Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień z Krwawnikiem |
Wydawca | A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym samym czasie, gdy kilku lamów wlokło Bujuka do ciemnicy klasztornej, doktór Firlej szybkim krokiem szedł do Sain-Noina. Musiał się z nim naradzić, gdyż był wzburzony i przeczuwał, iż posiadł jakąś tajemnicę, chociaż próżno starał się włączyć ją w łańcuch zachodzących wypadków.
Ujrzawszy tłum lamów brutalnie wlokących małego, zgarbionego mnicha zatrzymał się i przyglądał tej niewidzianej tu nigdy scenie.
— Ależ tarmoszą tego biedaka, jak rozgdakane, rozgniewane kury! — uśmiechnął się mimowoli młody lekarz, obserwując fruwające poły i szerokie rękawy żółtych i czerwonych szat i jak gdyby dziobiące, wygięte grzebienie kapturów, podobnych do hełmów lub też głów kogucich.
Poznawał niektórych ze znajomych lamów — po części kolegów, po części wykładowców lub asystentów — i patrząc na nich przygadywał, śmiejąc się w duchu.
— Patrzcie-no, patrzcie na tego świętoszka, Torgam-Szara! Taki cichy, potulny i skromny, a teraz jak się to ciska i wyzywa, aż mu ślina fontanną bryzga! A mały grubas Parta Ram?! Nie poznałbym go! Jak to doskakuje tego lamę i usiłuje uderzyć go w twarz, ale odbija się od innych niczym piłka! Co się to jednak dzieje?!
Stał zdumiony, lecz odpowiedź przyszła nagle, gdyż posłyszał krzyki lamów otaczających uprowadzanego przez nich człowieka:
— Hańbę rzuciłeś na cały nasz stan! Niesłychane! Lama — mordercą Żywego Buddy! Śmierć Bujukowi! Śmierć Bujukowi!!
— Ach, więc to jest właśnie ów legendarny Bujuk — lama-truciciel? — domyślił się Firlej i przypomniał sobie niektóre urwane opowiadania o nim hutuhty i obu lekarzy japońskich.
— Bagatela! — mruknął. — Nosił wilk, ponieśli i wilka. Trudno! Fortuna kołem się toczy, mister Bujuk! Zapewne niebawem już wytrzęsą z ciebie twoją marną duszyczkę zamkniętą w jeszcze marniejszym ciele, no, ale się pociesz, że i tak byś już długo nie pociągnął i że nikt po tobie nie zapłacze!
Niewiadomo, czy podobne kojące słowa młodego doktora pocieszyłyby Bujuka, lecz w każdym razie uspokoiły one Firleja. Już nie żałował przygarbionego, rozpaczliwie szamocącego się lamy i nie myślał o tym, że dwudziestu chłopa napada na jednego, że nie jest to „all right“ i wcale nie „fair play“. Nie miał bowiem żadnego już powodu oburzać się i bronić tej „jadowitej, podstępnej żmii“, zdrajcy i sprzedawczyka, jak go nazywał Dżałhandzy z pianą na ustach mówiący o mordercy arcykapłana w Urdze.
Bujuk sam bronił się jak mógł, wyrywał się z krzepkich rąk lamów, szamotał się w tłumie, kopał nogami podbiegających do niego lamów i patrząc spode łba żuł coś ciemnymi wargami — zaklęcia czy przekleństwa. Widocznie jednak zrozumiał, że mnisi coraz bardziej podniecający się mogą go zamordować zanim doprowadzą do więzienia. Zatrzymał się więc, podnosząc ręce nad głową, aby osłonić ją przed ciosami, i krzyknął przeraźliwym głosem:
— Stójcie! Zaniechajcie mnie! Wszystko zeznam, co wiem... Pierścień miał w swych rękach Sobcow, lecz skradziono mu go tuż nad granicą bolszewicką. Goni teraz tego człowieka, ściga go... Porwał jednego z jego oddziału, ale okazało się, że jest to dziewczyna... Schwytał ją w Tybecie, gdy...
W tej samej chwili z tłumu gapiów, którzy się zbiegli zewsząd: z domów, gdzie mieszkali lamowie, z gospód klasztornych, z kuchni, stajen i z faktorii chińskiej, skoczył ku Bujukowi jakiś wysoki, o ciemnej twarzy człowiek i, zanim ktokolwiek mógł się zorientować, pchnął go sztyletem i, obaliwszy, zamieszał się w tłumie, cisnącym się, by lepiej przyjrzeć się leżącemu na ziemi mordercy trzeciego dostojnika w hierarchii arcykapłanów lamaickich.
To, co posłyszał Firlej, zmusiło go pobiec całym pędem do domu, zamieszkiwanego przez Sain-Noina.
Ujrzał otwarte drzwi — znak, że mistrz jest w domu, i wpadł z wielkim hałasem do sieni, przeraziwszy tym starego sługę.
Firlej szarpnął drzwi i ujrzał Sain-Noina. Karzeł siedział na małym dywaniku. Z podwiniętymi pod siebie nogami wydawał się jeszcze mniejszym. Nędzne, drobne ciało jego stanowiło podstawę dla niepomiernie dużej głowy. Spoza okularów patrzyły na niespodziewanego gościa badawcze, szeroko rozwarte oczy.
Zacisnąwszy wargi, Sain-Noin zamruczał jak upomnienie słowa z nauki Bhagawadgity:
— Kto nie czuje nienawiści do żadnego stworzenia, kto jest obojętny, jednaki w bólu i radości, cierpliwy, umiejący się okiełzać, kto ku mnie zwraca swe serce i rozum, kto kocha mnie — ten mi jest miły.
Doktór zrozumiał cel zacytowanych upaniszadów, całą siłą woli starając się opanować wzruszenie i podniecenie. Nie przeszkadzało mu to jednak myśleć po swojemu — zawsze na wesoło:
— Dobrze ci tak pouczać, staruszku, gdy ciebie nic już w życiu nie obchodzi, bo zamiast żywej krwi w żyłach twoich płynie mleko bawolic lub zimna woda z Essing-gołu, od której mi aż zęby cierpną!
Myśl jego pochwycił zapewne i uświadomił sobie tajemniczy karzeł, bo w oczach zamigotały mu nagle wesołe iskierki, a na ustach przemknął ledwie dostrzegalny uśmiech. Spojrzał dobrodusznie już na Firleja i spytał:
— Cóż tak obeszło mego młodego przyjaciela?
Doktór opowiedział mu o śmierci Bujuka i o jego zeznaniach.
Sain-Noin słuchał obojętnie, ale, gdy młody człowiek skończył, zamruczał zdawkową odpowiedź:
— Karma dosięga zbrodniarza, kiedykolwiek i gdziekolwiek by istniał, albowiem Karma jest drogą i celem przyczyn i wyników, jest boską właściwością Aśhwatty.
— Wiem, wiem o tym — niecierpliwił się Firlej — ale nie mogę pozwolić, żeby jakiś tam bezbożnik, komunista Sobcow więził kobietę! Nic mnie nie obchodzi jakiś tam pierścień, ale kobieta, mistrzu, zrozum — kobieta w niewoli! Na myśl o tym wszystko się we mnie buntuje, świątobliwy Sain-Noinie!
Stary karzeł przenikliwie wpatrywał się w roziskrzone gniewem oczy młodzieńca, a potem wpadł jak gdyby w zadumę, chociaż zmarszczki błąkające mu się po wysokim czole dowodziły, że walczy z jakimiś myślami.
Wreszcie szepnął grożąc Firlejowi palcem:
— Strzeż się Sobcowa... strzeż się Sobcowa... zły człowiek — w złej sprawie, to jak wilk w kierdelu owczym: nie tyle pożre, ile pokaleczy...
— Hej, mnie tam pokaleczyć nie łatwo, ponieważ nie napróżno boki mi poobijał taki trener, jak Ralf Cramer! — pomyślał uśmiechając się mimowoli doktór.
— Siła nie wszystko zwalcza! — zrozumiawszy jego uśmiech odpowiedział Sain-Noin.
— Nie mogę w żadnym wypadku pozwolić, by bezprawnie więziono człowieka... kobietę! — syknął, a gniew porwał go znowu.
— Czyż jesteś pewny, że ta kobieta jest więziona? — spytał karzeł pochylając głowę. — Może to plotka czy też wybieg Bujuka?
— Mistrzu! Mistrzu! — wybuchnął z wyrzutem Firlej. — Czyż uważasz mnie za lekkomyślnego młodzika, który powtarza brednie?! Wiem z całą pewnością, że Sobcow ma u siebie porwaną przezeń kobietę. Nie wiem kto ona jest, skąd i jak się dostała w jego ręce, ale, że jest w tej chwili w domu pod żółtym dachem, to wiem napewno i muszę jej bronić!
Sain-Noin słuchał uważnie i namyślał się nad czymś, ale gdy sprytny Firlej, chcąc go skaptować ostatecznie, uroczystym głosem zacytował z Bhagawadgity:
— Wzniosły rzekł: Dla obrony dobrych, na zgubę złych, dla ugruntowania sprawiedliwości odradzam się w każdym wieku na nowo[1] — mistrz przymknął ciężkie powieki i szepnął:
— Idź, przyjacielu, i nie wchodząc do domu o żółtych dachówkach oznajmij Rosjaninowi, że Sain-Noin wzywa go do siebie... Gdy będzie tu, u mnie na osobności, to być może wielki Nauczyciel da mi moc brahmana przeniknąć myśli i zamiary Sobcowa i ujrzeć szlak jego życia w przód i wstecz...
— Dziękuję ci, świętobliwy Ta-Emczi, dziękuję! — mówił gorąco młody człowiek. — Przed tym jednak, zanim spełnię twój rozkaz, pokażę ci coś, żebyś uwierzył mi ostatecznie. Znalazłem to w pokoju Rosjanina...
Firlej podał Sain-Noinowi skrawek szarej wstążki.
Z obu stron widniały na niej napisy. Jeden w pisowni hinduskiej — był krótki: „Człowiek biały o szarych oczach porwał mnie koło jeziora Tengri. Ratujcie i powiadomcie o tym innego białego człowieka, który jest blisko...“ Druga strona wstążki zawierała dłuższy list, napisany po angielsku. Jakaś kobieta opisywała swe porwanie przez człowieka, mającego dwóch towarzyszy, z których jeden miał bliznę na czole. Prosiła dobrego znalazcy wstążki oddać ją białemu człowiekowi, którego nazywają doktorem, a jednocześnie powiadomić radżę Rungpuru, że córka jego Atri-Maja została uwięziona i znajduje się w miejscu, gdzie trzy razy dziennie dzwonią wielkie gongi, huczą bębny, grają trąby a liczne głosy mężczyzn śpiewają modlitwę tybetańską: „O, błogosławiony w lotosie, najwyższy z kapłanów, szczycie mądrości, zlituj się nad nami! Om, mani padme hung!“
Taki to przekonywujący dowód porwania córki radży Rungpuru zdobył doktór Adolf Firlej w mieszkaniu Sobcowa i stwierdził, że człowiek z blizną na czole znajduje się w domku, gdzie mieściły się pokoje rosyjskiego lekarza Sobcowa.
— Tak... tak — mruczał w głębokiej zadumie Sain-Noin. — Sprawa jest zupełnie jasna! Rosjanin porwał Atri-Maję, lecz dlaczego to uczynił? Jeżeli chodziło mu o wykradziony pierścień Dżengiza, to jaki udział mogła w tym brać córka radży? W tym tkwi zagadka, której rozwiązać nie mogę bez widzenia się z Sobcowem... Idźże po niego, młody przyjacielu, i uczyń tak, jak ci poradziłem!
Firlej czym prędzej wybiegł od mistrza i wkrótce już stał naprzeciwko okien domku z żółtymi dachówkami. Szumiało nad nim zieloną koroną „święte“ drzewo figowe. Lamowie nazywali je „Aśwattha“ i widzieli w nim ucieleśnienie wszechświata. Stojąc w cieniu figowca Firlej wołał:
— Kolego Sobcow! Kolego Sobcow! Mistrz Sain-Noin wzywa was do siebie!
Na jego nawoływanie długo nikt nie odpowiadał. Dopiero po kilku minutach wyjrzał z sutereny rozczochrany i zaspany stróż nocny i spytał zachrypłym głosem:
— Kogo wołasz, cagan emczi?[2]
— Białego lekarza, który mieszka na piętrze! — odparł Firlej.
— Ha! Spóźniłeś się! Urus[3] i dwaj jego słudzy przed godziną odjechali... Sam pomagałem im juczyć wielbłądy. Dziwiłem się skąd ten bezuchy przyprowadził takie piękne i rącze konie i białego wielbłąda? Dawno takich nie widziałem w naszych stronach!
Firlej nie słuchał już gadaniny starego Tybetańczyka. Popędził do chińskiej osady, żeby czym prędzej zdobyć sobie konia i gonić zbiegów, klnąc na samego siebie za to, iż zapomniał zapytać, czy w karawanie Sobcowa znajdowała się jeszcze czwarta osoba.
— Przecież nie mógł ten bolszewik wcisnąć tej Atri-Maji do kieszeni bluzy razem z zegarkiem, lub do kurty, gdzie miał rewolwer? Atri-Maja... Atri-Maja — to istotnie brzmi jakby coś drobnego i subtelnego, najmniejszej jednak i najpiękniejszej nawet dziewczyny nikt nie schowa do kieszeni...
Tak rozumując dobiegł do bramy w chwili, gdy uderzono w gong wieczorny i brama ze zgrzytem zawiasów i brzękiem zasuw zamknęła się na całą noc.
Nie było rady; musiał czekać aż do świtu.
Powrócił do starego stróża, obejrzał wraz z nim dwa opustoszałe pokoje, tak czysto zamiecione, że, zdawało się, żadnego pyłku w nich nie pozostało.
— Ostrożni, oględni są ci zbrodniarze — uśmiechnął się doktór. — Wyczyścili się, wypucowali, jak Murzyni na Brodway’u, udający dżentelmenów!
Zwrócił uwagę Tybetańczyka na skazę, przecinającą całą podłogę w pierwszym pokoju i po części w drugim.
— Co oni tu robili, że tak porysowali wam deski? — spytał Firlej.
Stróż zarechotał i zamachał rękami mówiąc:
— Ach, mieli oni taką dużą, ciężką skrzynię! Bezuchy mówił mi, że wiozą w niej mnicha, który zmarł w Lhasie, ale...
Parsknął śmiechem i uderzył się brudną dłonią w czoło:
— ...ja nie taki głupi... Oni wiozą w tej okutej żelazem skrzyni coś żywego, bo słyszałem wyraźnie, jak się w niej ruszało i jakby nawet... jęczało... Może były tam jakieś złe duchy? Może jeden z „czutochurów“?[4] Jak myślisz, emczi?
— Może złe duchy — dla nich... a dla kogo innego — dobre, bardzo dobre! — uśmiechnął się doktór. — Bądź zdrów a niech biesy nocy mają cię w swej opiece i niech żółtooki „szar-szobu“[5] nie straszy ciebie w mroku, „tała manacho“![6]
Firlej powiadomiwszy Sain-Noina o ucieczce Sobcowa i zamierzonym przez siebie pościgu powrócił do domu. Musiał się dobrze namyślić, co ma robić, zanim zacznie ścigać Rosjanina i jego ludzi. Jednak kucharz I-Tun, gadatliwy plotkarz, tak mu ciągle przeszkadzał, że gwizdnąwszy na „Knoxa“ wyszedł do gaju. Tam mógł być sam i wszystko dokładnie i spokojnie obmyślić.
W alei laurowej otoczył go mrok.
Na samym jej końcu majaczyło białe mauzoleum jednego ze świętobliwych przeorów Tassgongu. Nagle „Knox“ warknął i zaszczekał.
— Świetnie, piesku! — zamruczał do swego ulubieńca doktór. — Szczekaj, warcz i gryź! Chciałbym być w twojej skórze! Taki jestem wściekły na Sobcowa, że gdybym był psem, tobym dopiero pokazał, co umiem!
„Knox“, jak gdyby ucieszony z pozwolenia gospodarza, rzucił się do krzaków i ujadał tam coraz głośniej.
— Zapewne zając, czy jakikolwiek drobny drapieżnik nocny... — pomyślał Firlej i poszedł dalej.
Miał opuszczoną głowę i rozmyślał o tym, jak to się tak nagle nagromadziło tyle wypadków i że los widocznie chciał, by i on wziął w nich czynny udział. Teraz należało tylko ułożyć ścisły i mądry plan.
— Psia krew! — myślał doktór. — Łatwo to powiedzieć — mądry plan! Lecz jak to zrobić? Taki sobie jak ja — Polak z Detroit w tym zakazanym Tybecie, gdzie wszystko jest jak u wróża na jarmarku otoczone „tajemnicą“, nie wiele sobie poradzi, jeżeli ten drab Sobcow wymknie mi się poza granicę Indii Brytyjskich! Nic nie zrobię, choćbym był mądry jak sam Salomon i Sokrates do spółki! Tu trzeba raczej konceptu, jak mawiał czcigodny pan Onufry Zagłoba herbu „Wczele“! E-e, widzę już, że nic się nie wymyśli, zanim nie wyjadę poza bramę Tassgongu! Będę zmuszony potem kombinować na poczekaniu, w miarę potrzeby. W każdym razie tak mi się widzi, że, jeżeli sądzone mi jest spotkanie z Sobcowem i jego drabami, to o wszystkim zadecyduje nie dyplom uniwersytecki, nie nagroda naukowa fundacji Rockefellera, tylko trening, którego ode mnie wymagał w klubie sportowym nasz rudy trener boksu i dżiu-dżitsu... głupi jak kloc dębowy, mistrz Cramer!
Uśmiechnął się na tę myśl i mimowoli naprężył młode, silne mięśnie.
W tej samej chwili „Knox“ z przeraźliwym skowytem wypadł z gąszczu i wnet po nim w ciemności zamajaczyła jakaś czarna postać, która runęła na Firleja.
— Te-te, bratku, nie tak obcesowo! — mignęła mu w głowie myśl a zarazem zrozumienie, że zaczęło się już wykonanie przezeń jakiegoś planu i że wykonanie to powinno być należyte.
Błyskawicznym ruchem uskoczył na bok, a gdy rozpędzony napastnik nie mogąc zatrzymać się odrazu, przebiegł koło niego, Firlej według klasycznych zasad boksu ugodził go w szczękę. Uszu jego doszedł głuchy chrzęst, bolesny, ale zupełnie słaby krzyk i łoskot padającego ciała.
Wydobywszy z kieszeni nabity rewolwer lekarz podszedł ostrożnie do leżącego bez ruchu człowieka i pchnął go nogą, lecz ten nie poruszył się nawet i nie wydał żadnego dźwięku.
— Hm... — mruknął do siebie Firlej — diagnoza dowodzi, że ukontentowałem go w sam raz. Ale nie poznaliśmy się z nim jeszcze i nie wiem, czego sobie ode mnie życzył, bo chyba nie tylko — knock-out’a?!
Włożył broń z powrotem do kieszeni kurtki i, wyjąwszy latarkę elektryczną, szarpnął za sznurek, by uruchomić małe dynamo, umieszczone w niej. Krąg białego światła ogarnął głowę leżącego człowieka.
— A-a-a! — wyrwał się Firlejowi okrzyk zdumienia, bo poznał zemdlonego Mongoła. Widział kilkakrotnie tę drapieżną głowę z rzadkim zarostem na policzku i brodzie.
— Sługa czy towarzysz Sobcowa! — myślał lekarz. — Cóż to? Czyżby pozostawił go tu dla napadu na mnie? W każdym razie mogę przypuszczać, że ten bolszewik nie jest zbyt daleko od klasztoru. Przecież w razie powodzenia ów „Apollo“ mongolski powinien był gdzieś spotkać się z Sobcowem?
Tak rozumując spojrzał na „Knoxa“. Piesek, wczepiony w rękaw Mongoła, warcząc gniewnie, tarmosił go.
— Wstydź się, szczeniaku! — upomniał go Firlej. — Nie szlachetna to sprawa bić leżącego wroga! Odejdź i bądź cicho, smarkaczu jeden! Nie spodziewałem się tego po tobie! Wiesz przecież, że w życiu, jak i w sporcie zaleca się zawsze i niezmiennie „fairplay“? Knoxie, nie, ty stanowczo nie jesteś dżentelmenem!
„Knox“, zażenowany gradem wymówek, mrugał ślepiami i tulił uszy. Odszedł od Mongoła i oblizując się powarkiwał od czasu do czasu.
— Ach, jaki ty jesteś nerwowy! — uśmiechnął się do niego doktór. — Dostaniesz za to dziesięć kropel waleriany. Nie lubisz tego? Powiadasz, że to tylko koty przepadają za walerianą?
Rozmawiając z pieskiem Firlej nie przestawał myśleć o sytuacji, aż wreszcie kiwnął głową i uśmiechnął się.
— Trudno! — mruknął pochylając się nad zemdlonym Mongołem. — Muszę się tobą zaopiekować, wprawić ci szczękę na dawne miejsce i...
Oczy mu błysnęły, gdy dokończył zdanie:
— ...zmusić ciebie być moim przewodnikiem, jeżeli masz zamiar raz jeszcze oglądać swoje góry, czy stepy... rozbójniku jeden!
Tak przygadując nieprzytomnemu Mongołowi przerzucił jego rękę sobie przez ramię i wyprostowawszy się poniósł go ku domowi.
Korzystając z tego, że Firlej nie widzi, „Knox“ wczepił się zębami w filcowy but wroga i wlókł się po ziemi za gospodarzem idącym równym krokiem. W pewnej chwili pozostał jednak w tyle fiknąwszy dwa koziołki w powietrzu, gdyż luźny but zsunął się z nogi Mongoła.
Z ciężką noszą na plecach wszedł Firlej do swego domu. Na widok Mongoła kucharz-Chińczyk struchlał. Długo nie mógł słowa wydobyć z gardła, ale w końcu przyjrzawszy się raz jeszcze leżącemu w sieni człowiekowi wyszeptał:
— Jest to Buriat Dżambojew, sługa białego lekarza z domu, co stoi naprzeciwko „świętego drzewa“. To on zabił ogrodnika, bo tak opisał mi go Ju-Szu, a potem i jego też zamordował zapewne ten sam człowiek! Ale co mu jest, ta-je?
— Nic groźnego! — uspokoił Chińczyka Firlej uśmiechając się chytrze. — Przechodził pod drzewem cedrowym i spadła mu na łeb szyszka pełna orzechów.
I-Tun z niedowierzaniem przyjrzał się uważnie doktorowi i szepnął:
— Ta-je, w tym miesiącu szyszki ledwie — ledwie się formują na cedrach?!
— Na cień Konfutse! — zawołał Firlej. — Czy możesz przysiąc, że nie pozostało na nich jednej z przeszłego roku?
Chińczyk przypomniał sobie coś nagle i podbiegając do doktora oznajmił mu, że w pokoju czeka na niego jakiś lama.
— Znowu tajemnica? — uśmiechnął się Firlej i namacawszy rewolwer w kieszeni przestąpił próg swego mieszkania. Ze stołka powstał młody, wiotki jak topola i uśmiechnięty uprzejmie mnich lamaicki.
Doktora uderzył jego wygląd. Nie miał wątpliwości, że ten człowiek przyjechał z daleka lub też wybiera się w długą podróż.
— Tak, raczej się wybiera... — wywnioskował spostrzegłszy, że gość ma niezakurzone ubranie i świeżo łojem wysmarowane skórznie chińskie na grubych podeszwach.
Jednak cały wygląd lamy świadczył, że oczekuje go jakaś podróż. Szaty miał na sobie krótkie, a poły ich zasunięte były za szeroki pas rzemienny, z którego zwisała zielona pochwa szerokiego, ciężkiego noża i duży pistolet w drewnianym futerale.
— Oho! — zdziwił się Firlej. — Mauzer najgrubszego kalibru!
Lama kłaniając się z godnością mruczał pobożne pozdrowienia i zwykłe: „sajn-baj-na“.
Skończywszy z etykietalną częścią wizyty powiedział:
— Sain-Noin przysłał mnie do ciebie, „tała cagan“ (bo przezwisko białego przyjaciela nadał ci nasz mistrz) i powiedział mi tak: „Lamo Unen, będziesz bratem „białego przyjaciela“, będziesz strzegł go jak pies wierny i bronił, jak „irbis“[7] gdy ludzie zamierzają zabrać jej kocięta!“ Tak powiedział mi Ta-Emczi i — oto jestem!
Firlej ucieszył się serdecznie z Unena, który uśmiechał się do niego jarzącymi się piwnymi oczyma i bielą zębów, mówiąc cichym głosem:
— Powiedz mi, tała cagan, co wiesz i co zamierzasz robić? Będę ci pomocny nieraz, gdyż jestem... ale o tym pomówimy kiedyindziej...
Firlej opowiedział mu więc o wypadkach ostatnich dni i o liście porwanej przez Sobcowa nieznanej kobiety.
— Nie wiem kto ona jest, ale być może jest kobietą białą. Mam powód tak myśleć, gdyż pisze poprawnie po angielsku... Zrozumże mnie, przyjacielu Unen, że muszę ją ratować. Śmiałbym się z siebie, gdyby się okazała opasłą, zezowatą babą na nogach-słupach i lśniącym się od tłuszczu obliczu księżyca, ale i tak bym jej bronił i ratował ją, bo jestem mężczyzną i dżentelmenem! Wolałbym co prawda ujrzeć młodą, piękną dziewczynę, która uśmiechnęłaby się do mnie, swego zbawcy, tak, że starczyłoby mi to za wszelką podziękę! — zapalał się coraz bardziej doktór. Mówił to wszystko wesołym i ironicznym głosem od czasu do czasu przerywając sobie śmiechem.
Śmiał się też Unen, ubawiony serdecznie, aż w końcu zauważył:
— Obawiam się, że odbiwszy bolszewikowi staruchę będziesz go musiał na nowo gonić, by mu ją zwrócić! O, wierz mi, że uciekać on będzie wonczas jak wicher! Wtedy nigdy już z tobą nie wrócimy do Tassgongu, tała cagan! Ale pójdźmy zobaczyć co się dzieje z tym, jak go tam... Buriatem?
Doktór z podziwem spoglądał na lamę, gdy ten bez żadnego wysiłku podniósł zemdlonego i złożył go na stole pod wiszącą lampą. Zajrzał mu do oczu podniósłszy nabrzmiałe powieki, sprawdził puls i ująwszy za podbródek poruszył szczęką Buriata.
— Wyskoczyła ze stawów — zawyrokował podnosząc brwi. — Silny cios! Zapewne boczny?
Firlej rozłożył ręce i kiwnąwszy głową powiedział:
— Dostał sierpowym, bo nabrawszy rozpędu z pochyłości przebiegał koło mnie...
— Sam sobie winien, bo nieostrożnie zawadził o cudzą pięść — ciągnął lama z nieznacznym uśmiechem.
— Zupełnie słusznie! — zgodził się natychmiast młody lekarz. — Zawadził niebacznie...
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wybuchnęli śmiechem, a do nich też przyłączył się Chińczyk, zapominając o tym, jaki to postrach znajduje się pod jednym z nim dachem.
— Zaraz go ocucimy... — mruknął uspokoiwszy się wreszcie Unen i spojrzawszy na nogi Buriata spytał: — Dlaczego on nie ma buta na prawej nodze?
Firlej zamyślił się nad odpowiedzią, gdy wzrok jego padł na „Knoxa“. Piesek stając na tylne łapy usiłował schwycić leżącego człowieka za but.
— Aha! — zawołał doktór. — Już wiem, to mój „Knox“ ściągnął mu go w gaju.
Foxterier posłyszawszy swoje imię śmignął czym prędzej pod łóżko I-Tuna.
— Łobuzie niepoprawny! — syknął grożąc mu palcem doktór i wybiegł z domu.
O jakieś pięćdziesiąt kroków dalej, świecąc sobie latarką odszukał zgubiony but.
Powróciwszy do Unena, rozwiązującego małą sakwę wiszącą mu na pasie postawił obuwie na oknie.
— Biały przyjacielu, obejrzyj to dobrze — poradził mu lama. — Może cośkolwiek znajdziesz w nim, bo nieraz już klucze do tajemnic wykrywano... za podszewką obuwia.
Firlej zaczął podpruwać buty Buriata, gdy w tym samym czasie Unen wprawnymi ruchami związał jeńcowi ręce i nogi i wydobył z sakwy mały flakonik agatowy z płynem o tak silnej woni, że wypełniła ona od razu wnętrze całego domku.
— Dżeń-szeng i piżmo! — kiwnął głową w stronę lamy doktór.
Ten odpowiedział mrugnięciem powiek i w otwarte bezwładnie usta Dżambojewa wlał kilka kropel z flakonu.
— Jest coś, o jest! — zawołał nagle Firlej wyciągając zza podszewki buta jakiś papier.
W tej samej chwili Buriat zaczął dawać znaki życia, poruszył się i otwarł oczy. Chciał się zerwać, lecz więzy, nałożone mu przez lamę, wstrzymały go, a straszny ból w zwichniętej i opuchniętej szczęce zmusił go do wydania głośnego jęku. Ujrzawszy jednak rozpruty but i wydobyte z niego pismo w rękach Firleja w przerażeniu zamknął oczy.
Znaleziony papier był niezmiernie ważny i wyjaśnił cały plan komisarzy bolszewickich w Mongolii, najzupełniej demaskując doktora Sobcowa, Bujuka, Dżambojewa i niejakiego Torczi, zapewne, jak domyślił się Firlej, drugiego pomocnika ściganego Rosjanina.
Pismo w języku angielskim adresowane było do radży Balory, Baab-al-Madrasa.
Pochodziło ono z kancelarii komisarza do propagandy komunizmu w Azji i zawierało wiadomość o tym, że porwany po śmierci „Żywego Buddy“ w Urdze pierścień dostał się w ręce komisarza. Władze centralne w Moskwie kazały rozpowszechnić natychmiast wieść o wykradzeniu Rosjanom pierścienia z krwawnikiem Dżengiza-chana przez niewykrytego złoczyńcę. Tymczasem komisariat polecił swemu agentowi, doktorowi Sobcowowi, udać się do Tassgongu pozornie w naukowej misji do Sain-Noina, skąd łatwo już było dostać się do Balory i oddać pierścień radży, który miał szerzyć komunizm w Indiach i burzyć Hindusów przeciwko znienawidzonej przez bolszewików Anglii.
— Gdy radża podniesie powstanie, przerzucimy mu do pomocy nasze wojska przez Pamir, namówimy Afgańczyków i Nepalczyków do wojny z Wielką Brytanią i przyłączymy 270 milionów Hindusów do naszego związku, w którym radża zajmie wysokie stanowisko. Następnym naszym triumfem będzie skomunizowanie bardzo podatnych Chin i wspólna wojna przeciwko najgroźniejszemu wrogowi komunizmu — Japonii...
Gdy Firlej przetłumaczył Unenowi ten list po tybetańsku, lama pomyślawszy chwilę szepnął:
— Szukaj dalej, a znajdziesz jeszcze jedno pismo... jeszcze jedno... Widzę je wyraźnie... Szukaj w podeszwie...
Doktór gorączkowym ruchem począł podpruwać grubą chińską podeszwę z filcu i skóry. W jednym z butów rzeczywiście znalazł jeszcze jeden list.
Widniał na nim podpis Sobcowa.
Rosjanin pisał też do radży. Donosił mu, że zaczynając od ziemi Oletów musiał uchodzić przed ścigającą go karawaną Japończyków, prowadzonych przez przeora z Dołon-Noru. Wtedy zwierzył się pewnemu mnichowi, że wiózł pierścień władcy chcąc zwrócić go Dałaj-Lamie, lecz został na jednym postoju okradziony. Wieść ta lotem błyskawicy rozbiegła się po Tybecie, gdy tymczasem on polecił swemu towarzyszowi Torczi pędzić z pierścieniem do Balory. Sam zaś z dwoma innymi udawał pościg za nieznanym człowiekiem, który porwał mu symbol władzy nad Azją.
Sobcow uspakajał radżę, zapewniając go, że Torczi jest godnym zaufania człowiekiem, zresztą zakonspirowany znakomicie znajduje się w Tassgongu i jest pilnie strzeżony przez niejakiego Bołdon-guna, wydelegowanego w tym celu przez komisariat propagandy azjatyckiej. W przypisku do swego listu Sobcow donosił, że w Tybecie, koło jeziora Tengri spotkał małą ekspedycję geologów-Hindusów i dowiedział się, że wśród nich znajduje się syn radży Rungpuru wraz z towarzyszącą mu siostrą.
— Porwałem dziewczynę — pisał Sobcow — i posyłam ci ją z tym listem przez mego gońca Dżambojewa, który już raz był u ciebie, czcigodny radżo, sojuszniku nasz. Uczyniłem to pamiętając, że w zeszłym roku radża Ghas-Bogra z pianą na ustach występował przeciwko tobie za twoje sympatie dla haseł komunistycznych i utrudnił nam komunikację z Balorą, obsadziwszy strażą obie granice. Mając w ręku jego córkę — łatwiej ci będzie walczyć z Ghas-Bogrą i zmusić go, by nie mieszał się w twoje sprawy. Pamiętaj też o tym, że dynastia rungpurska uważana jest za spadkobierczynię wszelkich praw i dziedzictwa potomków Dżengiza-chana. Mając w swym ręku pierścień władcy — przekreślisz te prawa i przywileje swego wroga i będziesz mógł uzyskać pomoc od władcy Nepalu do wystąpienia przeciwko Anglikom w Indiach. Strzeż się go jednak, gdyż on też ubiega się o pierścień. Do pomocy posyłam ci Torczi, który przez nikogo nie znany i nie podejrzewany będzie przechowywał tę regalię Dżengiza.
Gdy i ten list został przetłumaczony Unenowi, lama zamyślił się głęboko.
Patrzącemu na niego Firlejowi wydało się, że młody Tybetańczyk skamieniał. Najmniejszego ruchu ciała, skurczu mięśni na twarzy i błysku źrenic nie mógł dostrzec lekarz, chociaż wpatrywał się w wyniosłą, silną postać Unena z wytężoną uwagą.
Po chwili uderzyła go jedna dziwna okoliczność, która kogo innego przeraziła by zapewne, Firleja zaś zaciekawiła tylko i zmusiła z wielkim szacunkiem patrzeć w zamarłe w potężnym skupieniu oblicze mnicha lamaickiego.
Dokoła Unena zjawiła się lekko fosforyzująca mgiełka, poczęła przybierać na sile i wyrazistości, w jej fioletowej, falującej poświacie zapalały się i pełgały jaśniejsze iskierki i płomyki. Na tle tej emanującej z Unena światłości postać jego odcinała się tak ostro i wyraźnie, jak gdyby stał na szczycie góry mając dookoła bezkresną przestrzeń przesyconą tajemniczą jasnością.
Głowa amerykańskiego lekarza mimowoli pochyliła się wyrażając najwyższy szacunek i głęboki podziw.
Przez lata, spędzone w Tassgongu wśród uczonych i wtajemniczonych, doktór poznał wiele zjawisk nieznanych nauce europejskiej, więc rozumiał, co znaczy ta świetlna atmosfera tworząca się dokoła lamy.
Wiedział też o tym Buriat Dżambojew, gdy uniósłszy opuchnięte powieki i spostrzegłszy stojącego o kilka kroków przed nim Unena, zamknął je czym prędzej i z gardła mu wyrwał się głuchy okrzyk:
— Guru!... — i począł dygotać na całym ciele.
Nawet mały, wesoły „Knox“ instynktem zwierzęcym zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego.
Skulony, jeżąc sierść na karku i drżąc podczołgał się do nóg Firleja i przycisnął się do nich, jak gdyby szukając obrony.
Lekarz poczynił wkrótce jeszcze inne spostrzeżenia.
Uświadomił sobie, że nie ma możliwości przejrzenia świetlnej atmosfery otaczającej Unena. Przez fioletowe, pełne powolnych drgań koncentryczne fale tajemniczego światła wzrok nie mógł dotrzeć do ścian, wiszących na niej pasów jedwabnych z wersetami z Kandżuru, czyli nauki Buddy, ani też do otworu okna.
Przez szatę szczelnie zapiętą i gruby kaftan aksamitny Firlej widział na szerokiej, nagiej piersi lamy jakiś ciemny znak, chociaż nie mógł określić jego kształtu i rozmiarów.
Wreszcie trzecie spostrzeżenie zastanowiło i zaniepokoiło lekarza.
Unen stał jak posąg.
Żaden muskuł nie drgał mu na twarzy. Stał się podobny do tych figur woskowych, jakie wystawiane są w muzeach. Tymczasem jednak nieruchome oczy lamy, utkwione, zda się, w niewidzialny punkt leżący poza granicami osiągnięcia go wzrokiem ludzkim, wbijały się w jednej i tej samej chwili w każdy przedmiot w pokoju. Zdawało się, iż z głębi ciemnych oczu Unena wyzierało naraz tysiące bacznych, wszystko widzących i przenikających do głębi źrenic.
Było to czwarte spostrzeżenie lekarza.
Trwało to długo. Ile czasu — tego Firlej nie mógłby określić. Może — kwadrans a może — godzinę.
Chciał w pewnej chwili spojrzeć na zegarek, lecz przeraził się.
Ręce jego wisiały ciężkie i bezwładne. Widocznie czuł to również i Chińczyk-kucharz, gdyż w całej postaci jego malowało się rozpaczliwe przerażenie. Miał wykrzywioną twarz i szeroko roztwarte usta, jak gdyby krzyczał wniebogłosy, lecz żaden dźwięk nie mącił ciszy w półciemnym pokoju, gdzie żółty krąg palącej się lampy słabo oświetlał leżącego na stole Buriata.
Nagle Unen podniósł ręce, dotknął nimi głowy, otarł twarz i uczynił ruch, niby zrzucał z siebie jakieś lepkie nici.
Piękna, śmiała twarz jego okryła się bladością, usta zbielały mu, oczy pałały.
Bez słowa podszedł do leżącego jeńca i zajrzał mu w twarz.
Buriat leżał jak nieżywy zacisnąwszy powieki.
Lama skinął ręką.
Oczy Dżembojewa rozwarły się szeroko i nie mogły już oderwać się od źrenic Unena.
Rozległ się władczy głos młodego lamy:
— Miałeś rozkaz zabicia białego emczi[8]. Ten, który posłał ciebie, czeka pod przełęczą Taklung koło grobowca Manu... Dwóch ludzi jest przy nim a wśród nich — ten, który ma kieszeń pod pachą... Mówią w tej chwili o drodze do Singribari... Kobieta w białej skrzyni zemdlała i zły Urus[3] cuci ją...
— Guru!... — wyrzęził Buriat przez zaciśnięte gardło.
— Za chwilę będziesz zdrów i silny... Poprowadzisz nas ku przełęczy i zrobisz tak, jak ja ci każę na brzegu potoku Safa...
Lama pochylił się i zanim Dżambojew zdołał krzyknąć czy skrzywić się z bólu, błyskawicznym ruchem wprawił mu szczękę i położył dłoń na czole jeńca.
Buriat usnął w jednej chwili.
— Biały przyjacielu — mruknął wtedy Unen do Firleja. — Człowiek ten będzie spał, a Chińczyk nie poruszy się z miejsca dopóki my nie załatwimy co nam potrzeba. Musimy wyjechać natychmiast, bo nie wiem, co postanowi Sobcow nie mogąc doczekać się tego człowieka... Idź do „tzasaga“[9] i powiedz, że Sain-Noin kazał natychmiast przygotować trzy dobre wierzchowce i jednego luzaka z torbami, zaopatrzonymi na pięć dni, a nie zapomnij o „gogot“, dzikim czosnku.
Skinął głową w stronę Firleja i, z jakimś wysiłkiem wywoławszy na swej twarzy słaby uśmiech, wyszedł zawijając poły swojej „deeł“[10].
Lekarz wybiegł z domu dążąc do budynku, gdzie mieścił się urząd administratora klasztoru.
Gdy w pół godziny potem Firlej powracał do swego domku, a za nim dwóch stajennych prowadziło cztery suche, mocne koniki o długich grzywach i ogonach, ujrzał stojącego na werandzie Unena. Miał zatknięte za kołpak pismo i pióro orle — oznakę gońca, spełniającego ważne i pilne zlecenia przeora.
— Jedźmy! — rzekł lama spojrzawszy na lekarza.
Firlej wpadł do domu, żeby zebrać najpotrzebniejsze mu rzeczy: paszport, dokumenty i pieniądze. Przy progu stał Dżambojew już gotowy do drogi.
— Idź, guru woła ciebie! — mruknął do niego Firlej i uśmiechnął się mimowoli rzuciwszy spojrzenie na kucharza. Z wykrzywioną twarzą i wybałuszonymi oczyma, nie ruszając się z miejsca I-Tun siedział skulony na stołku przy piecu.
— Bądź zdrów i miej dobry apetyt! — powiedział do niego Firlej, lecz kucharz nawet nie poruszył się.
— A to go wzięło! — pomyślał lekarz krzątając się po mieszkaniu.
W kwadrans potem mała kawalkada jeźdźców wyjeżdżała już za bramę klasztorną. Przed końmi w radosnych podskokach pędził „Knox“. Stróż niemowa patrzał za odjeżdżającymi i bełkotał coś bezładnie, drapiąc się pod pachami.
— Juczi charagdacha ugyj! — Choć oko wykol — mruczał Buriat człapiąc obok Unena i ze strachem spoglądając na niego.
Lama nie odzywał się i, pochylony nad karkiem konia, uważnie wpatrywał się w ziemię. Wreszcie podniósł się w strzemionach i zawołał rozkazującym głosem:
— Dab-ehi-dżi! — w galop!
Jeźdźcy smagnęli konie i pomknęli. Czarna, ślepa noc otoczyła ich i pochłonęła. Tupot kopyt zbudził dzikie gęsi w szuwarach. Zatrąbiły stojące na czatach czujne samce. Z różnych stron dobiegło senne gęganie. W chińskiej osadzie strwożone przejazdem ludzi psy długo jeszcze naszczekiwały, a „Knox“ od czasu do czasu odpowiadał im warczeniem.
Piesek rozumiał może, że bierze udział w ważnej wyprawie, bo zachowywał się cicho i pędził przy prawym boku konia swego pana.