Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień z Krwawnikiem |
Wydawca | A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z okrągłej prawie kotliny, w której zaczaił się klasztor Tassgong, wąski wąwóz prowadził na południe. Za nim ciągnęła się od wschodu do zachodu „magira“ — długa dolina, zamknięta lesistymi górami od południa i łańcuchem Himalajów od północy.
Rozległe łąki przecinały zwarte, niemal dziewicze lasy pełne rozmaitego zwierza i koczujących ludzi, których w tym kraju mnichów nikt nie pytał, skąd i po co przybywają. To też tego ludu nieznanego sporo gromadziło się nieraz po puszczach.
Przybywali tu koczujący ze swymi stadami pół-pasterze, pół-bandyci, nazywani przez Tybetańczyków nic nie mówiącym mianem „mtudodzy“, chociaż wśród tych przybyszów można byłoby znaleźć rozbójnicze bandy Tangutów z okolic jeziora Koko-Nor, chińskich hunhuzów, którym poza kordonem Tybetu kat w oczy już zaświecił, pasterzy „Tarańczów“ — uchodźców z rosyjskiego Turkiestanu, skąd wyparły ich ostatecznie krwawe rządy czerwonych komisarzy; wreszcie nieuchwytnych i niepoprawnych przemytników „kaczi“ z rodzimego Kaszmiru odbywających dalekie i niebezpieczne wędrówki.
Trudno byłoby jednak wykryć tam obecność licznych nieraz zbiorowisk ludzkich.
Prastare, rozsypujące się, przeżarte nieskończonym korowodem wieków, wodą i powietrzem Himalaje dostarczały ludziom niezliczonych kryjówek i schronisk po głębokich szczelinach i grotach, gdzie nikt poza białym wilkiem górskim, karakałem[1] i panterą nie wytropiłby i nie zwęszył człowieka.
Zresztą nieprzebyta puszcza z sosen o miękkich, długich, ociekających żywicą iglicach, modrzewi, pomieszanych z laurami, magnoliami i dębami dają bezpieczny przytułek tym, którzy nie chcą, by ktokolwiek wiedział o ich obozowiskach w gąszczu kniei południowo-wschodniego Tybetu.
Poprzez nieprzebyte haszcze wikliny srebrnolistnej, drzewiastego jałowca, krzaków berberysu i innych krzewów leśnego podszycia nie przebija się w nocy nawet blask ogniska, a w powietrzu, przesyconym wyziewami gnijącej roślinności, dym ściele się tuż przy ziemi i przytłoczony wsiąka w bujne runo.
Nieliczne grządy — ścieżki, wydeptane przez dziki, bawoły i krętorogie barany skalne, wiją się w gąszczu i znikają na piargach, któż więc tam odnajdzie ślad stopy ludzkiej i dotrze do kryjówki człowieka?
Na tę to właśnie „magirę“ w ciemną noc wyjechało trzech jeźdźców prowadzących za sobą konia jucznego. Minęli przed chwilą wąwóz Tarulas, gdzie spłoszyli zgraję szakalów węszących coś w okolicy.
Pędzili szybko, chociaż mrok zgęścił się jeszcze bardziej, gdyż czarne chmury zasnuły całe niebo.
Przeprawiwszy się brodem przez potok o urwistych i grząskich brzegach odnaleźli jedyną drogę z obu stron zarośniętą kolczastymi krzakami „czały“ i zeszli z koni.
Jeden z jeźdźców, opędzając się od starającego się liznąć go w twarz pieska, świecił latarką elektryczną, dwaj inni uważnie rozglądali ślady na drodze.
— Emczi! — rozległo się ciche wołanie.
— Co powiesz, lamo Unen? — odezwał się Firlej.
— Patrz! — wskazał lama ręką na świeże zagłębienie w wilgotnej ziemi. Jeden tyme-mur[2] i trzy „emelte mori“.[3] Wielbłąd przeładowany jest z prawego boku...
Lekarz skinął głową, chociaż z trudem odróżniał ślady i wcale nie widział pomiędzy nimi żadnej różnicy.
Tymczasem lama mówił dalej:
— Ten wielbłąd niesie białą skrzynię i zamkniętą w niej kobietę... Boczy się ciągle i idzie nierówno...
— Sobcow? — szepnął Firlej.
— Tak! — odparł lama. — Widocznie ma on zamiar oddać komuś wkrótce tę skrzynię...
— Skąd wiesz? — spytał z niepokojem lekarz.
— Ten wielbłąd zbije sobie kopyta i daleko nie pójdzie... Zapewne przybędzie ktoś po skrzynię... może nawet dziś ku przełęczy Taklung... — objaśnił Unen i podniósł oczy na Buriata.
Dżambojew — cały we władzy lamy kiwnął głową i odpowiedział natychmiast:
— Bołdon-gun miał pędzić do Singribari i przyprowadzić na Taklung ludzi radży Balory, żeby zabrali dziewczynę...
— A czy chociaż piękna jest ona? — spytał z zaciekawieniem Firlej i z wesołym śmiechem dodał: — Może jest aż tak urodziwa, że na jej widok wielbłądy dęba stają, a jaki się wściekają?
Buriat spojrzał wpierw na Unena a potem patrząc na białego człowieka odpowiedział cmokając grubymi wargami i krzywiąc się przy tym, bo go jeszcze bolała wybita szczęka:
— Jest jak gwiazda Barchat-badi, co świeci nad świętą górą Meru! Jak biały kwiat lotosu, jak...
— Dosyć, dosyć! — zawołał ze śmiechem Firlej — bo lękam się, że pozostawię was samych i pomknę jak szalony na skrzydłach miłości i marzeń słodkich!
Buriat nie zrozumiał poetyckich wyrazów, ale Unen zmrużył oczy i potrząsnął głową:
— Mówisz to, o czym nie wolno wspominać przy mnie, biały przyjacielu!
W głosie jego Firlej wyczuł łagodny wyrzut.
— Przepraszam!... — mruknął. — Nie wiedziałem, że to ciebie razi... Z innymi lamami o różnych mówiło się kawałach... Śmiali się i radzi byli słuchać, a nawet sami opowiadali mi mocno... wesołe historyjki...
— Nie jestem tylko lamą, punditą i hubiłganem... — szepnął Unen.
Firlej przypomniał sobie postać lamy w otoku drgającej poświaty i pochylając głowę powiedział z uszanowaniem:
— Czcigodny Unenie... myślę, że jesteś... jesteś...
— Wtajemniczonym — rzucił lama przerywając jego domysły.
— Guru? — spytał lekarz.
Unen zamiast odpowiedzi opuścił powieki w milczeniu.
— Jakżeż muszę być wdzięczny Sain-Noinowi, że dał mi takiego opiekuna! — wyrwało się Firlejowi.
„Knox“ uważał za stosowne również wyrazić swoje uczucia, bo podszedł do lamy i począł mu lizać dłoń.
Unen usiadł na kamieniu czekając aż konie obeschną trochę i wypoczną.
W ciemności nie widać już było jego twarzy i oczu. Czarniejsza od czarności nocy majaczyła barczysta jego sylwetka, a obok druga — Dżambojewa nie odstępującego go na krok.
— Sain-Noin ma zamiar dopuścić ciebie, biały przyjacielu, do wtajemniczenia, gdyż wie, że masz wzniosłą duszę i serce czyste... Powiedział więc mi tak: — Unen! Ten młodzieniec musi uczynić to, co zamierzył, bo przez to wejdzie na drogę swego szczęścia. Szczęśliwi ludzie potrzebni są na ziemi, jak słońce we wszechświecie. Od nich bowiem idzie ciepło, światło, radość i siła. Masz więc być przy nim i pomagać aż wyrok Karmy zostanie dokonany.
— Czym zasłużyłem na taką dobroć mistrza i twoją, szlachetny Unenie? — szepnął Firlej.
— Pamiętasz jak to rok temu zaniemógł nasz mistrz? Najlepsi lekarze nasi nie mogli powstrzymać mu krwotoku z gardła i nosa... i tylko ty...
— Przypadek, prosty przypadek! — tłumaczył się lekarz. — Wiedzieliśmy wszyscy, że Sain-Noin ma chorobę nerkową. Wśród waszych ziół leczniczych nie mieliście ani jednego, które można byłoby zastosować w tym wypadku. Zupełnie przypadkowo w mojej apteczce znalazło się lekarstwo amerykańskie — nefritina i — ono to pomogło choremu. Później sprowadziłem dla niego przez aptekę w Kalkucie kilka tubek tego środka, ale to był przypadek, że w mojej skrzyni znalazła się wówczas nefritina. Nie pamiętam nawet w jaki sposób i dlaczego zabrałem ją z Ameryki.
— Sain-Noin jest ci za to wdzięczny i my — też — odpowiedział serdecznym głosem Unen. — Wszyscy wtajemniczeni od tego czasu stali ci się oddanymi przyjaciółmi.
— Jest to wielki zaszczyt i szczęście dla mnie, czcigodny Unenie! — szepnął Firlej.
Nagle przyszło mu coś do głowy, bo spytał z ciekawością w głosie:
— Tak bardzo lubicie mistrza?
— Lubimy mądrego Sain-Noina i wielbimy go, gdyż jest on jedyny obecnie człowiek na całej ziemi, który zwiedził... pierwszy krąg Aharty...
— Aharty? Co to jest? Nigdy o takim kraju nie słyszałem, lamo! — zdumiał się doktór.
Unen długo nie odpowiadał, aż w końcu mruknął:
— Dowiesz się z czasem, lub nie dowiesz się wcale, jeżeli Wielki Duch skieruje drogę twoją w inną, jemu tylko znaną stronę...
— Guru — odezwał się nagle Buriat — w krzakach „czały“ pisnął zimorodek — północ minęła. Do Taklungu droga daleka. Czas na nas, jeżeli po nocy mamy być u stóp przełęczy...
— Na koń! — zawołał Unen i jednym skokiem był już na siodle.
Znowu zgrzytał piarg pod kopytami koni; cmokało głośno błoto w dolinkach przeciętych potokami; szeleściło coś w gąszczu sztywnych pędów krzaków; jakieś ptaki z jękliwym zawodzeniem zrywały się z drogi i długo miotały się w mroku nocnym; z rzadka poczynał naszczekiwać i warczeć znużony szybkim biegiem foxterierek.
Jeźdźcy nie mówili już nic do siebie.
Na przodzie pędził Unen z trzymającym się jego boku Buriatem; z tyłu jechał Firlej prowadząc na rzemieniu konia z torbami, i cicho, dla dodania mu odwagi pogwizdywał na pieska.
Chwilami zrywał się zimny i porywczy wiatr, zwiastun mroźnej śnieżycy, szalejącej wyżej, gdzie zębatą szczeciną biegła nieskończona, zda się, grań Himalajów — ta tajemnicza i groźna kraina, „dach świata“, siedziba dobrych i złych duchów, niedostępna i niezdobyta ojczyzna „deotów“[4].
Myśląc o tym, Firlej krzyknął doganiając Unena:
— Guru, powiedz mi, czy ktokolwiek z wtajemniczonych dotarł szczytu najwyższej góry Everestu?
Lama zwrócił ku niemu twarz i pochylając się niżej nad łękiem siodła odpowiedział głuchym głosem:
— Trzech wtajemniczonych stanęło na tym szczycie i oglądało siedzibę pięciu nimf niebiańskich, które dają ludziom nieśmiertelność...
— To znaczy, że są nieśmiertelni ludzie? — spytał niedowierzającym głosem doktór i z niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi lamy.
— Nie wiem, czy można to nazwać nieśmiertelnością, gdyż jeden z nich, który był Panczen-lamą nie umierając zniknął sprzed oczu swej świty, a od ciała jego nic nie pozostało. Od tego czasu mnisi nie widzą go, ale słyszą jego głos...
Odpowiedź ta nie zaspokoiła ciekawości Firleja, lecz nie pytał już o nic. Chciał dowiedzieć się o innej rzeczy.
— Pewien mój przyjaciel długo mieszkał w Nepalu i badał możliwość wejścia na Everest... Jaką drogą docierali tam wtajemniczeni? — zadał nowe pytanie.
Lama smagając konia, gdy ten uczynił gwałtowny skok zwęszywszy wilka, który śmignął przez drogę i zaszył się w haszczach, odkrzyknął:
— Istnieje podziemne przejście, którego tajemnicę zazdrośnie strzeże dwóch lamów nepalskich w Hatia...
— Ene ju geczib? — Co to takiego? — wyrwał się Buriatowi okrzyk zdumienia i niby strachu.
— Jagab czi? — Co ci się stało? — również po mongolsku zapytał go Unen i zdarł konia.
Dżambojew zeskoczył z siodła. Na kolanach zaczął pełznąć po ziemi, rękami obmacując każdą piędź ścieżki. Obok niego węsząc na wszystkie strony parskał głośno „Knox“.
Buriat z trudem poruszając obolałą szczękę sapał i mruczał charczącym głosem:
— Coś mi błysnęło w ciemności...
We trzech zaczęli szukać na piargu i wśród kamieni.
Wyprzedził jednak wszystkich sprytny foxterierek. Skacząc po kamienistej drodze i prychając, zatrzymał się wreszcie i merdając krótkim ogonkiem zapiszczał radośnie.
Firlej cieszył się, że nie zapomniał latarki. Przy jej świetle ujrzeli wkrótce przedmiot, który nie uszedł uwagi bacznego na wszystko jeźdźca stepowego, jakim był Buriat.
Pomiędzy dwoma kamieniami leżał duży i ciężki nóż. Z podobnym nożem nie rozstają się Mongołowie nigdy. Służy im on jako broń, którą władają znakomicie i umieją rzucać nią celnie, lub jako przyrząd do rąbania gałęzi na ognisko, zarzynania baranów i do rozbijania kości ze szpikiem.
— Takiego noża nie mieli Bołdon-Gun i Torczi — mruczał Buriat — zgubił go obcy człowiek... a-a-a! widzę nowy ślad... za Sobcowym i karawaną jedzie samotny jeździec... W tym miejscu ruszył on gwałtownie w skok... i zapewne wtedy właśnie wysunął mu się nóż z pochwy...
„Knox“ obwąchiwał nóż i piszczał coraz radośniej.
— Hm... — pomyślał doktór — nóż ten należy chyba do Dżałhandzy, bo dlaczegóż by tak bardzo cieszył się mój piesek?!
Dosiedli koni i ruszyli naprzód.
W mroku zamajaczyła przed nimi biała iglica jakiegoś budynku.
— „Obo“ mnichów pustelników — począł szeptać Unen. — Teraz, gdy miniemy las i wyjedziemy na płaszczyznę, gdzie lubią wychodzić na żer argały[5] zacznie się pierwsze pasmo pagórków przed Taklungiem...
— Ty wszystko wiesz, guru! — szepnął Dżambojew.
Nic nie odpowiedziawszy na tę uwagę, Unen szepnął znowu:
— Na szczycie pagórka musimy obwiązać szmatami kopyta koni, by szły cicho...
Firlej dopiero teraz zrozumiał w jakim celu koniuchy włożyli pomiędzy torbami cały pęk szmat jutowych.
Znowu jechali w milczeniu.
W ciszy nocnej rozlegały się jednak coraz częściej różne dźwięki.
Gdzieś od strony zwalisk skalnych zawodziły szakale, a wyżej chrapliwym, ostrzegawczym rykiem odpowiadał im węszący na krawędzi górskiej argał, kuku-jaman lub jakikolwiek inny przedstawiciel baraniego rodu.
Z lasu dobiegało głuche miauczenie irbisa — pantery, co znów zaniepokoiło małpy, bo z różnych stron rozlegał się ich trwożny rechot.
Sennym kwileniem odezwał się sęp.
Na miękkich bezszelestnych skrzydłach nadleciała biała sowa, krążyła nad jeźdźcami i piszczała drapieżnie.
Na niewidzialnym jeziorze czy bagnie pokrzykiwały kaczki i hukał bąk.
Śmigały nietoperze, brzęczały komary, szeleściły w locie wielkie ćmy i strzekotały na drzewach cykady.
Wszystkie te głosy milkły jednak, gdy przemykał nad ziemią zimny podmuch od zaśnieżonych, zlodowaciałych wierchów.
Unen zatrzymał się nad potokiem. Szybko omotano kopyta koni szmatami i ruszono w dalszą drogę.
Za łańcuchem pagórków natrafiono na grząską, bagnistą dolinkę. Konie zapadając się głęboko szły ostrożnie, strzygąc uszami. Nagle wierzchowiec Buriata zachrapał i poboczył się gwałtownie. Coś zaczerniło się w mroku. Jakiś ruchomy kształt począł się zbliżać ku jadącym. Piesek jednak zachowywał zupełny spokój.
Firlej ostrożnie wyciągnął „Kolta“ i opuścił bezpiecznik.
— Mori! — Koń! — powiedział po chwili Dżambojew.
Koń zbliżał się głośno chrapiąc.
— Hyr! — Stój! — mówił do niego cicho Buriat. — Hyr, hyr, mori!
Jeźdźcy otoczyli go, a Dżambojew począł go oglądać.
— O-o-o! — przeciągnął zdumiony. — Koń obcego człowieka, który jechał za Urusem i jego karawaną. Ale co się z nim stało? Koń ma strzaskane kulą kolano lewej nogi...
Buriat natychmiast zeskoczył z siodła i począł się czołgać po ziemi.
— Masz latarkę i poświeć sobie — poradził mu lekarz, lecz Unen uderzył go po dłoni, szepcąc:
— Schowaj latarkę, tamci spostrzegą światło... Co tam znalazłeś? — spytał podjeżdżając do Buriata, który wkładał już nogę w strzemię.
— Człowiek ten porzucił rannego konia i biegnie śladami karawany Urusa — odpowiedział. — Ma ze sobą karabin. W jednym miejscu opierał się o kolbę...
— Kto by to mógł być? — dopytywał się Firlej. — Może jakiś bandyta ściga karawanę w nadziei zdobyczy?
— Nie! — potrząsnął głową lama. — Po strzale do siebie uciekłby z pewnością. Jest to ktoś, który jak my dąży śladami Sobcowa i jest jego wrogiem. Musimy dogonić go niebawem.
Buriat ruchem głowy potwierdził domysły Unena.
Nagle stało się coś niespodziewanego. „Knox“ trafiwszy na ślad nieznajomego stanął jak wryty i długo węszył. Szedł ostrożnie tropem hałaśliwie wciągając powietrze. Po pewnym czasie szczeknął radośnie i piszcząc tak, jak gdyby łasił się do kogoś, popędził drogą, jeźdźcy ruszyli za nim.
Jechali jednak całą jeszcze godzinę przecinając kamienistą równinę okrytą czarnym żwirem, przechodzili przez pasma wzgórz i u podnóża jednego z ich stromych spychów Buriat raptownie ściągnął cugle i począł nasłuchiwać, obracając głowę w różne strony.
— Człowiek zbiegł z drogi i ukrył się w krzakach — szepnął do lamy.
— Szukaj go! — odparł rozkazującym głosem Unen i zeskoczył z siodła.
Ręka jego sięgnęła do boku, gdzie wisiał rewolwer.
Dżambojew w pochylonej postawie sunął ostrożnie prowadząc ze sobą konia i wpatrywał się w ziemię. Wreszcie stanął i spojrzał na lamę.
— Ten człowiek w tym miejscu zeszedł z drogi, guru — wyszeptał.
Unen skinął głową i przykładając dłoń do ust cichym głosem wypowiedział jakieś niezrozumiałe dla obu towarzyszy słowa. Po długiej chwili oczekiwania powtórzył je głośniej, a Firlej z dość długiego zdania zapamiętał jedno tylko słowo:
— Manu...
Z krzaków odpowiedział lamie chrapliwy głos trzykrotnie wymawiając niby hasło jedno słowo:
— Om! Om! Om!
Zaszeleściły rozsuwane krzaki, rozległ się trzask tratowanych gałęzi i ciężkie stąpanie.
Na ścieżkę wyszedł ogromny, barczysty człowiek. Pod jedną pachą trzymał karabin, pod drugą „Knoxa“ z pyszczkiem zręcznie ściągniętym rzemykiem.
Unen z Buriatem, a za nimi i Firlej zbliżyli się do niego.
Doktór przyjrzawszy mu się uważnie i poznawszy tę okrągłą głowę, dziobatą twarz i baczne jak u dzikiego ptaka oczy, nie mógł powstrzymać się od radosnego okrzyku:
— Co widzę! Czcigodny Dżałhandzy-lama?
Przeor dałajnorski dotknął dłonią piersi i odpowiedział szeptem.
— Tak, to jestem ja! Idę tropem Sobcowa... a raczej pierścienia z krwawnikiem Dżengiza-chana... Albo oni, albo ja... Jeden z nich strzelił do mego konia...
W tej chwili przyjrzał się baczniej otaczającym go ludziom i mimowoli podniósł karabin, mrucząc:
— Dżambojew jest z wami? Sługa Sobcowa? Chyba nie wiecie, co to za człowiek!
— Co do mnie, to znam go już bardzo dobrze! — zaśmiał się cicho Firlej. — Chciał mi dziś wpakować nóż w jakieś odpowiednie dla niego a nieodpowiednie dla mnie miejsce i za to wysadziłem mu szczękę z zawiasów. Zwisła mu natychmiast jak u chorego wielbłąda... a potem czcigodny przyjaciel mój Unen ujarzmił go jak się ujarzmia dzikie sarłyki... i prowadzi go teraz na smyczy, jak ja w Chicago prowadziłem mego „Knoxa“...
— Ach, założyłem mu kaganiec, żeby nie szczekał — uśmiechnął się hutuhta przyciskając pieska do piersi.
— Czy tamci są daleko? — spytał lama.
— Myślę, że nie — odpowiedział Mongoł. — Wielbłąd im zakulał i coraz częściej przystaje... Nie wiem, co mu się przydarzyło, bo krwi za sobą nie pozostawia... Ale i tak daleko nie ujdzie! Chociaż... piesek dopadłszy mnie szczeknął kilka razy... Obawiam się, że posłyszeli jego głos.
Unen odprowadził Dżałhandzy na bok i długo z nim rozmawiał.
Wreszcie wskoczyli na siodła, oddawszy jucznego konia hutuhcie i podzieliwszy pomiędzy siebie torby.
Jadąc ostrożnie zatrzymali się w małym gaiku modrzewiowym, ponad którym strzelały do góry rozłożyste korony klonów, rosnących nad szemrzącym po kamieniach strumykiem.
— Jesteśmy nad potokiem Safa — mówił przyciszonym głosem młody lama, rozkazującym wzrokiem patrząc na Buriata.
— Pójdziesz przed nami, a gdy dogonisz Urusa, będziesz się starał zatrzymać go i jego ludzi — powiedział Unen kładąc ręce na ramionach Dżambojewa i zaglądając mu do oczu. — Jeżeli tego nie uczynisz i zdradzisz nas...
— Guru! Guru! — przerwał mu Buriat klękając i głową dotykając jego kolan.
— Idź! — padł rozkaz.
Buriat wskoczył na siodło i ruszył z kopyta.
— Uprzedzi Sobcowa... — mruknął Firlej.
— Nie! Zginąłby! — odpowiedział lama wzrokiem przebijając czarne zwoje nocy, bo przed świtem stała się jeszcze czarniejsza.
Szli przez pewien czas, prowadząc wierzchowce i pochwytując każdy dźwięk. Gdy wreszcie wsiedli na koń, poczęli sunąć pomiędzy krzakami.
Na wysokim cyplu niby jakieś widmo wyrósł nad nimi biały zarys grobowca słynnego pundity Manu — Hindusa, który miał w górach swoją pustelnię.
Zaczaili się w haszczach i czekali brzasku, a gdy pierwsza szarzyzna przedświtu wsiąkać poczęła w noc i rozpraszać mrok ujrzeli na szczycie wzgórza dwóch ludzi w pośpiechu siodłających konie.
— Odjeżdżają! — zawołał Firlej.
— Naprzód! — krzyknął Unen i smagnął swego konia.
Krętymi załomami stromej drogi pędzili na szczyt przełęczy.
Dopadli wreszcie grobowca i ujrzeli czterech jeźdźców mknących już przez wąską dolinę.
Dżałhandzy zeskoczył z konia i obchodził biały grobowiec.
Po chwili posłyszał coś widocznie, bo ujął do ręki karabin i począł ostrożnie rozsuwać krzaki.
Unen i Firlej posłyszeli niebawem jego wołanie.
Wbiegli do krzaków i zatrzymali się, zdjęci zgrozą.
Na ziemi leżał z przerżniętym gardłem wielbłąd, a obok niego Buriat Dżambojew w skrwawionym na piersi chałacie.
Nie żył, uderzony nożem w serce.
— Domyślił się Urus... — zaczął Unen.
— Ale teraz i tak nie ujdzie nam — przerwał mu Mongoł. — Mamy ich na oku.
Unen wyszedł na ścieżkę zbiegającą z przełęczy i obejrzał ślady, a gdy powrócił do grobowca powiedział:
— Urus wsadził związaną brankę na siodło... W tym miejscu walczyła z nimi... Widzę głębsze ślady małych stóp.
Zamilkł na chwilę, a potem patrząc na doktora dodał spokojnym głosem:
— Zanieśmy modły duchom gór koło grobowca świętobliwego pustelnika a potem musimy się posilić i dać koniom wypoczynek.
— Tymczasem tamci będą daleko! — wtrącił prawie z rozpaczą Firlej.
— Mają też znużone konie i będą zmuszeni zatrzymać się na postój — odparł Unen klękając przed stupą[6] i ukrywając twarz w dłoniach.
Dżałhandzy poszedł za jego przykładem i przykucnąwszy na stopniu grobowca jął modlić się poruszając grubymi wargami. Doktór ujrzawszy kilka kwiatków na gałązkach różanecznika urwał je i złożył na postumencie pomnika.
„Knox“, któremu zdjęto rzemyk z pyszczka, hasał wśród krzaków — płosząc drobne ptaszęta i długoogoniaste imurany[7].
Unen pozostawał długo w stanie pobożnego skupienia. Nie zmieniał pozy i nie odsłaniał twarzy.
W oczekiwaniu końca jego modlitwy Dżałhandzy wraz z Firlejem rozpalili ognisko wśród okopconych kamieni i rozmawiali przyciszonym głosem.
— Czy to japońscy lekarze wysłali czcigodnego hutuhtę w pogoń za Rosjaninem? — spytał doktór.
— Nie! Oni nic o tym nie wiedzą — potrząsnął głową Mongoł. — Dowiedziałem się przypadkowo od znajomego Chińczyka — kupca, że Urus wybiera się przed wieczorem wymknąć z klasztoru i że wraz z nim ma jechać mieszkający u Si-Lu-Fa, jako pacjent Sain-Noina, Torczi...
— Kto to jest ów Torczi? — spytał znowu doktór.
— Si-Lu-Fa opowiedział mi o nim ciekawe rzeczy, bardzo ciekawe... Chciałem więc przyjrzeć mu się z bliska, ale unikał mnie, jak kuropatwa unika lisa... — śmiał się chrapliwie Dżałhandzy.
— Cóż tak bardzo ciekawego opowiadał wam o nim kupiec chiński? — dopytywał się Firlej.
— Gdy pewnego razu Torczi przebierał się, Chińczyk spostrzegł kieszeń pod jego pachą, a w tej kieszeni musiało coś być ukryte, gdyż pod pachą utworzył mu się jak gdyby guz...
— Guz pod pachą! — zawołał lekarz. — Widziałem takiego człowieka na przyjęciu chorych przez Sain-Noina! Wiem nawet, że wewnątrz tego guza znajduje się jakiś czerwony przedmiot!
— Czerwony przedmiot?! — aż podskoczył hutuhta. — Posłyszawszy o tej kieszeni pod skórą pomyślałem od razu, że Torczi ukrywa w niej pierścień Dżengiza-chana, a teraz to wiem już napewno!
— Dlatego to ścigaliście Torcziego?
— Puściłem się natychmiast w pogoń, gdyż wiem, że Ambo Torczi jest najlepszym i najwytrwalszym jeźdźcem wśród Buriatów — odpowiedział wzburzonym jeszcze głosem hutuhta. — Na stepie pomiędzy Selengą a Ononem nazywają go „ełczi-burgut“, co znaczy „orli goniec“!
Pomyślawszy chwilę ruchem rozpaczliwym cisnął do ogniska suchą gałąź i zawołał:
— Takiego jeźdźca nie wolno z oka spuszczać, bo zniknie, jak sokół łowczy, spuszczony z łańcuszka!
Przy tych słowach hutuhty Unen powstał z klęczek i opuszczając powieki, gdyż słońce wyłoniło się już spoza gór i potężnym blaskiem biło w oczy, powiedział spokojnie i znacząco:
— Sokół musi opuścić się na drzewo, choćby na największej szybował wysokości!...
Usiedli przy ognisku i pożywili się suszonym mięsem wielbłądzim, herbatą z solą i prażonym prosem.
Konie jednak nie tknęły trawy i stały z opuszczonymi łbami ciężko wzdychając. „Knox“ również nie miał apetytu. Zmęczony położył się pomiędzy Firlejem a hutuhtą i co chwila wydawał ciche jęki. Skarżył się zapewne i robił swemu panu wyrzuty, że taka ciężka wyprawa nie jest właściwa dla rasowego pieska pokojowego.
Jeźdźcy czekali cierpliwie, aż wierzchowce odetchną nieco i poczują głód.
Hutuhta przygotował już dla nich nieduże porcje obroku z jęczmienia i z niepokojem spoglądał na bachmaty.
Nagle Firlej uderzył się w czoło i wydał głośny okrzyk. Towarzysze spojrzeli na niego z przestrachem.
— Skrzynia... gdzie jest skrzynia? — wołał doktór i nie czekając na odpowiedź wpadł do krzaków. Krążył w haszczach szukając skrzyni, w której do przełęczy odbyła podróż porwana przez bolszewików Atri-Maja, córka radży z Rungpuru.
Dżałhandzy swymi rysimi oczami począł oglądać ziemię. Odnalazł niebawem miejsce, gdzie stała ciężka skrzynia. Kanty jej i żelazne okucia wyżłobiły wyraźne ślady na ziemi wilgotnej od nocnej mgły.
— Nic nie znalazłem — oznajmił Firlej powracając do ogniska. — Nie mogła ona przecież pofrunąć gdzieś sama? Ta panna radżówna, choć taka piękna, jak twierdził ten biedaczyna Dżambojew, miała bądź co bądź z 55 kilo żywej wagi! Co? Może nie miała?
— Przecież Urus uprowadził ją ze sobą — szepnął Dżałhandzy ze zdumieniem patrząc na lekarza.
— No, tak, ale gdzież jest skrzynia? Pytam was raz jeszcze, czy mogła pofrunąć sama? Różne tu u was widziałem dziwa, lecz nie moglibyście mi pokazać okutych żelazem skrzyń, które latają jak aeroplany! — z przejęciem mówił Firlej.
— A...e...ro... — usiłował Mongoł powtórzyć trudne, cudzoziemskie słowo.
— Ach prawda! — zaśmiał się doktór. — Zapomniałem, że nie znacie tego wynalazku białych ludzi! Tak, mili moi, my zwalczyliśmy już przestrzeń i latamy jak ptaki!
W głosie jego brzmiały nuty dumy, lecz poczuwszy utkwione w sobie oczy Unena spojrzał na niego. Lama patrzał na niego rozpłomienionym i jak gdyby ironicznym wzrokiem.
Mnich potrząsając z lekka głową powiedział:
— Słyszałem coś o tym, że latacie jak ptaki... tylko jak ptaki...
Firlej nie miał czasu zastanawiać się nad tonem i znaczeniem tych słów, bo jeszcze bardziej podnieconym głosem począł mówić:
— Muszę koniecznie widzieć tę skrzynię!... Możemy znaleźć w niej bardzo ważne wskazówki...
Dżałhandzy zrozumiał, że lekarz ma słuszność i że zniknięcie skrzyni jest bądź co bądź zjawiskiem zagadkowym.
— Gdzież oni ją zapodzieli? — pytał siebie w duchu, a jego bystre oczy stepowe macały każdy kamyk i każdą piędź ziemi. Wreszcie skradającym się krokiem podszedł do podstawy grobowca i obejrzał go ze wszystkich stron. Uwagi jego nie uszła świeża szczerba na tynku i niegłębokie wklęśnięcie ziemi pod stopniem.
— Guru, guru! — zawołał hutuhta. — Spójrz! Zdaje mi się, że ci ludzie przenieśli dlaczegoś tu skrzynię a potem dopiero gdzieś ją ukryli. Zapewne wstępowali na stopień i odbili kawałek tynku, bo jakżeby inaczej powstała ta zupełnie świeża skaza?
Unen uważnie oglądał odnalezione przez Mongoła ślady i nagle uśmiechnął się wesoło.
— Sądzę, że dopomożemy białemu przyjacielowi obejrzeć skrzynię! — powiedział. — Czcigodny hutuhta zechce razem ze mną odsunąć płytę w stopniu... No!... Jeszcze, jeszcze!
Poruszona z miejsca wspólnym wysiłkiem trzech ludzi płyta białego piaskowca zwolna odsłaniała czarny otwór prowadzący do podziemi.
Stawiane na wysokich przełęczach murowane „obo“ i stupy zawsze prawie posiadają takie lochy, gdzie w czasie zamieci śnieżnej lub wichrów mroźnych mogli by się ukryć podróżnicy.
Firlej świecąc sobie latarką bez namysłu wskoczył do podziemia i w tej samej chwili wydał okrzyk radości.
Znalazł to, czego szukał.
Okuta żelazem po rogach skrzynia stała pośrodku lochu.
Doktór podniósł wieko i zaczął rozglądać wnętrze długiego, przypominającego trumnę pudła. Obite było wypchanymi trawą poduszkami. Po narożnikach widniały otwory dla dopływu świeżego powietrza.
Niebywale podniecony doktór Firlej skierował wzrok na deski wieka. Starczyło jednego rzutu oka, żeby się przekonać, że zapewne uwięziona dziewczyna porobiła na miękkim drzewie napisy wydrapując je jakimś ostrym narzędziem. Większość była w języku hinduskim, lecz znalazły się też dwa angielskie.
Pierwszy z nich w samym kąciku skrzyni niby fryz dokoła otworu zawierał następujące zdanie:
— Ja — Atri-Maja — córka radży Rungpuru, zostałam porwana w Tybecie przez nieznanych ludzi, mówiących jednym z azjatyckich języków.
Drugi napis, umieszczony na środku wieka, donosił, że nieznani ludzie, którzy porwali córkę radży, wspominają często słowa: Singribari i Czandra, a także „anguczi“ i „gudże“.
Posłyszawszy o tym, do podziemi opuścił się natychmiast Unen i jął odczytywać hinduskie napisy, wydrapane na deskach. Były to oderwane zapiski zasłyszanych słów, które, powtarzane zapewne często, utkwiły w pamięci Atri-Maji.
Wspominała więc córka radży o Tassgongu, Taklungu, Singribari, Balorze, Torczi, Sumbarze, Iwari, Sain-Noinie i... Firleju.
— Ona już wie o tobie, biały przyjacielu — uśmiechnął się guru. — Patrz! Napisała najwyraźniej — Firlej.
— Nie będę więc już potrzebował posyłać tej Atri-Maji swego biletu wizytowego! — odpowiedział z wesołym śmiechem doktór. — Ale powiedz mi, czcigodny Unenie, co znaczą słowa: „Czandra“, „anguczi“ i „gudże“?
Lama wzruszył ramionami i odparł:
— Czandra — to pospolite imię hinduskie, „aguczi“ zaś oznacza „łowca“. Mówiło się więc o jakimś Czandrze-łowcy. Natomiast słowem „gudże“ nazywali ci ludzie Atrię, bo jest ona księżniczką królewskiego rodu, jako córka radży.
— To diablo mało nazbierała nowin nasza nieznana „gudże“! — podrapał się w głowę Firlej. — No, ale zawsze coś niecoś uzyskaliśmy... Przede wszystkim, że żyje i widocznie wcale nie źle się czuje ta panna (o, już wiemy, że jest panną!) Atri-Maja, skoro w swej trumnie mogła nawet dziennik prowadzić! Och, kobiety, kobiety! Może nawet usta sobie karminowała, zawijała papilotki i pudrowała brązowe policzki, lub też haftowała niepotrzebne nikomu rzeczy i robiła swetry na drutach?! Jak myśli mój mądry przyjaciel Unen?
Lama śmiał się cicho i życzliwie spoglądał na ożywioną twarz lekarza.
Wydostali się z lochu i opowiedzieli o wszystkim hutuhcie. Dżałhandzy skrzywił się pogardliwie.
Wyniki wykrycia skrzyni były rzeczywiście zupełnie nikłe.
— Z tego wszystkiego najważniejsze jest, że pojawia się ktoś nowy — jakiś Czandra-łowca — spostrzegłszy to zauważył Firlej. — Krąg ludzi, zamieszanych w całej tej sprawie, zwiększa się po trosze...
Ponura i rozczarowana twarz Mongoła po tych słowach doktora nie zmieniła swego wyrazu.
Wtedy po raz pierwszy za cały czas podróży Unen zaśmiał się głośno i wesoło.
— Pocieszę ciebie, dostojny hutuhto! Odczytałem na skrzyni coś, co powinno ci sprawić przyjemność. „Gudże“ kilka razy zapisała dwa słowa, które sobie widać dobrze zapamiętała...
— Jakież to słowa? — ożywił się nagle przeor.
— Badmaraga bisłag! Pierścień z krwawnikiem! — zawołał guru. — A poza tym jeszcze „tar dotor szir“ — kieszeń w skórze! No, cieszże się teraz!
Dżałhandzy rzeczywiście wydał się zupełnie uszczęśliwiony.
Wskakiwał i znów siadał, wymachiwał rękami, biegał wokoło gasnącego już ogniska, aż wreszcie z wielkiej radości zerwał z głowy kołpak i z rozmachem cisnął go o ziemię.
Z tego natychmiast skorzystał „Knox“. Przeczuwając wesołą zabawę porwał czapę i skakał potrząsając nią i nie dając się złapać.
— No, teraz wszystko zebrało się do kupy! — wołał hutuhta. — Sobcow, Torczi z kieszenią we własnej skórze, Bołdon-Gun, pierścień władcy i księżniczka królewskiego rodu! Już teraz nie wymkną mi się. Znajdę ja wszystko, choćby morze pochłonęło Urusa i jego ludzi!
— Tylko Wielki Duch wie co i jak będzie... — szepnął tonem przestrogi Unen i oczy przysłonił powiekami, ukrywając przed ludźmi prawdziwe swe uczucia.
— Konie zaczęły się paść — mruknął po chwili. — Prędko będziemy mogli ruszyć dalej. Radzę zjeść po kilka ząbków czosnku, gdyż wkrótce wjedziemy do kraju, gdzie panuje febra.
Dżałhandzy wstał i podał woreczek z czosnkiem, a potem zsypawszy jęczmień w poły swojej szuby odszedł, by nakarmić konie.
W pół godziny potem jeźdźcy podciągnęli popręgi i założywszy uzdy wierzchowcom skoczyli na siodła. Zjazd był dość trudny.
Ścieżka zbiegała niemal prostopadle stromym spychem. Przyzwyczajone do górskich przemarszów konie przysiadały na zadach i spełzały na nich ostrożnie. Miejscami trzeba było przecinać stare lawiny. Warstwy piasku obsuwały się powoli pod kopytami koni, które w największym przerażeniu chrapały, stawały dęba lub robiły ogromne susy, usiłując wydostać się na twardy grunt.
Skalne osypiska i zwały piargów przegradzały jeźdźcom drogę. Musieli objeżdżać je dokoła, przedzierać się przez coraz gęstsze haszcze i coraz bujniejszą trawę.
Jechali tak aż do południa, nie tracąc z oczu świeżych śladów czterech koni.
Gdy słońce stanęło w zenicie, Unen zatrzymał towarzyszy i począł się modlić. Obok niego klęczał Dżałhandzy i szeptał coś grubymi wargami, przebierając ziarnka różańca.
Firlej zdjął kapelusz i patrząc w ciemnolazurowe niebo, przetkane złotymi nićmi promieni słonecznych, przeżegnał się pobożnie i jął odmawiać „Modlitwę Pańską“, „Pod Twoją obronę“ i „Wieczne odpocznienie“ za dusze zmarłych rodziców, którzy tyle wysiłku i ofiar złożyli, by dać możność synowi otrzymać wykształcenie.
Firlej przypomniał sobie dom ojcowski w Chicago, gdy uczył się jeszcze w kolegium miejskim. Ojciec pracował wtedy jako ślusarz w fabryce konserw mięsnych starego Armoura, matka zaś prowadziła całe gospodarstwo w domu.
Nigdy nie skarżyli się na zmęczenie i ciężką pracę, ale mały Ada czuł wszystko i ażeby wysiłek ich nie stał się próżny, uczył się tak pilnie, że prześcignął najlepszych uczniów — Amerykanów i jako primus skończył kolegium.
— E-ech! Zmarło się wam za wcześnie — westchnął Firlej myśląc o rodzicach. — Nie mogłem jeszcze całkowicie odwdzięczyć się wam za wszystko, coście dla mnie uczynili! Ledwie — ledwie — zaczynałem dopiero się dorabiać... Jeżeli Bóg pozwala duszom zmarłych widzieć ziemię, dziwicie się zapewne, że tłukę się po tych zakazanych górach i ścigam jakichś drabów... Wieczne odpocznienie racz dać im, Panie, a światłość wiekuista... Ale czyż mogłem postąpić inaczej?... Pomyślcie i zrozumcie mnie! Jacyś źli ludzie, dla których zabić człowieka, to tak jakby przełknąć ostrygę, porywają w tych dzikich stronach dziewczynę zapewne kulturalną, bo pisze po angielsku i jest córką radży... Nie wiadomo przecież, co mogą tacy bandyci zrobić z kobietą. I miałbym spokojnie siedzieć z założonymi rękami? Rozum i sumienie nie pozwala mi na to i jeszcze coś, co skłania mnie do włóczęgi po górach i do wykręcania szczęk mongolskich... Ha, nie moja wina, bo nie ja zacząłem... Niech im świeci. Amen.
Tak przeplatając modlitwę — niemą rozmową z duszami rodziców stał Firlej zapatrzony w niebo, które wydawało mu się otchłanią bez dna i bez kresu, co dziś budziło w nim niejasną trwogę, niemal przerażenie wobec podświadomego wyczucia nieskończoności. Zdawało się doktorowi, że jeżeli zdoła sięgnąć wzrokiem jeszcze odrobinę dalej i głębiej, to ujrzy promienny tron Stwórcy i Pana wszechświata, a wtedy... Bał się pomyśleć o tym, co stałoby się z nim, gdyby wzrok jego ogarnąć mógł oblicze Wszechmogącego...
Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, ukląkł i począł modlić się gorąco i korzyć się przed Najświętszą Istotą. Jakaś radość i spokój spływały mu do duszy i wiara, że czyni dobrze, iż jest tu pod przełęczą Taklung, i że ma ścigać dalej Sobcowa — zbrodniarza i bezbożnika.
Nie spostrzegł nawet, że obaj lamowie skończywszy modły byli już gotowi do drogi i czekali na niego. W oczach ich dojrzał przyjazne błyski.
— Biały przyjacielu! — zwrócił się do niego Unen. — Naradzaliśmy się tu z dostojnym hutuhtą i postanowiliśmy przerwać pogoń za Urusem.
— Jakto przerwać pościg?! Chcecie powracać do Tassgongu? Za nic na to nie przystanę i sam będę go ścigać, choćbym miał przepaść! — zawołał zapalczywie Firlej.
— Ależ nie! — uspokoił go Dżałhandzy. — Emczi napróżno się gniewa! Wiemy, że Urus jedzie do Singribari. Jest to spore handlowe miasto, skąd biegnie droga do Basugory, gdzie mieści się przystań na Brahmaputrze i gdzie kupcy ładują towary na krypy i tratwy, by puścić je z prądem rzeki do Oceanu. Musimy dotrzeć do Singribari przed tamtymi ludźmi i z ukrycia śledzić ich. Nie będą oni mogli wyjechać od razu, gdyż potrzebują kupić świeże konie, no, i wypocząć...
— Dlaczego nie mamy dalej gonić Sobcowa i w drodze odebrać mu dziewczynę i pierścień, który tak bardzo jest wam potrzebny? — spytał wciąż jeszcze niecierpliwym głosem doktór.
Unen zaśmiał się i objaśnił:
— Dlatego, że nie patrzysz na ziemię, biały przyjacielu!
— Tak! Zauważyłbyś wtedy, że do ściganych przez nas ludzi przyłączyło się sześciu innych.
— Sześciu nowych zbójów?! — wykrzyknął Firlej.
— Jest ich więc razem dziewięciu — odpowiedział lama. — Siły, jak widzisz, są nierówne. Nie dalibyśmy sobie z nimi rady, szczególnie kiedy wjeżdżamy do dżungli na „terai“... Nietrudno tam o zasadzkę...
— Co to jest „terai“? — spytał doktór.
— Jest to błotnista, skwarna nizina, okryta dżunglą, gdzie panuje zły duch febry — wytłumaczył mu znaczenie nieznanego słowa Dżałhandzy. — Byłem na „terai“ z synem Żywego Buddy, gdyśmy szukali dla niego bezpiecznego schroniska.
Firlej umilkł i człapiąc za obu lamami rozważał ich plan. W końcu wydał mu się praktycznym, a w każdym razie jedynym prowadzącym do celu ich wyprawy.
— W mieście, gdzie są władze angielskie i z moimi papierami amerykańskimi będziemy mieli opiekę, a w razie potrzeby — i pomoc. Już ja tym tam różnym komendantom i szeryfom tak to wszystko rzewnie i tragicznie przedstawię, że popłaczą się jak bobry! — skierowywał swoje myśli na weselszy już tor i snuł dalej swoje plany. — Takiemu bolszewikowi nałożą kajdanki i wpakują do ula, a jego „pomagierom“ Hindusi-polismeni wsypią hojną porcję bambusów i, jeżeli mimo wszystko wyliżą się, to oddadzą ich pod sąd wraz z hersztem. Moi lamowie odzyskają skradziony pierścień, a ja przyczynię się walnie do ocalenia owej „gudże“ o tak słodkośpiewnym imieniu — Atri-Maja! Mam wrażenie, że tato-radża mógłby urządzić wspaniałe przyjęcie na moją cześć a spragniony człek, który tak dawno nie miał w gębie uczciwego alkoholu, łyknie sobie tego i owego trunku — lepszego od śmierdzącego kumysu[8], kwaśnego mleka bawolego i źródlanej wody!
Firlej wpadł nagle w wyborny humor i był jak najlepszej myśli.
Jechał rozglądając się dokoła z zaciekawieniem. „Knox“ jechał z hutuhtą, który umieścił go w zanadrzu szaty.
Doktór spostrzegł, że przepadły gdzieś bez śladu sosny, modrzewie i jodły, a za to wszędzie rozpierały się większe i mniejsze pasma lasów liściastych. Rozpoznawał magnolie, akacje, dęby, klony, laury, od czasu do czasu podziwiał olbrzymie mahonie, kopulaste figowce i pierzaste korony palm.
Znikły również w podszyciu leśnym pospolite wikliny, berberysy, usiane koralami podłużnych jagód, i koszlawe jałowce o grubych pniach. Skłębił się, zwarł gąszcz nieznanych mu krzewów stojących w oplocie bluszczu, dzikiego wina, powojów, a z gmatwaniny gałęzi, pędów i liści połyskiwały tu i ówdzie dziwnie wymyślne w kształtach, cudacznie barwne i jak gdyby drapieżne storczyki — mięsisto-czerwone, biało-fioletowe, zielone i żółte, nakrapiane niby lamparty czarnymi i brunatnymi centkami i pasemkami.
Pojawiły się niebawem nieznane ptaki — małe i duże, fantastycznie bogato i jaskrawo upierzone, olbrzymie, niby do jaskółek podobne motyle — granatowe, czarne i żółte, jakieś opancerzone, potężne żuki rogate i śmigające, jak ogniste wężyki w popiele wspaniale ubarwione jaszczurki.
— To dopiero miałyby uciechę amerykańskie miss, gdyby ujrzały takie jaszczurki i takie po wariacku wyfarbowane ptaszki! Nałamałyby sobie pannice głowy, co brać na kapelusze, na rajery, na „boa“, a co na torebki, portmonetki i pantofelki! Bo wybór jest tu większy niż w najmodniejszym sklepie!
Myśląc o tym nie zauważył, że konie skręciły ze ścieżki i wparte w gąszcz krzaków przedzierały się ku wschodowi. Coraz częściej pluskała woda i głośno cmokało błoto pod ich kopytami, gdyż od wieków rozmytymi przez wodę wąwozami ze śnieżnej grani wschodnich Himalajów zbiegały strumyki, potoki i rzeczki, dążąc na bagnistą nizinę „terai“ i dalej — ku Brahmaputrze.
Koło godziny trzeciej po południu jeźdźcy ujrzeli szeroką, pooraną głębokimi koleinami drogę.
Kroczyły nią z północy wielbłądy, wyciągnięte w sznur; skrzypiały przeraźliwie zaprzężone w bawoły arby — ciężkie wozy o dwu kołach; szli i jechali na osłach ludzie w białych i czerwonych zawojach na głowie.
Tu i ówdzie widniały chaty tubylcze — nędzne lepianki o wysoko wzniesionych od przodu strzechach z liści palmowych i z żywopłotem z krzaków tamaryndowych i kolczastych aloesów. Po pewnym czasie jadąc gęsiego skrajem drogi ujrzeli biały murowany domek a nad nim flagę Wielkiej Brytanii.
— O-o! — zawołał Firlej. — Cywilizacja! Jest to zapewne posterunek policji!
Omylił się jednak, gdyż szyld umieszczony na domku, głosił, iż mieści się tu biuro drożnika.
— Wspaniałą ma posadę ten drożnik! — zamruczał do siebie doktór. — Bierze pensję i nic nie robi, gdyż chyba od epoki przedhistorycznych królów indyjskich rydel i kilof nie tknęły tej zakazanej drogi!
Że urzędowy drożnik nie zadawał sobie wiele kłopotu z traktem, o tym wymownie świadczyły głębokie doły, pełne brunatnej wody, wyboje, zwaliska kamieni i błoto nigdy nie wysychające.
Sam drożnik w hełmie z granatową wstążką i mosiężnym numerem na niej siedział w plecionym fotelu. Rozparty w niedbałej pozie rozkoszował się cieniem zwisających nad nim liści palmy kokosowej, pykał dymem z fajeczki i pociągał dżin z wodą, którą dolewał sobie do szklanki z glinianego dzbana okrytego rosą.
Nie spojrzał nawet na przejeżdżającego Europejczyka i w dalszym ciągu oddawał się niezamąconemu „dolce far niente“.
W pobliżu biura urzędowego trakt skręcał w lewo.
Musieli się zatrzymać i z trudem przeciskali się przez stłoczone zbiegowisko ludzi, wielbłądów, osłów jucznych, arb, bawołów i wściekle ujadających psów, którym drwiąc z ich kłów z werwą odpowiadał „Knox“, wyglądający zza pazuchy hutuhty.
Kupcy Birmańczycy zatrzymali w drodze karawanę z towarami i zawczasu zakupywali wory z bawełną, jakimś białym, drobnym jak puder proszkiem, pękami ziół i suszonych owoców, krzykliwie targując się, tupiąc nogami i wykłócając się o każdy grosz z temperamentem południowych Azjatów.
Jeźdźcy minęli wreszcie ten przygodny bazar i popędzili dalej.
Z obu stron drogi ciągnęły się kwadraciki pól. Rósł tam i dojrzewał mak, sezam, jęczmień, proso i pszenica. W miejscach zalanych wodą zieleniła się świeża ruń ryżu, a w kotlinach szeleściły na ścierniskach suche liście ściętej już trzciny cukrowej.
Unen, obejrzawszy się, oczami wskazał doktorowi pole, okryte makami.
— Smoła siedmiu snów i siedmiu marzeń! — mruknął z pogardą i nienawiścią.
Firlej nie zrozumiał na razie tego poetyckiego określenia, lecz po chwili przypomniał sobie, że tak właśnie nazywają Chińczycy opium — zgęszczony sok maku.
Przypomniał też sobie, że Anglicy plantatorzy w Indiach kultywują mak po to tylko, by sporządzać z niego opium i eksportować go do Chin, na Filipiny i Sundy. Tubylcy oddając się zgubnemu nałogowi palenia tej trucizny zabili w swoim narodzie energię i chęć do walki o lepszą przyszłość, ale za to wzbogacili plantatorów, kupców angielskich i całą Anglię, gdzie w City londyńskiej kasy banków pękały od nadmiaru złota.
Uświadomiwszy to sobie zrozumiał młody lekarz pogardę w głosie Unena, a nawet nuty nienawiści.
— Istotnie, jest za co nienawidzieć białej rasy! — zgodził się w duchu. — Przybysze zagarnęli kraj 270 milionów cichych spokojnych ludzi, zmusili ich wyrabiać truciznę, a potem poczęli wytruwać nią 480-milionowe Chiny i 70 milionów innych ludzi o barwnej skórze, by potem narzucić im wszystko, co białym najeźdźcom strzeli do głowy! Nie ma co mówić! Jeżeli z tego tylko mają Azjaci sądzić o naszej cywilizacji — bardzo marnie i nikczemnie przedstawia się ona oczom takiego guru lub choćby hutuhty Dżałhandzy, a cóż dopiero tak potężnemu umysłowi jak Sain-Noin! Muszę jednak rehabilitować moich białych współbraci!
Uśmiechnął się i podpędziwszy konia jechał obok Unena.
— Jestem Polakiem — powiedział — w moim kraju nie znają plantacji maku i „smoły siedmiu snów“. Tylko lekarze zalecają ją w małych dawkach chorym na biegunkę. Jestem też obywatelem Stanów Zjednoczonych, gdzie z pogardą i odrazą patrzą na handel opium...
— Szlachetne ludy... — posłyszawszy to rzucił Dżałhandzy, chociaż w głosie jego wyczuwało się zwątpienie.
Nie mógł uwierzyć w szlachetność rasy białej, która od 300 lat dała się we znaki ludom kontynentu azjatyckiego.
Unen milczał.
Wtedy Firlej zaczął opowiadać obu lamom o Polsce, o jej bohaterskiej obronie swego niczym nieosłoniętego kraju równinnego, do którego ciągnęły się chciwe ręce Tatarów, Krzyżaków, Turków i Moskali; mówił o sławnych ludziach i o tym, że Polska umiłowała przede wszystkim wolność i o wolność innych ludów walczyła w Ameryce, Francji, Niemczech, Italii, Rosji, ujarzmionej przez zniemczałych carów, aż wreszcie i dla siebie samej wywalczyła niepodległość po długich latach ucisku i niewoli.
Guru i hutuhta słuchali go z zaciekawieniem.
Gdy na zakończenie swego opowiadania Firlej wspomniał o tym, że tysiące jeńców polskich w w. XIII zostało przerzuconych do Mongolii, że mnisi polscy leczyli jeźdźców stepowych, że w Karakorumie, stolicy wielkich chanów, Polacy pomagali władcom w tworzeniu silnej armii, wyrabiali dobrą broń, a jeden z chanów — Gundżur miał za żonę Polkę, którą kochał cały naród i nazwał ją „Eleer-bałasyr“ co znaczy „żona-obrączka“, gdyż wedle obyczaju chrześcijańskiego chan i jego żona zamienili się obrączkami, poświęconymi przez kapłana katolickiego.
— Znam tę opowieść! — ożywiając się nagle zawołał Dżałhandzy. — Koło klasztoru Erdeni-Dzu wznosi się góra „Miłości chana“, gdzie Gundżur własnymi rękami pogrzebał żonę-brankę, dostarczoną mu z dalekiej krainy białych ludzi...
Rozmowa się na tym urwała.
Firlej czuł, że udało mu się przemówić do serc przyjaciół, zrodzonych na skraju martwej pustyni Gobi i w wąwozach tajemniczego Tybetu.
Coraz częściej spotykali teraz podróżnicy osiedla ludzkie, a nawet całe wioski, straszliwie przeludnione, brudne i nędzne.
Przy drodze siedzieli żebracy z wyciągniętymi po jałmużnę rękami i zawodzili żałosnymi, jękliwymi głosami.
Unen rozdawał pozostałą w worach żywność, doktór wrzucał do podstawianych mu miseczek drobne monety.
Dobroczynność ta miała niepożądane skutki, gdyż niebawem za jeźdźcami pędził ogromny tłum wieśniaków i ich dzieci, domagając się datków.
Tłum ten rósł z minuty na minutę, aż Firlej krzyknął ze śmiechem:
— Zmykajmy!
Rzeczywiście nie było innej rady, więc smagnęli konie i popędzili w cwał.
Krzyczący tłum Hindusów pozostał za nimi.
— Uff! — parsknął lekarz. — Pięknie wyglądalibyśmy wjeżdżając z taką świtą do Singribari!
Lamowie kiwali głowami i uśmiechali się.
Z pagórka odsłonił się wkrótce widok na duże zbiorowisko szarych i żółtych domków z panującą nad nimi pagodą.
— Singribari! — powiedział hutuhta.
Zboczyli z traktu i polną drogą objeżdżać poczęli miasteczko, by dla zatarcia śladów wjechać do niego od południa.