zarządziliście zapewne oględziny oskarżonego? — zadał pytanie sir Reginald.
— Tak jest, ekscelencjo, istotnie! Jednak, gdy zaczęto ściągać szatę z Mongoła, sięgnął on sobie pod pachę, wydobył ukryty tam pierścień i cisnął go na plac przed więzieniem. Napróżno szukaliśmy potem tego przedmiotu, przepadł jak kamień w morzu! Zapewne ktoś z przechodniów porwał pierścień i uciekł.
— Proszę ogłosić nagrodę w sumie 10.000 rupij za zwrot lub odnalezienie pierścienia! — podnieconym głosem zawołał Ghas-Bogra. — Ten pierścień nie powinien przepaść!
Wyprowadziwszy gubernatora do sąsiedniego pokoju radża wytłumaczył mu znaczenie i legendę pierścienia Dżengiza-chana.
— O-o-o! — zawołał Mellington. — Panie Fulton! Proszę ogłosić także, że kancelaria gubernatora Bengalu wypłaci znalazcy pierścienia również 10.000 rupij nagrody!
— Rozkaz, ekscelencjo! Rozkaz, wasza dostojności! — prostując się służbowo odpowiedział nadkomisarz. — Pojutrze będzie tu już dwóch najlepszych detektywów!
— All right! — mruknął gubernator i zapalił zagasłe cygaro.
Usiedli na kanapie. Z pokoju widoczna była prawie cała weranda.
W prawym jej rogu siedzieli przy małym stoliku pochyleni ku sobie Atri i Firlej.
— Hm... — chrząknął nagle Mellington — czy nie uważacie, drogi przyjacielu, że wasza córka... jakby to wyrazić?... że Atri jest bardzo zainteresowana tym młodym doktorem?
Radża z całym spokojem odpowiedział natychmiast:
— Córka przyznała mi się, że całym sercem pokochała tego dzielnego, niezwykle jak na nasze czasy skromnego i moralnego młodzieńca!
— O-o-o! — wyrwało się sir Reginaldowi.
— Cóż w tym dziwnego? — wzruszył ramionami Ghas-Bogra. — Gdyby nie doktór Firlej, dostałaby się ona w ręce naszego wroga, radży Baab-al-Madras i musiałaby poślubić go albo zginąć! Ten młody uczony ratuje ją, jest dla niej dobry, opiekuje się i troszczy o nią, gotów bronić jej z narażeniem własnego życia, porzuca dla niej wszystko, od pierwszego wejrzenia czuje dla niej uwielbienie i miłość, lecz jest skromny, więc milczy i zamierza czym prędzej powracać do Tassgongu, a że jest przystojny, zgrabny i męski, że odbywa się to wszystko w nocy, w podnieceniu nerwowym, w otoczeniu działającym na wyobraźnię...
— Rozumiem! — ucieszył się nagle gubernator. — Bardzo serdecznie życzę miłej Atri szczęścia! Takie to kochane, urocze dziecko! Lady Mellington też bardzo ją kocha. Więc cóż — małżeństwo? A jak będzie z etykietą, mezaliansem, wymogami dynastycznymi, wasza dostojności, wspaniały radżo Rungpuru?
Głos Anglika drgnął lekką ironią.
— Jeżeli ma być, to będzie tak jak i ze mną, ekscelencjo! Jeżeli „wspaniały radża“ Rungpuru pokochał skromną nauczycielkę i stał się jej szczęśliwym mężem, dlaczego córka tego radży i nauczycielki nie mogłaby poślubić uczonego lekarza i swego zbawcy? Etykiety i prawa dynastyczne piszą ludzie, przyjacielu drogi, więc ludzie też mogą z łatwością zmienić napisane a nawet przekreślić! Zresztą mamy najwyższe wzory — król Anglii i cesarz Wielkiej Brytanii Edward VIII, obecny książę Windsoru...
— Ach! Nie wspominaj o tym strasznym ciosie, kochany radżo! — wzdrygnął się sir Reginald. — Czy wiesz, że od dnia abdykacji — lady Mellington nie może przyjść do równowagi? Odnowił się jej męczący tik w twarzy. Cierpi bardzo...
Rozmowa się urwała, bo wszedł Hill i zaproponował partię bridża.
Tymczasem na werandzie czujny „Knox“ przysłuchiwał się następującej rozmowie:
— Właściwie pan nie jest dżentelmenem — nacierała Atri-Maja.
— Jestem wszystkim co tylko może być najgorszego — kiwał głową Firlej. — Pani mnie o tym wczoraj jeszcze przekonała...
— Proszę bez wykrętów! — pogroziła mu paluszkiem. — Mam słuszność! Bo, proszę pomyśleć, doktorze, cóż to za dżentelmen, który uratowawszy pannę spieszy czym prędzej zrzucić całą odpowiedzialność za jej dalsze bezpieczeństwo na ojca...
— I na jego tak straszliwie wojowniczą gwardię — wtrącił nieśmiało doktór.
— A jeżeli uratowana przez pana istota ma pewność, że tylko pan bezpiecznie odda ją ojcu i matce w rodzicielskim domu? — spytała.
— Naprawdę pani tak czuje? — ucieszył się Firlej.
— Zawsze mówię prawdę! — szepnęła. — Albo nic nie mówię, jeżeli nie chcę wyjawić prawdy...
— Czego więc mi pani nie dopowiedziała?
— Tego, czego i pan nie mówi!
Porwał się z krzesła i postąpił krok naprzód, ale raptownie opamiętał się i usiadł na nowo.
— Hu-hu-hu! — zaśmiał się szyderczo „Knox“.
— Miss Atri! Pani mnie prowokuje... jak gdyby chcąc... wystawić mnie na pośmiewisko — mruknął Firlej.
— Nie rozumiem — szepnęła ledwie dosłyszalnie.
— Niech pani sobie wyobrazi na jedną chwilę... powtarzam: wyobrazi... taką niemożliwą... idiotyczną scenę... Na przykład ja... ot taki sobie... wybijający się dopiero kosztem wielkiej pracy i nawet pewnego ryzyka uczony... ośmielony tym, że wyrwał panią z rąk Sobcowa, czy tam kogoś innego i przeceniający swoją w tej sprawie zasługę... odważył się nie tylko... pokochać panią... bo to już wyłącznie jego rzecz... ale... wyznać jej tę miłość...
— Taki człowiek powinien wyznać swoje uczucie — odpowiedziała natychmiast.
— Różnice stanu, majątku, sytuacji społecznej... — zaczął objaśniać dziwnie nieswoim głosem.
— Gdybym nie kochała pana tak bardzo... powiedziałabym — jesteś niemądrym, a nawet całkiem głupiutkim chłopakiem! — szepnęła z wzruszającą czułością.
— Ha! — szczeknął z ulgą „Knox“ i przypadł do drobnych stópek księżniczki.
— Atri... Atri! Nie! To — niemożliwe! Śnię chyba... — mówił doktór urywanym głosem, przecierając sobie oczy to znów chwytając się oburącz za głowę. — Ty mnie kochasz? Takiego skromnego, najzwyklejszego człowieka?! O, Boże! Dziękuję Ci za Atri-Maję, w której umieściłeś całe życie moje, radość i promienne szczęście!
Miał łzy w oczach i rękami przyciskał kołaczące mu w piersi serce, wezbrane miłością i szczęściem.
— Ho-ho-ho-ho! — rozbrzmiewać poczęło po całym domu radosne szczekanie pieska, który oblatywał teraz wszystkie zakątki i wszędzie roznosił wieść, że stało się tak, jak było sądzone, gdyż ręka Twórcy i Sternika taki zapisała wyrok w nieznanych nikomu księgach przeznaczeń.
Oprzytomniawszy Firlej począł całować Atri po małych, opalonych rączkach i bełkotać słowa bezładne a gorące, serdeczne i szczere.
— Mów, mów jeszcze! — szeptała patrząc na niego spod przymkniętych powiek.
Więc mówił bez końca, w rozszalałym korowodzie słów zamykając cały swój świat, wszystko, co było w nim i dla niego najuczciwsze, najszlachetniejsze i najpiękniejsze.
A piesek ujadał już aż hen — pod „kiongiem“ i pod bramą północną, głosząc radosną nowinę narodzin wielkiego szczęścia.
Firlej z trudem opanował swój poryw i wzburzone nerwy.
Z zachwytem, a zarazem zakłopotaniem patrzał na ukochaną, szczęśliwą i zapłonioną dziewczynę.
— Atri — szepnął — zdaje mi się, że zachowałem się znów niestosownie...
— Od dwudziestu godzin naszej znajomości postąpiłeś po raz pierwszy zupełnie stosownie, najdroższy mój! — odpowiedziała pełnym miłości głosem.
— Pomyśl tylko, co się stało! — zawołał a w jego oczach odmalowało się przerażenie. — Teraz będę podwójnie, nie, sto razy więcej nieszczęśliwy!
— Jak to nieszczęśliwy? — podniosła łuki czarnych brwi. — Przecież kochasz mnie?
— Nad życie, nade wszystko! — potwierdził. — Ale jakżeż będę mógł teraz żyć bez ciebie. Nie widzieć ciebie i nie słyszeć twego głosu, którym powiedziałaś, że mnie kochasz? Jak będę żył dalej?
Patrzyła na niego w szczerym zdumieniu, lecz po chwili namysłu zanurzyła palce w jego jasnej czuprynie i błyskając białymi ząbkami szeptać poczęła:
— Będziesz żył szczęśliwie — jestem o to spokojna! O, zupełnie spokojna! W pałacu Radż-Szupur będziemy mieli całe piętro dla siebie... tylko dla siebie! Pomyśl tylko — ty i ja!
— Atri, jak możesz tak mnie dręczyć? — syknął zaciskając ręce. — Zdobyłem się na to, żeby ci powiedzieć, że resztę życia przeżyję niosąc wspomnienia miłości dla ciebie w każdej kropli mojej krwi, lecz nie jestem tak szalony, żeby nie wiedzieć, że to skończy się już rychło.
— Małżeństwem!... — dokończyła Atri wyciągając do doktora obie rączki... — Mógłbyś nawet pójść zaraz do papy i prosić go o moją rękę, lecz odłóżmy to do Rungpuru, bo mama byłaby zazdrosna o tę chwilę... Mama jest piękna i dobra jak Anioł!... Pokochasz ją — zobaczysz!... Ojciec wydaje się dumnym i surowym, ale to tylko „na niby“, bo inaczej radża nie może wyglądać. Co by pomyśleli sobie poddani... dwadzieścia milionów poddanych?!
Szczebiotała wesoło, a oczy jej pałały jak dwie czarne gwiazdy.
— Papa zaprosi ciebie do swojej stolicy... Będziesz jego gościem... najdroższym gościem! Wielki łowczy urządzi wspaniałe polowanie na tygrysy i dzikie bawoły... Będą widowiska dla ludu i amnestia dla więźniów... Zostanie poruszone całe nasze państwo, bo lud kocha papę i nas z mamą, chociaż jest ona cudzoziemką... Przyjedzie do nas wice-król, wspaniały dżentelmen z małżonką, bardzo godną i rozumną lady, przyjadą też najmilsi Mellingtonowie, a potem sir Reginald będzie miał atak podagry, bo popije starego burgunda z naszych piwnic, a jemu właśnie burgunda nie wolno; zjadą się radżowie — napuszeni, śmieszni w swej posągowej powadze, ruchome wystawy klejnotów, ostatnie rozdziały historii Indii i ostatnie echa jej świetności! Śmieszni są ale i wzruszający zarazem.
— O, ja to rozumiem! — zawołał Firlej. — My — Polacy przez 150 lat zapisywaliśmy podobno ostatnie rozdziały historii wolnej ojczyzny, lecz stała się przecież wolną i nowe poczyna teraz zapisywać karty!
Głos jego drgnął tak gorącym tonem, że Atri z żywym współczuciem przyjrzała mu się baczniej, a jakaś myśl nagła odbiła się w jej wyrazistych oczach.
— Co pomyślałaś przed chwilą? — spytał spostrzegłszy dziwny błysk jej źrenic.
Pochyliła główkę i odparła:
— Pomyślałam, że będziesz mógł pracować dla swojej ojczyzny... Nie pytaj jednak o nic! Mam pełną głowę planów! Obmyśliłam wszystko... wszystko... od pierwszych kroków twoich w Radż-Szupurze aż... do końca naszego życia...
Na werandę wyszli radża i sir Mellington.
Ghas-Bogra był w świetnym humorze. Zacierał ręce i chytrze spoglądając na gubernatora zawołał ze śmiechem:
— Wiesz, córuchno wygrałem całą fortunę! Zabrałem sir Reginaldowi całe pięć rupij! Aż się przeraził widząc zagrażającą mu ruinę finansową i skapitulował!
— Wasza dostojność grała dziś wyjątkowo szczęśliwie! — mruknął ubawiony Mellington.
— Wygrałeś, ojcze, pięć rupij? To musi pójść na mój posag! — skacząc i klaszcząc w dłonie śmiała się Atri.
Radża nie mógł powstrzymać okrzyku radości, czym zdradził „tajemnicę“, którą od dawna przejrzeli wszyscy goście poczciwego Hilla:
— A więc już?! No, serdecznie się cieszę!
Nic już nie mówiąc wycałował córkę i szerokim ruchem przygarnął Firleja do piersi.
Sir Mellington, długi jak tyka prokurator Strew i chytry, o biegających oczach nadkomisarz Fulton udawali, że nic szczególnego nie zaszło. Tylko Hill nieco chwiejnym krokiem zbliżył się do doktora i trącając go łokciem w bok mruknął:
— All right, my dear! Tak musiało być, bo inaczej cała przygoda nie miałaby pointy i happy endu. Co do mnie, to nie znoszę powieści i filmów z zakończeniem ni to ni owo...
— O czym pan mówi, drogi mister Hill? — zdobywając się na dyplomację spytał Firlej.
— O czym? — powtórzył Amerykanin. — Mówię o odnalezieniu alpinisty, zbłąkanego w Himalajach...
— To ciekawe! — zauważył doktór. — Opowie mi pan o tym jutro w biurze, gdyż teraz, my dear, goście pana muszą trochę wypocząć!
— Ach, prawda! — przypomniał sobie Hill. — Wasza dostojność i ekscelencjo, pokoje są już przygotowane; przepraszam, że są skromne, ale to przecież tylko Singribari!
Goście zaczęli się rozchodzić i tylko gubernator zwlekał z odejściem. Znalazłszy stosowną chwilę mruknął do gospodarza:
— Jabym wypił jeszcze szklaneczkę tego świetnego burgunda, mister Hill...
To pobożne życzenie posłyszała Atri.
Podbiegła do Anglika i grożąc mu paluszkiem szepnęła do ucha:
— Sir Reginald! Bierze mnie ochota napisać do lady Mellington, że jej małżonek lubi... podagrę!
Gubernator parsknął śmiechem i odciął się natychmiast:
— A ja zaraz napiszę do jej dostojności — mamy, że córeczka jej lubi... Polaków o jasnych włosach! Cha-cha-cha! A co? Dobrze ci tak! Cha-cha-cha!
— Zdrajco! — śmiała się Atri.
— Burzycielko domowego ogniska! — odparował cios podochocony gubernator.
Dziewczyna podbiegła do niego i wspinając się na palce szepnęła mu do ucha.
— Gdy ja dostanę to, co lubię, pan też dostanie to, co lubi, ale dopiero w Radż-Szupurze na moim weselu.
Sir Mellington ujął główkę Atri w obie dłonie i złożył pocałunek na jej czole, szepnąwszy serdecznie:
— Drogie, kochane dziecko!
Weranda opustoszała.
Firlej pozostał sam na sam z Atri.
Przyłączył się do nich po chwili „Knox“.
Rozniósłszy radosną nowinę niemal po całym Singribari, bo chodziło mu przede wszystkim o odnalezienie Dżałhandzy, którego polubił i chciał go koniecznie zobaczyć, piesek powrócił na werandę.
Stanął w drzwiach i, ujrzawszy swego pana trzymającego w rękach dłonie Atri-Maji i zapatrzonego w jej oczy, skradł się cichutko i położył się pomiędzy nimi. Oświadczał tym, że należy do obojga i że nie potrzebuje już żadnemu z nich dopomagać i doradzać w tej tak intymnej sprawie.
Leżał cicho, złożywszy łebek na przednich łapach i nie zamykając oczu.
Chrapki jego węszyły ostrożnie, podniesione uszki wsłuchiwały się w najmniejszy szmer i szelest.
Po chwili upadł na prawy bok i usnął.
Mógł już spać spokojnie. Wzburzone nagle życie jego pana, ni to spieniony i rozszalały potok mknący ze śnieżnych wierchów, ni to wicher, co chyli i łamie drzewa w puszczy i strąca lawiny piargowe, znalazło dla siebie nowe łożysko.
„Knox“ mógł już nareszcie wyspać się i o nikogo nie troskać.
Więc po chwili chrapnął głośno.
— Mój Boże — zerwał się nagle Firlej. — Z tego szczęścia zapomniałem, że musisz pójść do siebie i wypocząć, gdyż z mojej to winy nie spałaś prawie całą noc, Atri! Najdroższa moja... O, patrz! Przybladłaś nawet...
Wziął ją troskliwie pod ramię i odprowadził do drzwi pokoju, gdzie przy wejściu siedziała czekając na rozkazy młoda Assamka w białej zapasce w niebieskie kwiaty.
Doktór ucałował rączki Atri-Maji i zbiegł na dół.
— Mister Hill, drogi przyjacielu, jaki ja jestem szczęśliwy! — zawołał wpadając do gabinetu Hilla.
— Śmiałbyś pow-w-wiedzieć... c-co... in-n-nego!... — wybełkotał Amerykanin, mocno podchmielony. — Miss Atri-Maja przystojniejsza jest n-nawet od... od filmowej gwiazdy...
— Cicho bądź, mister Hill! — oburzył się. — Nie ma innej kobiety, z którą można byłoby porównać Atri!
— Yes! Indeed! Okey[1] — bełkotał Hill sennym głosem.
Firlej wyszedł na ulicę.
Szukał ciszy i samotności.
Wyszedł poza bramę miasteczka i skierował się w stronę pagórków, gdzie stała ciemna ściana dębów i klonów.
Wszedłszy do lasu usiadł na wystających korzeniach i począł po raz drugi przeżywać wypadki i wrażenia od chwili, gdy znalazł się pode drzwiami pokoju, gdzie Pars kazał zamknąć córkę radży, — aż do ostatniego dźwięku niskiego głosu Atri, rozbrzmiewającego w jego duszy jak najcudowniejsza muzyka.
— Niech się stanie co ma się stać! — myślał. — Kocham Atri i nie mógłbym już żyć bez niej!
Porwała go tak wielka fala szczęścia, że łzy zakręciły mu się w oczach a serce zamierzało zda się rozsadzić pierś, wyrwać się i rozbić na tysiące kawałków.
— O, Boże, Boże! — powtarzał nieruchomymi wargami, a gdy wołanie to dotarło wreszcie do jego świadomości, wstał i zdjąwszy kapelusz bez słów modlić się począł i korzyć przed Ojcem i Opiekunem w Niebiosach.
Tak pochłonęła go pełna wdzięczności i porywu modlitwa, że nie widział, co się działo w tym ustronnym szmacie puszczy, z dala od drogi.
Nie widział stadka złocistych drozdów, zaniepokojonych czymś i rozkrzyczanych. Przefruwały z gałęzi na gałąź, wzlatywały wysoko ponad korony dębów, jak gdyby wyglądając jakiegoś wroga.
Nie spostrzegł Firlej kilku małp, które z głuchym rechotem pomykały wśród młodej porośli i trawy, oglądając się co chwila i szczerząc kły.
Koło jego stóp przeczołgał się brunatno-żółty wąż „nanga“ i zniknął pod poduszką mchu.
Nic tego nie widział i nie słyszał doktór, zagłębiony w modlitwie i drgnął nagle posłyszawszy tuż poza sobą głośne parskanie i tupot.
Przez las szedł stary odyniec, błyskając szablami i pozostawiając za sobą płaty piany, spadającej z ryja, i krwi płynącej z głębokiej rany na boku.
Dzik szedł wprost na Firleja.
Miał opuszczony łeb ze zjeżoną na karku szczeciną; małe oczki jarzyły mu się wściekłością.
Zoczywszy człowieka przystanął i przyjrzał mu się z ponurą uwagą.
Po chwili ruszył dalej, minął doktora o dwa kroki i nagle zachwiał się i upadł.
Rzęził i usiłował podnieść się, lecz nie miał już sił. Chrapnął przeciągle i znieruchomiał.
Firlej obejrzał odyńca.
Nie wątpił już, że ponury samotnik spotkał się gdzieś oko w oko z tygrysem — może nawet z tym samym, który zakłócał ciszę minionej nocy, — i stoczył z nim bój.
Świadczyły o tym zerwane płaty skóry na boku i głębokie cięcia na łbie i ryju.
Firlej starał się wyobrazić sobie przebieg tej walki na życie i śmierć, lecz nagle poczuł ogarniający go smutek.
Pochłonięty swym szczęściem stał się dalekim wszelkim przejawom brutalnej walki o byt.
Pragnąłby widzieć dokoła siebie tylko słońce, promienną ciszę i pogodną radość — wszystko to, co wypełniało jego serce, duszę i każdą myśl.
Jak gdyby po raz pierwszy, z bólem serca uświadomił sobie, że życie jest surowe, poza nieznaną ludziom sprawiedliwością nie liczące się z niczym i z nikim, że z jednakowym okrucieństwem i łatwością, niby nikłą bylinę i słabego owada, niszczy zrozpaczonego nędzarza i człowieka, który zdobył sobie największe i najprawdziwsze szczęście.
Doktór westchnął głęboko i szepnął:
— Wielki, Dobry Boże! Zachowaj dla mnie moje szczęście i obroń przed wszelkim złem tę, którą do ostatniego tchnienia umiłowało moje serce!
Nie patrząc już na leżącego odyńca, szybkim krokiem powrócił do Singribari i wszedł do klasztoru.
W izbie gościnnej zastał obu lamów przy herbacie.
Ucieszyli się ujrzawszy go i zrobili mu miejsce na ławce.
Unen przyglądał mu się bacznie i po chwili uśmiechać się począł.
— Czarne chmury przepłynęły i słońce świeci znowu? — szepnął.
— Tak, guru! Świeci jak wielkie ognisko na szczycie Albordżu! — odpowiedział.
Lamowie łagodnie i przyjaźnie patrzyli na Firleja, czekając, że coś powie, lecz młody doktór widział majaczącą przed nim postać Atri-Maji i w milczeniu uśmiechał się do swej miłości.