Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
DOKTÓR FIRLEJ I „KNOX“ PRZECINAJĄ WĘZEŁ A RACZEJ WĘZŁY.

Długo kołatał Hill do drzwi posiadłości Husseina, zanim jakiś zaspany młodzieniec otworzył wreszcie okienko i ujrzawszy obu cudzoziemców spytał zdumionym głosem:
— Mister Hill tak późno? Effendi Hussein udał się już na spoczynek.
— Tedy obudź go, my dear, i powiedz, że mam ogromnie pilną do niego sprawę! — śmiejąc się cicho odpowiedział Amerykanin, pykając cygaro.
Wpuszczono ich wreszcie do domu i wprowadzono do poczekalni.
Był to duży pokój, z którego biegły dwa korytarze w głąb prawego i lewego skrzydła budynku.
Wzdłuż ścian ciągnęły się niskie „tachty“ — tapczany perskie, okryte drogimi dywanami; wspaniały miękki kobierzec z Szirazu leżał na posadzce; stały małe szafki oszklone, pełne drogich drobiazgów; były tam złote posążki Buddy i tańczącego Sziwy, przyrządy do palenia opium i haszyszu, kaliany, fajki, kadzielnice, kubki i misternie cyzelowane miseczki z brązu i srebra, pięknie szlifowane topazy i ametysty, powieszone na złotych łańcuszkach, skrzące się i mieniące barwnymi iskierkami.
Na ścianach wisiały akwarele wyobrażające życie bohaterów Iranu i pasma haftowanego srebrem i złotem jedwabiu. Przed jedną z tacht stał indyjski stół z drzewa tekowego artystycznie rzeźbiony, a na nim kryształowy kielich z wodą i jakimś słodkim, przenikającym wszystko pachnidłem.
„Knox“ poczuwszy ten aromat zmarszczył nagle pyszczek i począł kichać.
Hill zaśmiał się i mruknął:
— To zybet tak pachnie i działa na powonienie pieska!
Firlejowi ckliwy i silny zapach aromatycznego olejku także w nosie zakręcił, więc pocierał go, by powstrzymać się od kichania.
Sługa w białej, długiej koszuli wniósł do poczekalni trzyramienny świecznik.
W izbie słabo oświetlonej wiszącą lampką, zrobiło się jaśniej i nie tak ponuro.
Za chwilę wtoczył się Allaedin Hussein.
W szerokiej białej nocnej szacie robił wrażenie olbrzymiego balonu ze zwisającą z niego powłoką. Gruba, świecąca się od tłuszczu twarz jego z fałdami na policzkach i czerwoną brodą ujętą w muślinowy worek wyrażała zdumienie i lekki przestrach.
Wygląd Parsa był tak komiczny, że obaj cudzoziemcy nie mogli ukryć wesołości i drwiących spojrzeń, rzucanych na niego i na jego cienkie, włochate nogi w zielonych safianowych pantoflach.
Hussein przyciskał pulchne dłonie do piersi i kłaniał się przysiadając śmiesznie.
— Mister Hill! Mister Hill! — bełkotał po angielsku, mlaskając grubymi wargami. — Co się stało? Czyżby chińscy przemytnicy potrafili wcisnąć nam fałszywy zybet? A może skórki gronostajowe nie są dostatecznie wygarbowane i lenieją? Jestem bardzo strwożony... bardzo...
— Siadaj, effendi, i słuchaj uważnie, bo sprawa, z którą przyszliśmy, zasługuje na uwagę! — tajemniczym, nie przepowiadającym nic dobrego głosem zaczął Hill.
— Allah jest wielki!... — wyszeptał przerażony Pars.
— Widzisz tego dżentelmena, mister Hussein? — spytał Amerykanin wzrokiem wskazując na Firleja. — Jest to... wysłaniec ambasadora Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Grubas przerażonymi oczyma patrzał teraz na Firleja, którego przed tym prawie nie spostrzegał.
— Tak, jest to wysłaniec ambasadora amerykańskiego! — dobijał Parsa Hill. — To nie są żarty! Tu jedyny ratunek mówić prawdę, tylko prawdę!
— Allah Akbar... prawdę? — przeraził się jeszcze bardziej Hussein, gdyż bał się prawdy bardziej od dżumy i cholery, uważając, że z prawdą nie dałby sobie rady w życiu.
— Mister Firlej, proszę pokazać czcigodnemu Husseinowi pańskie papiery, żeby wiedział, że to nie są przelewki i jakieś bujanie — rozkazującym tonem powiedział Amerykanin.
Doktór śmiejąc się w duchu rozwinął przed oczami kupca ogromne arkusze dokumentów amerykańskich z czerwonymi i białymi pieczęciami i szkarłatnymi wstążeczkami.
Łamał sobie przy tym głowę, chcąc się domyśleć, co obmyślił Hill. Żeby mu dopomóc w terroryzowaniu starego Parsa, doktór uderzył dłonią po papierach i oznajmił surowym głosem:
— Ten jest z podpisem i pieczęcią ministra amerykańskiego, a ten — od ambasadora Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, kontrasygnowany przez rząd rzeczypospolitej chińskiej i ambasadorów Wielkiej Brytanii w Waszyngtonie i w Nankinie. Zrozumiano?
Widząc, że kupcowi oczy stanęły w słup, najspokojniej zwinął papiery i chowając je do kieszeni patrzał spode łba na starego wygę, a raczej na jego zwisający, mięsisty nos.
— Well! — zaczął znowu Hill. — Nic się na świecie nie ukryje, effendi! Nic! Otóż oznajmiam panu, że w Kalkucie, Deli, Londynie, Waszyngtonie i Pekinie wiadomo już jest, że Allaedin Hussein w Singribari...
— Allaedin Hussein w Sin... — bełkotał Pars.
— Tak, tak, stara szelmo, która miała zaszczyt cieszyć się zaufaniem moim i przyjaźnią, tak jest — przyjaźnią moją, bo przed półgodziną jeszcze bardzo lubiłem ciebie, wszędzie, powtarzam raz jeszcze, mówią o Husseinie z Singribari, o tobie! Ten dżentelmen szedł już na telegraf, by zażądać od wicekróla Wielkiej Brytanii aresztowania Allaedina Husseina...
— Areszto... — wyrzęził kupiec.
— Aresztowania i zrewidowania twojej faktorii, gdyż... ukryłeś u siebie porwaną przez złych ludzi kobietę! Nic nie mów, bo my już wszystko wiemy... Przyznaj się, Husseinie, a wtedy my postaramy się wyciągnąć ciebie z tej brzydkiej awantury!...
Hill powiedziawszy to tupnął nogą tak energicznie, że aż „Knox“ warknął i schował się pod stół.
Hussein siedział jak sparaliżowany. Nie mógł głosu wydobyć z zaciśniętej strachem gardzieli. Jednak myśli jak błyskawica latały w jego przebiegłej głowie, szukając dróg odwrotu i wykrętnej odpowiedzi.
Znalazł ją.
— Allaedin Hussein, wice-prezes kupców indyjskich, członek zarządu banku kredytowego, milioner i największy hurtownik, właściciel firmy komisowej i dostawca dla indyjskiej armii Jego Cesarskiej Mości, nie może być zamieszany w jakąś sprawę porwania kobiety... — wybełkotał niepewnym głosem.
— Allaedin Hussein ze wszystkimi swymi tytułami dziś jeszcze zostanie zamknięty w areszcie policyjnym, a jutro wysłany do więzienia Balmetof Rock — przerwał mu Amerykanin.
— I ja będę towarzyszył panu, mister Hussein! — dodał Firlej i naśladując przyjaciela tupnął jeszcze głośniej.
Te znane foxterierowi oznaki złego humoru ludzkiego zaniepokoiły ostatecznie „Knoxa“.
Wstał i cichutko wyślizgnął się z pokoju.
Wszedł do ciemnego korytarza i powęszywszy przy deskach podłogi z westchnieniem położył się koło jakichś drzwi.
Piesek nie spał.
Leżał z podniesioną głową i wpatrywał się z ciemności w widoczną stąd sylwetkę swego pana. Od czasu do czasu wzdychał i popiskiwał pytająco i niecierpliwie.
Posłyszał wreszcie cichy szmer za drzwiami i jak gdyby ostrożne cmokanie.
Zrozumiał, że ktoś woła na niego.
Piesek postanowił zajrzeć do pokoju, gdzie, być może, znajdował się jakiś kobierzec na podłodze, bo spać na gołych deskach nie sprawiało mu przyjemności, szczególnie dziś, kiedy miał cały brzuch i łapy pocięte i pokłute ostrą trawą górską.
Podszedł więc do drzwi i oparłszy się o nie pchnął całym ciężarem ciała.
Drzwi nie uchyliły się jednak.
„Knox“ zrozumiał, że są zamknięte, więc słysząc wciąż nawoływujące cmokanie i dobrze mu znane słowa „little dog“ stał przekręciwszy zaintrygowany tym łebek na bok i nasłuchując z nastawionymi uszkami.
— Dear little dog![1] — dobiegał go cichy, przejmujący szept, przechodził w cmokanie i lekkie pogwizdywanie.
„Knox“ przednimi łapkami zaczął drapać drzwi, chcąc koniecznie dostać się do zamkniętego pokoju. Podobał mu się głos rozlegający się spoza drzwi i łagodne cmokanie, lecz najważniejsze było to, że nieomylnym węchem wyczuł, iż za drzwiami stoi kobieta... młoda kobieta.
Ach, piesek bardzo tęsknił do delikatnej pieszczoty miękkich dłoni kobiecych! W domu przepadał za pieszczotą i zabawą z Izą, siostrą swego pana. Jakże się cieszył, kiedy z teką pełną książek i zeszytów powracała ze szkoły!
Wiedział, że za drzwiami znajduje się inna jakaś kobieta, ale i ona miała tak bardzo łagodny, a nawet smutny głos i czegoś żądała od małego „Knoxa“.
Po pewnej chwili foxterier posłyszał cichy rozkaz:
— Kładź się i czekaj!
Wyciągnął się natychmiast przy drzwiach i przyłożywszy czujny nos do szpary nad progiem węszył. Minęło kilka długich chwil, gdy znowu posłyszał melodyjny głos:
— Zanieś swemu panu! Zanieś! Zanieś! Zanieś!
Spod drzwi wysunęła się jakaś szmatka.
„Knox“ obwąchiwał ją długo. Nie wątpił, że była to skóra... skóra od trzewika.
— A-a-a! — pomyślał foxterierek — czyżby tam siedział jaki szczeniak, bo przecież tylko on odrywałby kawałki skóry od trzewików?!
Znowu węszył, prychając i sapiąc głośno.
Nie! Innego psa zwęszyć nie był w stanie.
— Zanieś! Zanieś! Zanieś! — szeleściły pełne żądania słowa.
„Knox“ zaniepokoił się.
Mógł zanieść tę szmatkę, lecz komu? gdzie?
— Zanieś! Zanieś, miły mały piesku! — biegło błaganie.
Dla „Knoxa“ wszystko zaczynało się i wszystko się kończyło na jego panu.
Skoro nie wie komu ma oddać tę skórę, zaniesie ją panu, a ten już będzie wiedział, co z nią zrobić.
Ujął więc szmatkę zębami i pobiegł do poczekalni.
Zobaczył swego pana pochylonego ku grubemu, pachnącemu słodkimi perfumami człowiekowi.
— Co to przynosisz? — spytał doktór, gdy „Knox“ oparł mu łapki na kolanie i przechyliwszy pyszczek z lekka potrząsał skrawkiem skóry.
Piesek bez wahania oddał mu przyniesiony przedmiot i usiadłszy obok doktora pytająco patrzał na niego.
Firlej trochę zdziwiony uważnie jednak rozglądał szmatkę. Wkrótce spostrzegł coś, bo zerwał się z krzesła i zbliżył do świecznika...
Przez ten krótki czas, który piesek spędził w korytarzu, Hill i Firlej mieli dość ciężką, chwilami nawet beznadziejną przeprawę ze starym Parsem.
Hussein zdusiwszy w sobie strach i czując nóż na gardle odzyskał przytomność umysłu i przyrodzoną przebiegłość. Wywijał się jak węgorz, przysięgał na Allaha, że o niczym nie wie; twierdził, że to musi być jakiś kiepski żart, by jego właśnie posądzić o ukrywanie porwanej komuś dziewczyny! On nie handluje takim towarem, on — najbogatszy kupiec w Assamie, osobiście znany członkom rządu Indii, wiceprezes... i znowu wyliczał swoje tytuły i zasługi wobec Anglików; próbował nawet płakać i oburzać się, że ktoś ma czelność proponować mu pieniądze za zwolnienie kobiety, której nigdy na oczy nie widział...
Niewiadomo jak długo jeszcze wypierałby się stary lis, gdyby nie przyniesiony przez „Knoxa“ skrawek skóry.
Firlej odnalazł na nim cały list, wydrapany zapewne szpilką:
„Jestem uwięziona w domu, gdzie wciąż mówią o effendi Allaedinie... Przywieziono mnie dziś do nieznanego mi miasteczka handlowego... Na ulicach odbywa się targ... dużo straganów... Proszę znalazcy powiadomić o tym policję angielską i mego ojca. Atri-Maja, córka radży Rungpuru“.
Skończywszy odczytywanie tak niezwykłego listu, Firlej spojrzał porozumiewawczo na Amerykanina i ruchem głowy odwołał go na bok.
Udając, że pokazuje mu jakiś papier, doktór szepnął:
— Porwana dziewczyna jest blisko. Odnajdę ją, lecz wy musicie na chwilę zabrać stąd ten worek z tłuszczem!
Hill pod pozorem obejrzenia biura, gdzie mogła być ukryta poszukiwana przez nich kobieta wyprowadził Parsa, doktór zaś spojrzał na „Knoxa“ i szepnął rozkazująco:
— Szukaj!
Piesek skoczył w stronę korytarza i stanął przy tajemniczych drzwiach.
— Hallo, kto tu jest? — spytał cicho Firlej. — Raczej czy jest tu ta osoba, która przed chwilą napisała list na skrawku skóry, spodziewam się, że nie swojej?
— Kto to mówi? — odpowiedział mu dźwięczny głos kontraltowy.
— Doktór Adolf Firlej, obywatel amerykański.
— Chwała Bogu i Bogurodzicy! — rozległ się radosny i wzruszony okrzyk.
— Proszę otworzyć drzwi! — zawołał doktór.
— Zamknięte są z tamtej strony — brzmiała odpowiedź.
Firlej błysnął latarką. Drzwi były zamknięte na pospolity w Indiach „gamur“ — zatrzask, umieszczony we framudze drzwi od góry i otwierający się bez klucza. Niezawiły sekret „gamuru“ Firlej znał dobrze, bo w swoim domku w Tassgongu miał takie zatrzaski, przywożone przez kupców kaszmirskich.
Otwarcie drzwi zabrało mu kilka sekund.
„Knox“ z radosnym piskiem wpadł do pokoju i już skakał i łasił się do kogoś.
Doktór na tle słabo oświetlonej ściany ujrzał wiotką postać... chłopaka. Tak, chłopaka, o czym świadczyły szerokie szarawary i długa do kolan „patama“ — obcisła kurta z ciemnego sukna z boku zapinana na haczyki.
Stał rozczarowany i przykro zdumiony.
Twarzy chłopaka nie mógł rozejrzeć w gęstym półmroku.
Nie wiedział, co ma robić. Tysiąc myśli kołowało mu w głowie.
— Psiakrew! Wlazłem do innego pokoju... To wszystko ten „Knox“ naplątał! Huncwot przebrzydły! Łobuz! Ale co to? Gruby effendi, jak widzę, ma duży zapas uwięzionych ludzi? Może ów wice-prezes uprawia handel niewolnikami? Dla takiego czerwonobrodego wisielca wszystko jest businessem. Taki żywy „Woolworth Building“ nowojorski, w którym wszystko można nabyć! Gdzież jednak może znajdować się autorka listu na skórze? „Knox“ do nogi! „Knox“, chodź tutaj!
Piesek jednak ani myślał odchodzić od chłopaka. Przytulił się do niego całym ciałem i drżał ze wzruszenia.
Firlej podszedł wreszcie do chłopca i ująwszy go za ramię obrócił ku światłu, mówiąc:
— Well, my boy[2], pokaż się w całej swej okazałości i wykładaj, cóżeś takiego zrobił, że o ile ogromny, o tyle też nieczcigodny effendi...
Dalsze słowa utkwiły mu w gardle.
Przed doktorem stała piękna dziewczyna, o lekko smagłej twarzy, otoczonej obłokiem puszystych, czarnych włosów. Ciemno-piwne, bursztynowe oczy jej świeciły jak gwiazdy. Małe, świeże usta drgały ni to zbierając się na płacz, ni to gotowe rozchylić się w uśmiechu.
Małe rączki o długich, rasowych palcach trzymała złożone na gwałtownie falującej piersi, jak gdyby przygotowywała się do modlitwy.
Firlej, osłupiały i zachwycony, patrzał na nią, nie mogąc wyrzec ani słowa i oderwać od niej wzroku.
Dziewczyna przemówiła pierwsza. Mówiła po angielsku z lekkim akcentem cudzoziemskim, odsłaniając olśniewająco białe, drobne ząbki.
— Jestem Atri-Maja, córka radży Rungpuru — powiedziała cichym niskim głosem, który doktorowi wydał się najcudowniejszą muzyką. — Zostałam porwana w Tybecie, kiedy...
Firlej oprzytomniał i wyciągając do niej obie ręce zawołał ze szczerym wybuchem:
— Wiem wszystko o pani... Szkoda słów! Pędzę za panią od Tassgongu i, gdyby zaszła potrzeba, pędziłbym dalej, choć na dno oceanu lub na szczyt Everestu! Niech pani powie mi lepiej, jak się pani czuje?
— Jestem strasznie potłuczona, jadąc w tej okropnej skrzyni, zmęczona i bolą mnie wszystkie kości, ale to drobiazg! Jestem wysportowana. Pragnęłabym tylko czym prędzej wyrwać się z rąk tego człowieka o złych, bezbarwnych oczach, które niewiadomo gdzie patrzą i nigdy nie zdradzają jego zapewne zbrodniczych myśli! Jakżeż jestem wdzięczna panu i temu cudnemu foxterierkowi — takiemu mądremu zwierzakowi, za uratowanie mnie! Napisałam przed tym dwa listy: jeden na wstążce, drugi na wieku skrzyni, lecz bez wyniku. Myślałam, że już nigdy nikt nie pospieszy mi z pomocą!
Urwała nagle i wzdrygnęła się na tę myśl.
— Niech pani mówi jeszcze! — szepnął doktór. — Niech pani mówi! Głos pani brzmi w moim sercu jak kląskanie słowika, a z oczu pani spływa na mnie ukojenie!
— Pan nie jest Anglikiem! — ożywiła się nagle.
— Jestem Polakiem z Ameryki — odpowiedział. — Nazywam się Adolf Firlej, jestem doktorem medycyny, laureatem i stypendystą Naukowej Fundacji Rockefellera. Studiowałem medycynę w Tybecie i tam to właśnie, do kure w Tassgongu, przywiózł panią ten drab — Sobcow. O, gdybym mógł go dostać na długość ramienia!
— Pan nie odda mnie już tym ludziom? — spytała podnosząc na niego błagające i pełne trwogi oczy.
— Ja pani wogóle nikomu nie oddam! — wybuchnął.
— Nawet memu ojcu? — uśmiechnęła się mimowoli.
Firlej opamiętał się i zmieszał.
— Plotę głupstwa, a tu trzeba ratować panią i czym prędzej stąd zabrać — zamruczał spuszczając oczy. — Wie pani, dlaczego trzymają się mnie w tej chwili podobne nonsensy?
Patrzyła na niego pytająco.
— Dlatego, że byłem święcie przekonany, iż znajdę strasznie grubą, niezgrabną i nieruchawą pannicę — mówił pospiesznie.
— Dlaczego pan tak myślał? — zdumiała się Atri-Maja.
— Jest to zrozumiałe! — wzruszył ramionami. — Ogromnie podobała się pani Buriatowi Dżambojewowi, a wiadomo, że wschodni człowiek przepada tylko za opasłymi niewiastami!
Zaśmiali się oboje, a tak wesoło, że aż „Knox“ spojrzał na nich z wyraźnym wyrzutem, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Nie czas na wesołe pogadanki i dowcipy! Zwiewajmy lepiej!
Firlej trzymając Atri jak dziecko za rękę wprowadził ją do poczekalni.
Hill z Parsem powrócili już i stali przy stole, ale Hussein obrócony był do nich plecami, więc nie mógł widzieć wchodzącej pary i skaczącego koło niej „Knoxa“.
Za to Amerykanin otworzył oczy i usta szeroko i zatrzepotał nad głową rękami.
Hussein robiąc drobne kroczki obrócił się wreszcie dokoła własnej osi i natychmiast zamienił się w słup soli.
— No, to już i koniec! — powiedział marszcząc brwi Firlej. — Co? W wice-prezesa izby handlowej, w członka rady jakiegoś tam banku piorun trzasł? I że też takiego wygę, drapichrusta, zbrodniarza szlag nie trafił! Nie rozumiem! Co robi Karma? Dlaczego nie odzywa się „Kismet“? Pospały się, czy co? A może brzydzą się nawet patrzeć na takiego arcy-szelmę, na takiego super-draba?! Dość tego! Teraz ja będę gadał z tym worem łojowym! Otwieraj paszczę i szczekaj!
Wypowiedziawszy to jednym tchem, Firlej wydobył rewolwer z kieszeni i jego lufą zmacał miękki bok Husseina.
Pars jęknął od ciosu i upadł na tachtę, wpatrzony w doktora jak w widmo.
Jednak drugi cios rozwiązał mu język.
Opowiedział wszystko od początku, lecz najważniejsza z tego była wiadomość, że w ciągu dwóch dni karawana białego człowieka pod przewodnictwem Czandry i Irgi miała wyruszyć z Singribari. Za przechowanie u siebie dziewczyny Pars otrzymał spory woreczek złotego piasku.
— Czy ty wiesz, wieprzu, kogoś więził u siebie? — spytał go Firlej.
— Nie! Biały człowiek nie powiedział mi tego, przysięgam na głowę mego syna Ibrahima, który za miesiąc będzie już muftim — wysokim kapłanem w Basorze.
— Nie zapomnij poradzić mu, by się modlił o twoją rychłą śmierć, gdyż wstydzę się, że chodzę z tobą po jednej ziemi — dogadywał mu doktór, roziskrzonym wzrokiem patrząc na Atri-Maję. — Skoro nic nie wiesz, powiem ci, hipopotamie afrykański, że ta cudna miss jest córką radży Ghas-Bogry, który przy sposobności każe obedrzeć ciebie ze skóry i — będzie miał primo — słuszność, secundo — wdzięczność ludzkości! No, i co ty teraz będziesz bełkotać na to? W ładną, nie ma co, wplątałeś się hecę, wieprzu jorkszajrski!
— Radża Rungpuru!... — jęknął Hussein i nagle zdumiewająco zwinnie zerwawszy się z tapczanu upadł przed Atri na kolana wołając:
— Litości, królewno! Miłosierdzia, najpiękniejsza z najpiękniejszych!
— Po raz pierwszy w życiu powiedziałeś prawdę!... — zauważył rozpromieniony Firlej. — Czyż nie mam racji, mister Hill?
— Okay! Naturalnie! Absolutnie! — potwierdził zażenowany nieco Amerykanin.
— All right! — pochwalił go doktór. — Księżniczka Atri-Maja upoważniła mnie (gdyż sama nie lubi przemawiać do gadów) oznajmić ci, Husseinie, że jeżeli pomożesz nam schwytać Urusa Sobcowa i dwóch jego ludzi, wtedy radża nie tylko pozostawi ci twoją skórę, ale nawet, być może, da ci prawo handlować w swojej stolicy... Jeżeli zdradzisz nas, wtedy najlepiej zrobisz, jeżeli zaraz wybierzesz sobie na swojej szubrawej głowie miejsce, gdzie umieszczę kulę... Mógłbym strzelić ci w serce, ale hipopotamy strzela się wyłącznie w łeb, bo przez sadło kula nie łatwo im przechodzi. Tak to jest, effendi Allaedin Hussein, czcigodny czegoś tam wice-prezesie!
— Allah jest wielki... — zaczął Pars.
— I sprawiedliwy, sprawiedliwy! — dokończył sakramentalną formułę muzułmańską Firlej, który zawziął się na czerwonobrodego kupca i, zdaje się, oczekiwał tylko najmniejszego z jego strony powodu, żeby, jak mówił, zrobić z nim „porządek na amen“.
Nie doszło jednak do tego, gdyż przerażony ostatecznie Hussein wciąż jeszcze klęcząc przed księżniczką i podnosząc ręce na znak przysięgi, zawołał:
— Wszystko uczynię, żeby wam dopomóc! Nic nie wiedziałem, jacy to ludzie i kogo porwali. Zdarza się to przecież nieraz, że porywają dziewczyny hinduskie, assamskie, a nawet bajadery ze świątyń i tanecznice birmańskie, żeby je oddać lub sprzedać zakochanym w nich mężczyznom... Żebym wiedział, że porwano córkę wielkodusznemu Ghas-Bogrze...
Firlejowi aż język świerzbiał, gdyż chciał powiedzieć, że stary wyga zażądałby za to z pewnością potrójnej zapłaty. Zadawał sobie też pytanie, co właściwie skłoniło kupca do uległości: perspektywa utraty skóry, dobrej chyba tylko na bębny, czy też nadzieja uzyskania koncesji w państwie radży? Nie powiedział tym razem nic, nie chcąc popsuć sprawy.
Zasiedli więc wszyscy dokoła stołu, a Hussein uderzył w gong i kazał słudze podać herbaty, owoców i sorbetu różanego, bez czego nie może się obejść żadna narada w domach wychodźców z Iranu.
Hill siedział obok Parsa i słuchał jego sprytnych i niezawodnych rad, marszcząc czoło i potrząsając głową. Od czasu do czasu mruczał:
— Wonderful! That’s boy![3]
Przysłuchiwała się też bardzo uważnie Atri, głaszcząc „Knoxa“ leżącego u niej na kolanach i od czasu do czasu wstawiała swoją uwagę.
Na dźwięk jej niskiego kontraltowego głosu Hussein przymykał oczy i przykładał obie dłonie do piersi. Robił to być może dlatego, żeby nie widzieć pogardy i wstrętu w spojrzeniu dumnej dziewczyny.
Mrużył też oczy i Firlej, ale z innego zupełnie powodu.
Bał się zdradzić swój zachwyt, uwielbienie i rozpierającą go radość, że to on, on właśnie i do tego prawie samodzielnie, jeżeli nie liczyć w mniejszym stopniu Hilla, a w większym „Knoxa“, znalazł i uratował Atri-Maję, „cudną Atri“, jak nazywał ją w duchu.
— Chłopie — myślał — nie bądź głupi! Zdaje mi się, że zakochałeś się z kopyta! Opamiętaj się, panie doktorze Firlej! Pomyśl tylko czym ty jesteś dla takiej królewny, dla takiej uroczej, najcudniejszej dziewczyny?! Ona marzy zapewne o jakimś Krezusie, nababie, maharadży z Allahabadu czy tam innej Barody, który osypał by ją perłami, wielkimi jak groch w Oregonie, brylantami i całym deszczem, powodzią fantastycznych klejnotów! A ty, biedaku, uczony badaczu, wesoły awanturniku, śmiesz podnosić na nią oczy? Zresztą — patrz, patrz, ile się zmieści, bo już nie długo tego patrzenia! Rychło przybędzie tato — radża i zabierze córuchnę, a ty, chłopaku zwariowany, powleczesz się z powrotem do Tassgongu słuchać wykładów Sain-Noina, śmiać się z plotek I-Tuna i objadać się baraniną z czosnkiem i baraniną bez czosnku!
Doktór znowu zaczynał wpatrywać się w śliczną, trochę przybladłą twarzyczkę Atri-Maji, w jej ogniste, rozmarzone oczy, w których francuski rozum i zalotność stopiły się w czarowną całość z mistyczną tęsknotą Wschodu i jak gdyby nieobudzoną jeszcze żądzą życia. Ciarki go przechodziły za każdym razem, gdy w najdalszym zakątku jego mózgu i serca rozbrzmiewać poczynał powolny, nieco leniwy kontraltowy głos dziewczyny, takiej bliskiej mu i takiej...
— Milcz, cichaj, chłopie! — mitygował doktór swoje uczucia i zaciskał szczęki.
I znowu to mrużył oczy ni to przed słońcem, to znów szeroko je otwierał, by chłonąć czar bijący od tej uratowanej przez niego istoty, takiej cudnej, jak te niebiańskie „deoty“, władczynie wierchów górskich, niepokalanie białym okrytych śniegiem.
— Jak zapatruje się pan, doktorze, na plan effendi? — zagadnął go Hill.
Trzy pary oczu zwróciły się ku niemu, lecz on widział tylko jedną i nic poza nią. Uświadomił sobie, że ani słówka nie słyszał z tego, co mówili Hill i Hussein, bo wszystko utonęło dlań w głosie Atri, „jego“ Atri.
Uśmiechnął się więc trochę zmieszany i mruknął:
— Postanawiajcie państwo sami, bo ja dziś nie jestem zdolny do żadnych rad i rozumnych gawęd. Uważam, że najmądrzejszej w swoim życiu rzeczy dokonałem: Miss Atri jest wolna! Wolna! Czy możecie zrozumieć cały sens i treść tego słowa?!
Szczerość i prawdomówność Firleja podobała się Hillowi. Klepnął więc rodaka po ramieniu i zawołał ubawiony:
— Assam to wymarzony dla pana kraj, doktorze!
— A to znów dlaczego? — spytał niedowierzającym głosem Firlej.
— Tu ciągle niewiadomo dlaczego trzęsie się ziemia, aż w osobie pańskiej wybuchnął wreszcie wulkan! — ryknął śmiechem Amerykanin.
Doktór tak się zmieszał, że aż się zarumienił, mimo, że powietrze gór tybetańskich od dawna już na ciemny brąz opaliło jego skórę.
Zapomniał języka w gębie i nie odciął się nawet poczciwemu Hillowi, który tak zanosił się od śmiechu, że aż krzesło pod nim trzeszczało, a obudzony „Knox“ szczekać zaczął.
Śmiał się też i Pars, chociaż oględnie i z lękiem.
Tylko księżniczka patrzyła na zawstydzonego Firleja z sympatią i zaciekawieniem.
Wreszcie doktór wziął się w garść i burknął:
— Zawsze jestem taki! Jeżeli co robię, to już całym sercem... Podobno jest to głupie i nikomu nie potrzebne.
— Przeciwnie! — zaprotestowała Atri-Maja. — Tacy ludzie rzadko się teraz spotykają i przez to samo choćby powinni być bardzo cenieni...
Powiedziawszy to wzdrygnęła się nagle i skuliła.
Spostrzegł ten odruch Firlej i zerwał się z krzesła.
— Gadamy wciąż i gadamy, a zapomnieliśmy, że miss Atri-Maja odbyła taką straszną podróż i jest zapewne zmęczona śmiertelnie! — zawołał. — Niech pani weźmie moją kurtkę i otuli się nią.
Zrzucił natychmiast zamszową kurtkę na flaneli i pozostał w granatowej koszuli.
Bez sprzeciwu dała okryć sobie ramiona i wstała trzymając pieska na rękach.
— Na ziemię „Knox“! — zakomenderował doktór. — Czyż nie widzisz, że pani ciężko jest dźwigać takiego objedzonego bydlaka?
Posłuszny zwykle i doskonale wytresowany foxterier podniósł jedno ucho i rzucił na swego pana spojrzenie wyraźnie mówiące:
— A jakże! Do tej pani ja też mam pewne prawa, mój drogi doktorku!
I ani się poruszył więcej.
Nie zareagował nawet na rzuconą mu obelgę:
— Cymbał ostrowłosy!
„Knox“ udał, że do słuchu jego doszło tylko jedno słowo:
— Ostrowłosy!
To go bynajmniej nie obrażało. Urodził się przecież ostrowłosym foxterierem.
Wszystkim zrobił ostatnią niespodziankę dobroduszny mister Hill.
Potarłszy sobie czoło i zmrużywszy oczy powiedział:
— Well! Musimy się porządnie wyspać, lady i dżentelmeni! Pani, miss Atri, ma już przygotowany w moim domu pokój, gdyż przewidywałem, że tak czcigodny effendi, jak Allaedin Hussein odda nam panią, dowiedziawszy się, że został zamieszany w niebezpieczną aferę przez tego niegodziwego bolszewika. Pan, mój przyjacielu Allaedinie, zanocuje również u mnie, żeby od samego rana zacząć telefonować, a pan, kochany doktorze... uda się do swoich towarzyszy, bo zapewne niepokoją się już oczekując pana w „kiongu“.
Zmrużył szelmowsko oczy i szepnął do Firleja:
— Nie mogę przecież zostawić tu starego lisa, bo coś nam zapewne zmaluje?!
— All right! — mruknął smutnym i rozczarowanym głosem doktór. — Chociaż co do oczekujących mnie towarzyszy, to muszę powiedzieć, że gdy wychodziłem, chrapało bractwo unisono, jak stado sarłyków! Cha-cha! Z pewnością i teraz tak samo muzykują!
Parsa propozycja Hilla zaskoczyła niemile.
Czuł się teraz obrażony brakiem zaufania dla siebie, chociaż te dwa pojęcia: zaufanie i Allaedin Hussein tak do siebie pasowały, jak siodło jokeja do dwugarbnego wielbłąda.
Zgodził się jednak bez szemrania, kazawszy tylko usługującemu Assamczykowi wyłamać kraty w oknie pokoju, gdzie była uwięziona córka radży.
— Po co to? — spytał go zdumiony Hill.
— Na wszelki wypadek! Jeżeli Rosjanin będzie miał do mnie pretensje — powiem mu, że Atri-Maja została wykradziona — odparł Pars z obleśnym uśmiechem na grubej, błyszczącej twarzy.
— Aha, rozumiem! — zaśmiał się Hill. — Bogu świeczka, a diabłu ogarek? Nie chce ci się zwracać bolszewikowi woreczka ze złotym piaskiem? Źle ty skończysz, chciwcze! No, ale to już nie moja rzecz... Chodźmy więc!
— Pani pozwoli, Miss Atri, że poniosę tego bęcwała — zwrócił się do dziewczyny Firlej i już wyciągnął do pieska ręce, gdy nagle „Knox“ otworzył oczy i — o, dziwo! — warknął ostrzegawczo:
— Nie ruszaj!
Atri-Maja zaśmiała się wesoło:
— Trudno! Pan doktór będzie zmuszony podarować mi „Knoxa“.
— Podarować pani? Ależ wszystko czego tylko pani zażąda! — zawołał ucieszony.
Foxterierek znowu warknął:
— Zdrajca!
Ludzie jednak tego nie zrozumieli. Ludzie nigdy nie rozumieją myśli i uczuć zwierząt.





  1. Drogi, mały piesek.
  2. No, mój chłopcze.
  3. Zdumiewające! A to ci chłop!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.