Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
NA SKRAJU ASSAMU.

Singribari — pierwsze miasto w północnym Assamie spotkało podróżników niebywałym hałasem, tłokiem i ściskiem. Można było przypuszczać, że w miasteczku zaszły jakieś wypadki, które poruszyły całą ludność i zmusiły ją wylec na ulice i mały kwadratowy rynek, otoczony długimi piętrowymi budynkami, gdzie mieściły się sklepy i składy handlowe.
Tymczasem Singribari żyło zwykłym przed zimą życiem trwającym dwa miesiące.
Unen, gdy jeźdźcy wjechali do miasta przez południową bramę „Montaragia“ z wyrzeźbionym w drzewie łbem słonia na jej szczycie, skinął na żółtego mnicha buddyjskiego, idącego boso i z odkrytą głową, na której odcinała się świeżo wygolona tonsura.
Porozmawiawszy z nim po tybetańsku, gdyż język ten znany jest każdemu kapłanowi buddyjskiemu, podobnie jak łacina — księżom katolickim — poprowadził dalej swoich towarzyszy.
Stanęli wkrótce przed „pra“, świątynią, uwieńczoną złoconą kopułą z ostrą na niej, bogato rzeźbioną, iglicą.
Stary mnich wyszedł z głębi gmachu i stanął na krużganku pytającym wzrokiem spoglądając na nieznajomych.
W chwilę potem podszedł do niego Dżałhandzy i pokazawszy mu pierścień z zielonym kamieniem mruknął coś do pochylającego się w pokłonie mnicha.
Starzec odszedł, lecz powrócił wkrótce prowadząc za sobą opasłego lamę.
— Jestem przeorem „kiongu“[1] — Nang-Dac... — powiedział protekcyjnym głosem. — Witam was, cudzoziemcy, imieniem Buddy!
Po stopniach „pra“ wchodził tymczasem Unen zawijając sobie rękaw na lewym ramieniu, a gdy stanął przed przeorem, ten spojrzawszy na obnażoną rękę gościa padł przed nim na kolana i dotykając czołem ziemi powtarzał:
— Guru!... Guru!... Guru!...
Stróż przy świątyni, stary mnich o rzadkiej, siwej brodzie, klęczał również z zamkniętymi oczyma.
— Wstańcie i bądźcie błogosławieni! — powiedział Unen opuszczając rękaw szaty. — Czcigodny Nang-Dac, pragnąłbym pomówić z tobą na osobności.
Odeszli do świątyni, a gdy powrócili, przeor uderzył w wiszący pomiędzy kolumnami gong. Natychmiast przybiegło dwóch młodych mnichów. Jeden z nich wziął „Knoxa“ na ręce, drugi prowadził konie i otworzył bramę „kiongu“.
Nang-Dac zaprosił gości do wnętrza klasztoru i wskazał im pokoje.
Ledwie zamknęły się za nimi drzwi, Unen szepnął:
— Przebierzcie się prędko! Musimy dziś czatować koło północnej bramy miasta!
W kilka minut potem stali już w straganie w pobliżu murów, rozglądali towary i bacznie śledzili wjeżdżające do miasta karawany i jeźdźców. W pewnej chwili Dżałhandzy ścisnął Firleja za ramię.
— Patrz! — szepnął.
Z głębokiej czeluści bramy wyjeżdżała właśnie grupa jeźdźców.
Było ich siedmiu.
— Hindusi! — mruknął doktór spostrzegłszy kaszmirowe zawoje na głowach tych ludzi i ciemne ich twarze o pałających oczach.
— Ten siódmy — to Bołdon-gun — szeptem odpowiedział hutuhta. — Widzę na jego czole koniec blizny, nie przykrytej zawojem... Czekajcie teraz na Sobcowa i jego brankę...
To powiedziawszy wyślizgnął się ze straganu i zamieszał się w tłumie idąc tuż za jeźdźcami z trudem przeciskającymi się przez zatłoczoną ulicę.
Firlej spojrzał na Unena.
Lama stał pochylony nad ladą i zdawało się, że z całym przejęciem rozgląda sztukę jedwabnej tkaniny „kapłańskiej“.
Jednak oczy jego baczne i straszne tysiącami swych źrenic skierowane były na bramę, oglądały, badały i obmacywały wjeżdżających i wchodzących ludzi.
Długo rozglądał lama towary straganiarza, wypytywał go o cenę, targował się i zmuszał do pokazywania mu coraz to innych materiałów.
— Baczność! — posłyszał Firlej cichy szept Unena.
Z bramy wyłaniała się właśnie karawana kupców chińskich.
Wystraszone hałasem i ściskiem wielbłądy stłoczyły się do kupy i stanęły, z rykiem przestępując z nogi na nogę.
Wśród siedzących na nich Chińczyków Firlej poznał Sobcowa. Rosjanin miał narzucony na siebie granatowy chałat chiński. Ponieważ był nieco przyciasny dla niego, to odsłaniał mu część krótkiego kożuszka na piersi i nie mógł ukryć długich butów z cholewami, poplamionych błotem i kurzem.
Czarna mycka z czerwoną gałką na wierzchu wcale nie zmieniała przykrego wyrazu twarzy lekarza bolszewickiego.
— Prowadzi ze sobą brankę... — szepnął Unen, skorzystawszy z tego, że kupiec-Birmańczyk stojąc na drabince wyciągał towar z półki.
Długo wpatrywał się doktór, aż w końcu spostrzegł jakąś drobną postać siedzącą na wielbłądzie. Biały zawój, niby przypadkowo rozkręcony, całkowicie prawie zakrywał twarz, a ruszające się dokoła zwierzęta i rozkrzyczani poganiacze nie dali mu możności przyjrzeć się jej dokładnie. Karawana ruszyła dalej, a w ślad za nią, obiecawszy handlarzowi, że odwiedzą go nazajutrz, wyszli Unen z Firlejem.
— Wyjdź za bramę i po pewnym czasie powróć do klasztoru — pouczał lama. — Ty nie możesz pokazać się Urusowi, bo pozna ciebie...
Chociaż doktór wolałby wziąć udział w śledzeniu Sobcowa, lecz usłuchał mądrej rady przyjaciela i wyszedł za bramę, gdzie, jak i w mieście, stały na poczekaniu ustawione stragany i przewalały się tłumy sprzedających i kupujących ludzi.
— Ależ tu istna wieża Babel! — myślał Firlej, poznając w tłumie Hindusów, Malajów, Chińczyków, Siamczyków, ludzi z Tybetu, Butanu i Nepalu, Anglików i Francuzów. Większość stanowili mali, krępi i poważni Assamczycy o ciemnych, płaskich twarzach. Różne szczepy assamskie odróżniały się od siebie drobnymi tylko szczegółami w stroju.
Policja angielska zupełnie obojętnie przyglądająca się panującemu tu zgiełkowi, spostrzegała w ciżbie górali „garu“, „bodo“ i „chazi“ z południa, i „chamti“, „staga“, „mikir“ i „singo“ z nad pogranicza tybetańskiego; „kajagów“ z Marwary, i niezależnych Manipurczyków.
Firlej z zaciekawieniem rozglądał przywiezione tu z daleka towary, które, zanim mieli je kupić hurtownicy assamscy, birmańscy i „kaczi“ z Kaszmiru, musiały być zarejestrowane i oclone przez urzędników angielskich.
W zagrodach z pali i grubych sznurów stały różne zwierzęta: jaki juczne, ponure bawoły, osły, owce i barany, a nad wszystkimi górowały trzy stare słonie o połamanych kłach. Wznosiły się całe stosy worów z wełną, właściwie zaś najdroższym puchem owczym, znajdującym się pod wełną owiec tybetańskiej rasy „paszma“ — towarem niezmiernie poszukiwanym przez kaszmirskich tkaczy szalów, słynnych na cały świat; koszów z boraksem, wydobywanym również w Tybecie z jeziora Buł-dzo; skrzyń, wypełnionych skórzanymi woreczkami z piżmem, leczniczymi korzeniami „dżeng-szengu“, którym medycyna wschodnia przypisuje cudotwórczą moc; bel z czerwonym suknem „pulu“, tkanym w Giantse-Dżunie; torb z bursztynami, złotym proszkiem z Sartolu i okolic Mognalari, turkusy — z Dżamdo.
W straganach rozlokowali się już drobniejsi kupcy assamscy sprzedający pierścienie z ametystami, wyroby z zielonego szlachetnego nefrytu, srebrne posążki Buddy, sól, herbatę, lecznicze środki z nafty miejscowej, ryż, białe muśliny, ozdobną broń, czerwony pieprz w strąkach, imbir, suche chińskie pierniki, daktyle i przedmioty z porcelany, terakoty, brązu i laki; skóry tygrysie, lamparcie, wilcze, lisie, popielicowe i sobole; blaszanki z opium, grube cygara birmańskie i starannie ułożone papusze doskonałego tytoniu.
Przy stosach towarów uwijali się pośrednicy — przeważnie Birmańczycy z Tenasserimu — sprytni komersanci, a poważni Parsowie z brodami, umalowanymi henną na czerwono, przebiegli „kaczi“ kaszmirscy i agenci eksportowych firm angielskich słuchali ich uważnie i zapisywali potrzebne informacje o ilości i rodzaju towarów, o cenach, żądanych przez dostawców zarubieżnych i o ich stanie finansowym, od którego miała zależeć handlowa polityka hurtowników.
Firlej przyglądał się z najwyższym zainteresowaniem przechodzącej w pobliżu karawanie słoni pociągowych. Olbrzymie zwierzęta niosły zwisające z obu ich boków grube kloce drzewa tekowego. Szły równym, zamaszystym krokiem od czasu do czasu z hałasem wydychając powietrze. Gdy jednemu z idących słoni przesunął się ciężki ładunek, kroczący za nim towarzysz trąbą i kłami z lekka podrzucił kloc i doprowadził cały juk do równowagi. „Kornacy“ czyli poganiacze słoni siedzieli na szyjach olbrzymów, trzymając w rękach lekkie trzciny, których nie używali do bicia zwierząt.
Jeden ze słoni zwrócił na siebie uwagę doktora.
Było to ogromne, stare już zwierzę z wykrzywionymi, spracowanymi kłami.
Na bokach i potężnym karku jego bielały straszne blizny. Powstały zapewne na miejscach głębokich ran i całych płatów zerwanej skóry. Na żółtych, prawie brunatnych kłach słonia połyskiwały trzy mosiężne obręcze.
Firlej przypomniał sobie pewną nowelę znakomitego pisarza angielskiego Rudyarda Kiplinga, który opisywał słonia, ozdobionego podobnymi obręczami za udział w polowaniu na tygrysy w północnym Bengalu.
— Zapewne, staruszku, musiałeś nosić na sobie przykrego pasażera — tygrysa, który tak niegodziwie poszarpał na tobie skórę? Ho-ho! Masz jednak taką dziarską minę, że jestem o ciebie spokojny! Odpłaciłeś zapewne pręgowanemu kotu pięknym za nadobne, zrzuciłeś go z siebie i podeptałeś tymi oto nożyskami do słupów podobnymi...
Mimowoli uśmiechał się do słonia, przechodzącego niedaleko jakimś śmiesznym, niby zakłopotanym truchcikiem. Olbrzym miał opuszczoną trąbę, którą „zamiatał“ drogę i raz po raz znalazłszy coś godnego uwagi chwytał i wkładał do paszczy, pomrukując z zadowoleniem.
Karawana przeszła i znikła za pagórkiem.
Firlej lawirował w tłumie zaglądając wszędzie i wypytując Assamczyków o towary i ich pochodzenie. Kupcy nieźle mówili po angielsku, odznaczali się wytworną uprzejmością i chętnie odpowiadali na pytania doktora, przyjmując go za Anglika.
— Ao! Ao! — rozległ się nagle tuż nad uchem Firleja chrapliwy krzyk.
Obejrzał się szybko i odskoczył w bok.
Przez tłum przekładała sobie drogę nowa karawana.
Około pięćdziesięciu ciężkich wozów o dwóch ogromnych z gruba okutych kołach toczyło się powoli ze skrzypieniem i turkotem. Ciągnęły je byki-zebu z garbami na karkach i czarne bawoły z wyciągniętymi zawsze szyjami.
Jacyś biało ubrani mężczyźni o czarnych brodach i wąsach i ogromnych płomiennych oczach, co jeszcze bardziej podkreślały białe muślinowe turbany — jechali na osobnym wozie; w innym znów siedziały kobiety w szerokich, również białych strojach i narzutkach. Miały zakfefowane twarze i nogi opięte wąskimi nogawkami szarawarów i ozdobione brzęczącymi bransoletami i pierścieniami na wielkim palcu małych, foremnych stóp.
Niektóre z tych wozów „ekka“ przeładowane były jakimiś koszami, skrzyniami, klatkami, otulonymi kawałkiem maty bambusowej lub workiem jutowym, wiązkami bambusów, jakimiś drewnianymi ramami i walcami z nawiniętą na nich tkaniną.
— Co to za ludzie? — spytał Firlej policjanta przyglądającego się pochodowi.
— Ha-ha! — zaśmiał się konstebl. — Z tymi to zawsze mamy kłopot! Są to artyści, muzykanci, znachorzy, zaklinacze wężów, wróżki i tancerki z Kaszmiru... Szelmowski ludek! Zawsze mają jakieś swoje sprawki, podlegające kodeksowi karnemu jego królewskiej mości, cesarza Wielkiej Brytanii i suwerena Anglii, Irlandii i Szkocji!
Znowu wybuchnął śmiechem i bambusowym kijem, na końcu obszytym skórą, usuwał gapiów, którzy się pchali pod koła wozów kaszmirskich.
— To, widzę, że ci Kaszmirowie podobni są do cyganów europejskich? — zauważył pytającym tonem doktór.
— O, właśnie! Bardzo trafne porównanie! — zawołał stróż bezpieczeństwa publicznego. — Jak dwie krople wody podobni są do siebie. Ten sam fach ogłupiania ludzi i ten sam charakter... wesołych kanciarzy!
Zaśmiali się obaj, lecz śmiech utkwił odrazu w gardle Firleja, kiedy spostrzegł cztery osiodłane konie, uwiązane do ostatniej „ekki“.
Bachmaty rasy mongolskiej zdrożone były, uwalane aż po brzuchy w błocie i szły z opuszczonymi łbami.
Firlej poznał jednego z koni, gdyż zapamiętał go sobie dobrze, gdy Sobcow ze swymi ludźmi mknął spadzistym zboczem przełęczy Taklung.
Był to rzadko spotykany srokacz z długą grzywą i obfitym ogonem. Miał na grzbiecie siodło o kształcie nieznanym w Azji środkowej, a tym bardziej tu w Assamie. Wąskie, o wysokich łękach i miękkiej skórzanej poduszce przeciągniętej rzemieniem — takie siodło używane jest wyłącznie przez Kozaków.
— Tak, jest to wierzchowiec Sobcowa i jego siodło! — rozważał doktór. — Ależ miałem cię, bratku, za sprytniejszego! Żeby takiego konia i taką kulbakę demonstrować w Singribari, gdzie przecież musisz oczekiwać naszego pościgu, no, no! Nie spodziewałem się tego po tobie, panie bolszewiku! Wygląda to zupełnie tak, jak gdybyś posłał „sandwicza“ z tablicą reklamową: „Uwaga! jedzie komisarz bolszewicki, komunista, morderca czterech ludzi, porywacz młodych księżniczek!“
Drwiąc w duchu z Rosjanina myślał o tym, że przecież jest chyba ktoś w pobliżu, kto ma pieczę nad końmi, tym bardziej, że były to konie dobre, wysokiej krwi, wypróbowane. Zapewne nikt nie zalecałby powierzyć je „Cyganom“ kaszmirskim o podejrzanej reputacji kanciarzy, co stwierdził najwyższy w podobnych sprawach autorytet — inspektor miejscowej policji angielskiej.
Istotnie bachmaty mongolskie miały całkiem innego opiekuna.
Siedział on na wozie, wciśnięty między skrzynie i duże kosze.
Z tej kryjówki z trudem tylko można było wypatrzyć wysokiego chudego człowieka o prawie czarnej twarzy i skośnych oczach.
— Sobcow przejechał... przejechał też Bołdon-gun, stąd wypływa nauka moralna — miej się, Adolfku, na baczności, gdyż widzisz legendarnego Torczi, który jak kangur ma kieszeń z własnej skóry, a w niej pierścień Dżengiza, klejnot poszukiwany przez miliard Azjatów! Hm, hm... Muszę go sobie dokładnie zapamiętać! Ta-ak! Gębę ma strasznie czarną, a te oczyska — niczym u wilka! Po ciemku z takim lepiej się nie spotykać! Tęgi być musi, bo okrutnie żylasty i jakiś... „wężowaty“, jak mawiał o niektórych kolegach nasz trener Cramer... Ciekaw jestem, gdzie się ulokuje to czcigodne towarzystwo?
Kryjąc się w tłumie Firlej szedł za karawaną Kaszmirczyków, nie spuszczając jej z oka.
Gdy minął już bramę i wszedł w ulicę, posłyszał ciche wołanie:
— Cagan tała! Cagan tała!
Doktór zaczął rozglądać się ostrożnie, lecz nie mógł znaleźć Unena ani hutuhty.
— Co u kaduka! — dziwił się. — Przecież nie zamienił się chyba guru we wróbla lub wronę, bo tego tałałajstwa jest tu pod dostatkiem?
Ktoś potrącił go i syknął:
— Milcz i słuchaj!
Firlej spojrzał obojętnym wzrokiem na mijającego go Assamczyka niosącego na giętkich sądach dwa kosze okryte workami.
— Idź do klasztoru i czekaj! Przeorowi powiesz, że jesteś kupcem amerykańskim z Rangunu. Spotkałeś nas przypadkowo w klasztorze Tipperah.
Firlej udając, że się rozgląda dokoła, wycedził przez zęby:
— Na ostatnim wozie jedzie Torczi...
Unen dodał kroku i wyprzedził go, krzykiem torując sobie drogę w ciżbie ludzkiej.
Firlej długo czekał w pokoju gościnnym na powrót towarzyszy.
Nudziło mu się samemu, więc odszukał stajnię i obejrzał konie. Znużone długą drogą i szybkim przemarszem pokładły się i leżały z zamkniętymi oczami.
Obok nich wyciągnął się jak nieżywy „Knox“ uwiązany na rzemyku. Foxterier spał jak zabity, pojękując przez sen i wzdychając.
Firlej wziął go na ręce i przeniósł do pokoju.
Usiadł na miękkiej ławie trzymając „Knoxa“ na kolanach.
Powiadomiony o powrocie jednego z gości przeor z całą świtą mnichów odwiedził go.
Zaczęły się badawcze oględziny azjatyckie, przed którymi nic się ukryć nie może, ostrożne, a przebiegłe wypytywania, lecz to nie zmieszało doktora.
Odpowiadał swobodnie, z całą pozorną szczerością, zrozumiale i nie budząc nieufności.
— Jadę z Rangunu do Tybetu — opowiadał. — W „kiongu“ koło Tipperah, gdzie miałem nocleg, spotkałem jakichś dwóch uczonych lamów...
— Uczonych lamów! — zawołał z wyrzutem przeor. — Uczonych lamów!...
W tłumie mnichów rozległ się nerwowy śmiech.
Firlej udał, że nie spostrzega spowodowanego jego słowami wrażenia i ciągnął dalej bawiąc się obrożą i uszami „Knoxa“.
— Jacyś usłużni i uprzejmi ludzie!... Postanowiliśmy podróżować razem aż do Tybetu. Zamierzam starać się o pozwolenie założenia nad jeziorem Buł-dzo filii mojej firmy. Jestem Amerykaninem. Chciałbym kupować u Tybetańczyków surowy boraks, wydobywany z jeziora i przerabiać go na cenny towar. Dlaczego mają to robić Włosi w Wenecji, kiedy i inni też mogą oczyszczać i proszkować ten produkt, dać zarobek wielu ludziom i dochód skarbowi świętobliwego Dałaj-Lamy?...
— Czy długo tu zostaniecie? — zadał pytanie przeor.
— Nie wiem! Będzie to zależało od stanu mego zdrowia. W drodze rozchorowałem się na reumatyzm, a sami wiecie, że to choroba nie do konnej jazdy. Z człowieka robi się pokraka, na której widok konie zęby szczerzą i rżą ze śmiechu!...
Mówił po angielsku dobitnie i powolnie, żeby wszyscy go zrozumieli.
Dopiął widocznie celu, gdyż ostatnim jego słowom zawtórował głośny śmiech lamów i grubego przeora.
— Ach, tak? — pomyślał Firlej. — Jeżeli jesteście ludźmi nie pozbawionymi humoru, to pokażę wam sztuki mego pieska. Hej „Knox“, zbudź się, śpiochu! Przetrzyj ślepie i zabaw szanowną publiczność!
„Knox“ otworzył natychmiast oczy i usiadłszy słuchał, co mówi do niego jego pan i przyjaciel.
Zabawnie przekręcał przy tym łebek i nadstawiał uszu.
Na komendę doktora piesek skakał przez laskę przeora, aportował rzucane mu przedmioty, udawał nieżywego, fikał koziołki i na tylnych łapach tańczył walca.
Nang-Dac i mnisi pokładali się ze śmiechu.
Uciecha była wielka, szczera i bezpośrednia jak u dzieci.
Trzeba jednak było w jakiś sposób wyprosić gości, żeby nie przeszkadzali, gdy powrócą Unen i Dżałhandzy.
Firlej mruknął coś do pieska, ten zaś zaczął ujadać i wyć.
— Źle! — szepnął doktór do przeora. — W pieska wszedł zły duch za to, że w świętym miejscu wywołał tyle śmiechu i ubliżył powadze „kiongu“. Należy wypowiedzieć niezbędne zaklęcia!
Przeor naradziwszy się z lamami co do treści zaklęcia głosem trochę przerażonym wyrecytował jakiś magiczny tekst.
Ledwie przebrzmiało ostatnie słowo, Firlej z lekka tupnął nogą.
Piesek urwał szczekanie i wskoczywszy na kolana doktora liznął go w policzek.
Zaniepokojeni złym humorem jednego z miliona złych duchów lamowie wraz z przeorem kłaniając się raczej „Knoxowi“ niż Firlejowi szybko znikać poczęli za drzwiami pokojów gościnnych.
Doktór pozostał sam.
Piesek zwinął się na ławie i usnął w jednej chwili, lecz niebawem coś sobie przypomniał widać, bo podszedł do swego pana i począł piszczeć i merdać ogonkiem. Upominał się o kawałek cukru lub czekolady, gdyż taką zwykle zapłatę dostawał za swoje sztuki.
Słońce zapadło za górami i mrok niemal odrazu rozgościł się w izbach.
Wszedł młody służka klasztorny i wniósł dwie lampy naftowe i trzy lichtarze z czerwonymi świecami z wosku.
Wkrótce jeden po drugim weszli Unen i Dżałhandzy.
Ciężko opuścili się na ławę i głowy podparli rękami.
Firlej pomyślał, że spotkało ich niepowodzenie, więc przeraził się i pytająco spoglądał na obu.
Okazało się jednak, że byli śmiertelnie znużeni i potrzebowali choćby chwilowego spoczynku.
Odetchnąwszy nieco, Unen szepnął:
— Wszystko dobrze się ułożyło! Wiemy, gdzie się ukrył Urus i jego ludzie...
— A córka radży Rungpuru? — przerwał mu niecierpliwie doktór.
— Też wiemy, wiemy! — uśmiechnął się hutuhta.
— Opowiadajcież, bo strasznie jestem ciekaw! — prosił ich Firlej.
— Urus z branką i swymi pomocnikami stanął w domu Czandry-Bengalczyka... — zaczął Unen.
— Czandry-łowcy? — wtrącił pytanie doktór.
Młody lama kiwnął głową twierdząco i mówił dalej:
— Czandra nie mieszka w Singribari, tylko na drugim brzegu rzeki w wiosce Putangur... Tam właśnie zatrzymał się Urus, ale dziewczyny i Torczi nie ma z nimi!
— Nie ma! — krzyknął Firlej, lecz umilkł, bo obaj lamowie zamachali na niego rękami.
— Torczi przybłąkał się do kaszmirskich komediantów opowiedziawszy im, że jest koniokradem i porwał komuś właśnie cztery osiodłane konie. Kaszmirczycy sami są koniokradami, więc przygarnęli go i długo cmokali chwaląc jego zdobycz, bo konie bardzo im się podobały.
— Dobrze, dobrze, ale gdzież oni ukryli córkę radży? — niecierpliwił się Firlej.
Unen położył się na wznak na ławie i zamknąwszy oczy usnął nagle.
Wtedy doktór przysiadł się do Dżałhandzy i trzęsąc go za ramię żądał odpowiedzi, powtarzając:
— Gdzie ukrył Sobcow „gundże“! Muszę wiedzieć i nie dam wam usnąć, aż mi nie odpowiecie, hutuhto!
Mongołowi oczy się kleiły i głowa leciała jak pijanemu, jednak widząc niecierpliwość i podniecenie przyjaciela nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Córka radży jest w bezpiecznym miejscu, tu w Singribari, niedaleko stąd... bardzo nawet blisko... bliżej niż myśli biały przyjaciel...
— No, no! — popędzał hutuhtę zrozpaczony jego powolnością Firlej.
— Czandra polecił swemu bratu Irdze ukryć ją w domu kupca Parsa o farbowanej brodzie — odpowiedział przeor.
— Gdzież jest ten dom?
— Prawie naprzeciwko świątyni klasztornej, tuż obok białego domu z flagą... Pomiędzy nim a drzewami, pod którymi stoi posąg białego człowieka z długim nożem w ręku...
— Z szablą — chcieliście powiedzieć, hutuhto? — spytał doktór, lecz machnął ręką i ująwszy słaniającego się ze zmęczenia Dżałhandzy odprowadził go do sąsiedniej izby, pomógł rozebrać się i ułożył na przygotowanej do spania szerokiej ławie.
Po chwili słysząc końskie chrapanie Mongoła wlókł już, a chwilami nawet niósł nieprzytomnego ze snu Unena. Położył go na posłaniu i zaczął ściągać z niego buty i assamską długą bluzę, w którą przebrał się lama przed tropieniem Sobcowa. Gdy rozpiął mu koszulę spostrzegł na piersi znak, który jak przez mgłę lub przez matowe szkło widział w Tassgongu.
Była to wytatuowana barwnikiem indyga swastyka, taki sam też znak widniał na lewym ramieniu nad łokciem.
— Guru... guru... — szepnął doktór odchodząc od posłania lamy.
Usiadł w pierwszym pokoju przy stole i zamyślił się.
Jakieś postanowienie wyłaniać się zaczęło z chaosu różnych wrażeń.
Wyrwał go z zadumy służka.
Postawił na stole tacę z kilkoma półmiskami, świeże placki ryżowe i dzban ciemnego napoju, pachnącego imbirem i cynamonem.
Na widok jedzenia doktór poczuł straszliwy głód.
Szybko połknął kilka kawałków zimnego mięsa, jakąś sałatę, przyrządzoną z gotowanych liści herbaty z solą, czosnkiem i olejem roślinnym, zjadł dwie soczyste mangi i żując placek ryżowy popijał piwo imbirowe — słodkie i zimne.
— Zostaw tacę na stole! — powiedział chłopakowi stojącemu przy progu. — Świętobliwi lamowie obudziwszy się zechcą zapewne spożyć kolację.
Gdy służka odszedł, Firlej, ciągnąc piwo małymi łykami, rozważał coraz wyraźniej dojrzewający w nim plan. Kształtował się przed nim, wydawał mu się możliwym do wykonania, niemal prostym.
Pozostawało tylko obejrzeć teren i rozpocząć działanie.
Namacawszy rewolwer w kieszeni i cicho gwizdnąwszy na pieska wyszedł na dziedziniec.
— Jeżeli brama będzie zamknięta odszukam odźwiernego, uduszę go i zabiorę mu klucze — myślał wesoło, bo jakaś niewytłumaczona radość wstąpiła mu do serca.
— Dopomóż mi, Wielki Boże! — westchnął podnosząc oczy ku usianemu gwiazdami niebu, na którym połyskiwał „Krzyż Południowy“. — Dopomóż, Ojcze nasz, bo czuję, że robię to, co zrobić muszę!
Doznał natychmiast pierwszego dowodu łaski i opieki Boskiej.
Brama była zaryglowana i zamknięta na ogromną kłódkę. Rozglądał się, szukając miejsca, gdzie byłoby mu najłatwiej przeleźć przez mur, gdy nagle rozległo się głośne kołatanie.
Stróż wybiegł i zajrzawszy przez okienko począł szybko otwierać bramę. Na dziedziniec klasztorny wjeżdżała na wozach duża karawana mnichów birmańskich.
Zamieszawszy się w ich tłumie doktór dotarł do bramy i przedostał się na ulicę.
Odetchnął z ulgą i szepnął do „Knoxa“.
— Udało się, piesku! Daliśmy nogę! Fiut! Teraz łap wiatr w polu!
Firlej miał wrażenie, że ulica mimo późnej godziny była jeszcze bardziej zatłoczona.
Wszystkie sklepy i stragany handlowały pełną parą.
Z jadłodajni i zajazdów dobiegały odgłosy muzyki, śpiewu, tupot nóg tańczących ludzi, krzyki i oklaski.
W rogu ulicy, na zbudowanej na prędce estradzie występowały tancerki z Ava, starożytnej stolicy niegdyś niezależnej Birmanii. Orkiestra, złożona z bębnów, fletu, trzech-strunnych skrzypiec i cymbałów, grała jakąś powolną, zawodzącą melodię.
Na zbiegu trzech ulic tworzących mały placyk popisywali się zwinni i hałaśliwi akrobaci kaszmirscy.
Kroczyły słonie, prowadzone na pastwisko; jechały do karawan-serajów — domów zajezdnych wyładowane „ekki“ i wozy czterokołowe; przewinął się trąbiąc wrzaskliwie mały roztrzęsiony „fordzik“; spoza płotów ujadały psy, zaniepokojone panującym wszędzie zgiełkiem i głosami obcych ludzi.
Koło prawie czarnej, z ciemnych bloków gnejsowych zbudowanej świątynki brahmańskiej stojąc nieruchomo modliły się jakieś białe postacie. Do nich wychodził od czasu do czasu kapłan, dzwonił w mały gong i zbierał datki i ofiary: pieniądze, owoce i kwiaty.
Z minareciku strzelającego nad zbiorowiskiem domów muzułmańskich muezzin wykrzykiwał wibrującym tenorem wszystkie dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha.
Firlej przeszedł główną ulicą od północnej do południowej bramy. Uczynił to z ciekawości, chcąc zobaczyć nocne życie tego ważnego granicznego punktu handlowego, po części też przez ostrożność, przypuszczał bowiem, że jest śledzony przez kogoś z ludzi Sobcowa. Szedł więc z miną zwykłego turysty zwiedzającego nowe, nieznane mu miasto, zatrzymywał się przed sklepami, stał przed otwartymi teatrzykami i sunął dalej krokiem gapiącego się człowieka.
Gdy jednak od bramy południowej odbywał powrotną drogę, przyglądał się już nie ludziom i scenom, lecz domom stojącym po lewej stronie ulicy.
Zobaczył wreszcie biały budynek z flagą na maszcie, ustawionym na dachu.
Doktór sprawdził. Okazało się, że rzeczywiście stoi prawie naprzeciwko świątyni buddyjskiej, przed którą poznali się z przeorem Nang-Dacem.
Na białej ścianie budynku widniał jakiś szyld. Padało na niego światło wysokiej latarni naftowej.
Ku wielkiemu swemu zdumieniu doktór przeczytał napis:

„Agent firmy Oriental Stocks w San Francisco
U. S. A.“.

— Amerykanie w Singribari? — szepnął głośno Firlej.
Nie miał jednak najmniejszej wątpliwości, że znalazł tu na pograniczu tajemniczego Tybetu, na północnym skraju Assamu współobywatela — Amerykanina, gdyż flaga powiewająca na maszcie była gwiaździstą flagą Stanów Zjednoczonych.
— To może mi się przydać! — pomyślał z radością Firlej nie podejrzewając nawet, że stanie się to prędzej niż przypuszczał.
Należało jednak zbadać topografię i odnaleźć dom Parsa. Obok białego budynku firmy amerykańskiej stał długi parterowy dom z kratami w oknach. Drzwi jego były szeroko otwarte. Różni ludzie wchodzili i wychodzili z wnętrza.
— Zapewne jest to ten dom, o którym mówił mi hutuhta! — domyślił się Firlej. — Spójrzmy jednak, co się mieści dalej?
Za parterowym domem, który o ile można było sądzić w ciemności, przedstawiał się w formie czworoboku zamkniętego ze wszystkich stron, doktór ujrzał mały skwer, okolony szpalerami wysokich, piramidalnych topoli. W ich cieniu stał posąg na granitowej kolumnie. Świecąc sobie latarką Firlej odczytał napis na postumencie i dowiedział się, że wdzięczna Anglia wystawiła ten pomnik generałowi Archibaldowi Cambellowi za wyzwolenie północnego Assamu od najazdu Birmańczyków pod wodzą Maga-Bandali.
— Wszystko w porządku, all right! — pomyślał Firlej. — Parterowy dom należy do kupca Parsa, gdzie ów czerwonobrody (dobrze, że nie sinobrody!) trzyma w ukryciu „moją“ królewnę z Rungpuru, w której zdaje się zakochał nawet ten biedak Dżambojew z zajęczą gębą... A więc — do roboty, miły Adolfku, do roboty, a mądrze, a rozważnie!
Tak sobie doradzając, jak gdyby z głupia frant wraz z innymi wszedł do wnętrza domu Parsa.
Oświetlony dużą latarnią korytarz prowadził na kwadratowy obszerny dziedziniec, zatłoczony ludźmi różnych narodowości, widzianych już dziś na ulicy i za bramą północną.
W tym tłumie do drapieżnych szczupaków podobne śmigały zwinne postacie młodych ludzi w czarnych obcisłych surdutach i białych fałdzistych spodniach. Czarne fezy jeszcze bardziej podkreślały szafranową żółciznę ich cery.
Największy tłok panował w jednym rogu podwórza, gdzie na krzesłach siedziało dwóch niemłodych już mężczyzn.
W jednym z nich Firlej poznał od pierwszego rzutu oka Parsa.
— Któż inny mógłby mieć tak bezczelnie na czerwono wyfarbowane brodzisko? — śmiał się w duchu doktór. — A ten brzuch opasły leżący mu aż na kolanach?! A te biegające, chytre, czarne, jak węgle ślepie? Więc to ty, panie Parsie, przechowujesz na składzie córki królewskie, jak gdyby były belami wełny lub sztukami cienkiego sukna tybetańskiego?!
Jeszcze bardziej jednak zaciekawił Firleja Europejczyk siedzący obok kupca.
Wysoki, o siwych włosach na skroniach, lecz zdrowej, jeszcze czerstwej i ironicznej twarzy, palił cygaro i od czasu do czasu rzucał widocznie jakieś żartobliwe uwagi, bo stojący przed nim Assamczycy raz po raz wybuchali głośnym śmiechem.
Firlej rozejrzawszy się po całym dziedzińcu dobrze sobie zapamiętał cały jego plan.
Obramiały go ze wszystkich stron parterowe jak i sam dom, obszerne składy murowane z kilkoma drzwiami, przez które wnoszono nabyte przez właściciela towary.
Dziedziniec miał dwa tylko wejścia — jedno przez korytarz od ulicy — dla ludzi, drugie zaś — zapewne dla zwierząt pociągowych i wozów — przez bramę we wschodnim skrzydle zabudowań. W środku dziedzińca widniała studnia z pompą, otoczona lekkim żelaznym ogrodzeniem.
Do rozglądającego się z zaciekawieniem Firleja podbiegł jeden z klerków Parsa — młodzieniec w czarnym fezie i surducie, zapiętym pod szyję.
— Dobry wieczór, sir! — zaseplenił przymilnie. — Ma pan interes do pana Allaedin Husseina?
— Jestem cudzoziemcem — Amerykaninem i chciałbym... — zaczął Firlej, lecz młody Pars nie dał mu skończyć i krzyknął głośno:
— Mister Hill, dżentelmen z Ameryki poszukuje pana!
— Co takiego?! — ryknął radosnym głosem Amerykanin siedzący przy czerwonobrodym olbrzymie. — Obywatel amerykański w tym zatraconym Singribari? Jakież to wiatry go tu przyniosły?!
Wielkimi krokami roztrącając tubylców szedł ku Firlejowi, który patrząc na niego myślał:
— Podobny jest do bociana wśród kacząt!
— How do you do? — potrząsał mu już rękę Amerykanin uśmiechając się do niego jasnymi oczami. — Jestem Ernest Levis Hill, przedstawiciel firmy „Oriental Stocks Limited w San Francisco“! Samotny wygnaniec z Nowego Jorku, zarzucony do tej obskurnej dziury assamskiej, gdzie, gdyby nie whisky, dżin i wcale porządny arak, można byłoby wściec się z nudów.
— Cieszę się, drogi mister Hill, że spotykam tu rodaka! — odpowiedział doktór. — Nie widziałem ani jednego od czterech prawie lat!
— Od czterech lat? — zdumiał się Amerykanin. — Gdzież to pana nosiło aż tyle czasu?
— Opowiem panu o tym na osobności, mister Hill, a teraz muszę się przedstawić. Nazywam się Adolf Firlej, pochodzę z Detroit, jestem z zawodu lekarzem. Na dowód przedstawiam panu moje papiery, bo w tych stronach, jak się przekonałem, nikomu nie można wierzyć „na gębę“!
Zaśmiali się obaj.
Hill rzuciwszy okiem na dokumenty Firleja uderzył się w czoło.
— Hallo! — zawołał. — W ostatnim zeszycie Reviev of Reviev czytałem artykuł Mc. Millana o wynikach studiów pańskich w zakresie medycyny tybetańskiej. Czekaj no pan, mister Firlej, przypomnę sobie zaraz cudaczny i diablo trudny tytuł... O, do stu piorunów, wypsnęło mi się z pamięci!
— Chi-Szara-Badahan — podpowiedział doktór.
— Nie! Było to jakoś inaczej! — potrząsnął głową Amerykanin.
— Zud Szji?
— Właśnie! Właśnie! — ucieszył się Hill. — Ale powiadam panu, pierwszorzędny artykuł! Ani mi w głowie powstało przypuszczenie, żeby ci dzikusy tybetańskie, co, czort ich wie, z jakich tam zakątków swego kraju przywożą mi na jucznych baranach korzenie dżeń-szengu, pachnące wiórki zybetu, piżmo, turkusy, złociste beryle, skórki soboli, gronostajów, kun i ciemne, prawie czerwone ametysty, żeby tacy „półludzie“, „jaskiniowcy“, „pitheco-anthropy“ posiadali aż taką wiedzę! Bardzo się cieszę, że mam wyjątkowo szczęśliwą okazję poznać tak ciekawego człowieka i coś się o tych dziwach dowiedzieć! Nie puszczę już pana, mister Firlej, ani na krok od siebie. Musi pan stanąć u mnie! Zresztą pomówimy o tym wszystkim u mnie, przy kolacji.
— Mister Hill, pan jest niezwykle uprzejmy, ale to niemożliwe, żeby... — wykręcał się Firlej, chowając papiery do wewnętrznej kieszeni kurtki.
— Co jest niemożliwe? — zdumiał się Amerykanin. — Spożyć kolację z rodakiem? A może pan myśli, że niemożliwym jest zjeść smacznie u Amerykanina w Assamie? Tedy ja panu powiem, że przywiozłem do Singribari kucharza — Filipińczyka z Manilli (bo tam przed tym siedziałem dwa lata), a to taki, upewniam pana, magik, że potrafi zupę żółwiową przyrządzić z ogonów zebu, a smaczny krem — z pasty do golenia! Well, well, zaraz pójdziemy do mnie, bo już dochodzi ósma. Dam tylko Husseinowi parę zleceń...
Znowu poszedł przez tłum — wysoki, kołysząc się na długich nogach — „bocian wśród kacząt“.
Patrząc na niego Firlej uśmiechał się i myślał:
— Żebym wiedział, że mam kolację u Amerykanina, nie najadałbym się tłustej baraniny a szczególnie tej sałatki z czosnkiem i olejem! Czuję ją do tej chwili w ustach i gardle, jak gdybym łyknął podwójną porcję rycyny. Nieprawdaż, psinko? Chociaż po co ja ciebie pytam o to? Nie chciałeś nawet mięsa, huncwocie jeden. Tak się dziś zmachałeś, jak gdybyś uczestniczył w biegu maratońskim!
Znużony i senny „Knox“ uchem nawet nie poruszył. Przez cały czas przechadzki swego pana wlókł się za jego nogą, a podczas rozmowy z Hillem leżał i spał. Musiał za wszelką cenę odespać się i wypocząć, a tu, masz tobie, wyciągają go na spacery! Był oburzony. Wyraziłby to jakoś napewno, lecz zmorzył go sen, jak tylko udało mu się położyć.
Hill szybko załatwił swoje sprawy z Parsem i ująwszy rodaka pod ramię poprowadził go do siebie.
Za nimi powlókł się też „Knox“ utykając co chwila i ziewając przeciągle.
Siedząc przy stole, przy którym kręciło się trzech Assamczyków, Firlej pił zimną soda-whisky i próbował znakomitych potraw, przyrządzonych przez Filipińczyka.
Nie mógł słowa wstawić, bo Hill, stęskniony do towarzystwa, mówił bez przerwy.
— Z kim tu mam rozmawiać? — skarżył się. — Policja składa się tu z dwóch niewykształconych Anglików z Singapore i konstablów — Hindusów; komornicy — z wychowanków hinduskiej szkoły handlowej w Kalkucie, co ja mam z nimi do gadania? Powiadam panu, że w porze deszczowej, gdy tu zamiera całe życie, wyję, jak szakal i słucham radia... No, cóż innego miałbym wtedy do roboty?
Ponieważ było to powiedzenie bądź co bądź wymagające odpowiedzi, więc Firlej przerwał Hillowi i ze swej strony zadał mu pytanie:
— O ile mogę sądzić, ma pan stosunki handlowe z Parsem?
— A z kim bym miał? — wzruszył ramionami Amerykanin. — Inni nie mają pojęcia o terminach, gatunkach towaru i kredytach. Hussein za to chce na wszystkim zarobić, ale jest to solidny kupiec i sprytny, jak wogóle Parsowie. Anglicy o nich mówią, że gdyby im tylko pozwolić, sprzedaliby Tadż Mehal w Agrze, posąg Jamum w Ellorze i świątynię w Madurze... Parsowi, choćby nawet takiemu bogaczowi jak Allaedin Hussein, można polecić każdy interes. Podejmie się, byleby zarobić parę rupij.
— Wiem coś o tym — pomyślał Firlej i znowu spytał: — Mister Hill, jest pan w dobrych stosunkach z tym czerwonobrodym olbrzymem?
— Okey! W przyjacielskich! Chce pan, to poślę po niego?... Ma pan dla niego jakieś zlecenie?
— M...może, ale wpierw chciałbym porozmawiać z panem poufnie — odpowiedział poważnym głosem doktór, rzucając spojrzenie na usługującego Assamczyka.
Przeszli do gabinetu gospodarza, gdzie podano im kawę i cherry-brandy.
Assamczycy obsłużywszy obu panów wyszli.
Firlej ku prawdziwemu zdumieniu gospodarza, skradł się do drzwi, szybko zajrzał do sąsiedniego pokoju, poczem przekręcił klucz w zamku.
— God! — przeraził się Hill. — Co to wszystko znaczy, my dear?
Doktór spojrzał na niego przenikliwie i powiedział:
— Sądzę, że widzę przed sobą lojalnego obywatela Stanów Zjednoczonych i dżentelmena? Chcę powierzyć panu, mister Hill, niezmiernie ważną tajemnicę, którą wyświetlić muszę właśnie dlatego, że jestem obywatelem naszego wolnego kraju i dżentelmenem.
— Może pan polegać na mnie, doktorze! — z powagą oświadczył Hill.
Już uspokojony zapalił wonne, grube „cheroot“[2] i powiedział:
— Cały zamieniam się w słuch i przyrzekam panu swoją pomoc, chociaż wolałbym, żeby ta heca wypadła w okresie ulewnym.
— Na to już ja nic nie poradzę! — uśmiechnął się Firlej. — Samego mnie wyciągnęła ta tajemnica w wyjątkowo dla mnie nieodpowiednim czasie.
Usiadłszy naprzeciw niego stłumionym głosem opowiedział mu bardzo oględnie o porwaniu córki radży Rungpuru, nic nie wspomniawszy o właściwej treści całego wypadku, a więc o pierścieniu Dżengiza, morderstwie w Tassgongu i o wzbierającej w Azji fali wyzwolenia. Mówił tylko o Sobcowie i jego ludziach, którzy porwali księżniczkę.
Hill kilka już razy porywał się, by przerwać mu, gdyż chciał wstawić jakąś ważną uwagę, jednak doktór mocno ściskając go za kolano dokończył opowiadania i zapytał:
— Co o tym wszystkim myślisz, mister Hill?
— Co ja o tym myślę?! — zrywając się z fotela krzyczał Amerykanin. — Co ja o tym myślę! Znam radżę Ghas-Bogrę doskonale, bo sprzedawałem mu samochody i broń fabryki Remington! Znam też Atri-Maję! Piękna, wyjątkowo piękna, rozumna i wykształcona panna. Prawdziwa lady! Sprowadzałem dla niej w zeszłym roku niebieskiego Packarda. Nic nie wiedziałem, że wybrała się ze swoim uczonym dziwakiem — bratem do Tybetu i została porwana! Możemy zaraz zatelefonować do radży.
— Chwilkę, chwilkę! — wołał śmiejąc się Firlej. — Nie tak galopem. To sprawa ważna, bo zamieszani są w niej wyjątkowo zuchwali i przedsiębiorczy ludzie — ten bolszewik i jego Mongołowie. Więc najpierw musimy uwolnić Atri-Maję. Ale, ale! Dlaczego pan, mister Hill, nazwał ją wykształconą? Cóż to za wykształcenie może posiadać hinduska dziewczyna, choćby była córką radży?
— To pan, jak widzę, nic nie wie! — znowu zapalił się Hill. — Ghas-Bogra ożeniony jest z Francuską, a jego córka kształciła się w arystokratycznym zakładzie sióstr Loretanek w Paryżu, potem zaś uczęszczała na uniwersytet, gdzie studiowała przyrodę...
— Ratujmyż ją! — wyrwał się Firlejowi niecierpliwy okrzyk. — Więzi ją teraz ten czerwonobrody Hussein, któremu przysięgłem sobie skręcić ten jego gruby kark!
Hill zamyślił się.
— Hm — zamruczał wreszcie — musiał ten bolszewik grubo mu zapłacić za taką robotę...
— Zapłacę mu i ja też, a i radża nie pożałuje grosza, już moja będzie w tym głowa! — przerwał mu doktór.
— Chyba, że tak — zgodził się Amerykanin. — Ale, że też maczali w tym palce stary Czandra i Irga — to mnie stanowczo dziwi, bo to wszak nie ich fach!
— Zna pan Czandrę, mister Hill?
— Czy ja znam Czandrę?! — podniósł oczy do góry Amerykanin. — Stary i jego brat Irga każdego roku prowadzą mnie do dżungli. Lubię polowanie na tygrysy! Mam już, doktorze, cztery skóry tych kotów. Czandra słynie za jednego z najznakomitszych łowców i tropicieli... chociaż coprawda parę też razy siedział w ulu za przemyt...
— Jak mogę zatem sądzić on także lubi zarobić? — zauważył Firlej.
— Zapewne... Czasy są ciężkie. Kryzys... Bogaci Anglicy i różni tam arystokraci nie przyjeżdżają już na łowy do Assamu — tłumaczył mu Hill. — No, mam już plan! Niech pan poczeka!
Hill otworzył drzwi i uderzył w stojący na biurku gong.
— Powiedz Nusaremowi, by przygotował pokój — ten biały, bo będzie tam nocowała... lady! — rzucił rozkaz wchodzącemu słudze.
— Lady? — oczy tubylca błysnęły z podziwu.
— Zawołaj do mnie kucharza i spieszcie się z urządzeniem pokoju! — dodał Amerykanin.
Po chwili do pokoju wszedł mały, o sprytnej, inteligentnej twarzy Filipińczyk.
Trzymał się swobodnie, bez cienia służalczości.
— Pan mnie wołał, mister Hill? — spytał.
— Tak, drogi Albaj! — odpowiedział Amerykanin. — Wiem, że jesteś zaprzyjaźniony z kucharzem Parsa Husseina...
— O, tak! Należymy obaj z Baolo do jednego kółka bridżystów i ja go stale ogrywam! — zaśmiał się kucharz.
— Pójdź więc do niego i nie zdradzając się, że to ja ciebie z tym posłałem, wyciągnij od niego pewien szczegół...
— Nie, mister Hill! Dziś jest to niemożliwe — potrząsnął głową Filipińczyk. — Baolo jest zajęty i nikogo do siebie nie dopuszcza. Radził się mnie dziś po południu, jakie menu byłoby najstosowniejsze dla młodej lady z najwyższej arystokracji. Odchodząc zaś powiedział mi bardzo tajemniczym głosem (okropnie głupio i zarozumiale przy tym wyglądał), że dziś i jutro nie przyjdzie na bridża, bo będzie okropnie zajęty!
— No, to i dobrze! — zaśmiał się Hill mrużąc oko do Firleja. — Dobrze! Zapytasz go o to kiedy indziej, przy sposobności, bo teraz nie ma już gwałtu, ale jutro drogi Albaj, sporządź menu śniadania, obiadu i kolacji mając na względzie wybredny smak i kruche zdrowie pewnej młodej lady z najwyższej arystokracji! Cha-cha-cha!
Filipińczyk wyszedł bardzo zdumiony i podniecony oczekującym go występem kulinarnym.
— Mamy już teraz pewność, że Atri-Maja rzeczywiście ukryta została u Husseina. Stary lis asekuruje się na wypadek gniewu radży... — rozważał Hill. — Skoro tak jest — pójdzie nam z nim łatwo! Niech pan ma pod ręką ten papier od ambasadora z dużymi czerwonymi pieczęciami i czerwonymi również nalepkami. To musi przerazić Parsa i rozwiązać mu język! Już ja go schwytam na haczyk i tak przycisnę do muru, że ani zipnie!
— Może byłoby lepiej, żebym tak faktycznie go przycisnął, bo wtedy będę już całkowicie pewny, że nie zipnie i nie wywinie mi się, jak węgorz? — groźnym głosem mruknął Firlej.
Poweselał jednak natychmiast i dodał z uczuciem:
— Sam Bóg zesłał mi pana, mister Hill!
— Cha-cha-cha! — zaśmiał się Amerykanin. — To jeszcze nie wiadomo, doktorze, kto komu został zesłany przez Boga? Jestem kupcem i ludziska twierdzą, że dobrym kupcem! Chcę przeto z miejsca ubić interes. Widzi pan, mister Firlej... Znam radżę Rungpuru i wiem, że on nie pozwala handlować obcym w swym bogatym kraju. Jeżeli uratujemy mu córkę, pan, doktorze, i Atri-Maja musicie wystarać się u niego o prawo handlu dla mnie. Mam chrapkę na kość słoniową i na szafiry rungpurskie. Zrobię szefem swej filii... Allaedina Husseina. Cha-cha! Ja zarobię, on zarobi, radża zarobi, pan zarobi...
— Ja zarobię? — zaśmiał się doktór. — Nie dla zarobku chcę uwolnić córkę tego radży!
— Pan zarobi, zarobi, zarobi! — wołał zanosząc się od śmiechu Hill. — Pan zarobi najwięcej... wygra pan, doktorze, milion na loterii i to jak amen w pacierzu!
— Coś pan bredzi, my dear — mruczał nie rozumiejąc go Firlej. — Ale chodźmy już!
— Mamy czas! — machnął ręką Amerykanin. — Napijmy się jeszcze po kieliszku cherry-brandy, a może pan woli pipermentu? Najlepiej będzie zjawić się u Husseina, gdy stary będzie już w łóżku. To wywrze na nim silniejsze wrażenie, bo, jak wiadomo, noc — to czas wszelkich strachów!
Firlej ruchem głowy zgodził się z planem gospodarza i wychylił kieliszek likieru, popiwszy go zimną już kawą.
Dziwił się sam sobie, że nie czuł najmniejszego zmęczenia i senności. Był podniecony, ale wszystkie zmysły zachowywały niezwykłą w takim wypadku sprawność i równowagę.
Z wyrzutem popatrzał na zwiniętego na dywanie „Knoxa“, który zjadłszy przy kolacji kawał mięsa i popiwszy miseczką herbaty z mlekiem i bułeczką, spał znowu jak zabity.
— Brak kultury duchowej i idei — pomyślał doktór i nagle wybuchnął wesołym śmiechem.
— Co pana rozśmieszyło? — spytał wtórując mu śmiechem Hill.
— Robiłem w duchu wyrzuty swemu „Knoxowi“ i wywyższałem się nad nim kulturą i ideologią! — powiedział Firlej.
— Ależ to bardzo kulturalna psina! Nie chciał pić bawolego mleka, wolał konserwowaną śmietankę firmy „Golden Cow“ — bronił pieska Amerykanin.
— Ach w tych sprawach „Knox“ jest arbitrem! Uznaje tylko krowie lub kozie mleko, na wszystkie inne gatunki gwiżdże!
— No, widzi pan, doktorze, że piesek ma... zasady — żartował Hill dolewając gościowi likieru.
Gdy zegar wybił jedenastą, Amerykanin wstał i spojrzawszy na doktora powiedział:
— Chodźmy! Dobry czas, bo, Hussein, oszukawszy swego Allaha modłami, śpi już jak nowonarodzone dziecię!
Wyszli z domu, a za nimi ziewając podreptał niewyspany „Knox“.
— Mój pan chyba zwariował — myślał piesek sunąc tuż koło nogi doktora.
Może zresztą „Knox“ wcale tak nie myślał, ale miał taki wyraz pyszczka i nieco pogardliwe pytanie w zaspanych ślepkach, którymi zerkał niechętnie na doktora.





  1. Buddyjski klasztor, nazwa birmańska.
  2. Birmańskie cygaro z jasnego tytoniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.