Wina tu, wina! wina!
Czy słyszysz ty niecnoto?
Krótka życia godzina,
Długie bole nas gniotą!
Czy słyszysz wołam wina!
Łeb ci dzbanem rozbiję,
Bo gniew mnie brać zaczyna,
Bo zły jestem gdy piję,
Wina tu dzbanów troje!
Jeszcze się raz upiję,
Bo dziś — dziś jeszcze żyję,
A jutro — wszak niemoje?
Jutro! naco mi jutro? — daj go w ręce moje
Pogniotę go na miazgę, zetrę pod nogami!
Kiedym dzisiaj szczęśliwy, o przyszłość nie stoję
I spłakanemi w jutro niepatrzę oczami!
Przeszłość i przyszłość przed mym wzrokiem ginie,
Życie, lata i wieki zamykam w godzinie —
A ta godzina teraz! Potém, niech świat sobie
Zginie, przepadnie, spali się, zatonie — A ja — ja na jego grobie
Nad nim, nad sobą łezki nie uronię!
Nieszczęśliwi, wy którzy pełznąc po tym świecie, Nad każdą chwilą płaczecie.
Najlżejsza boleść serca wam rozkrwawia A za nią gorzkie łzy płyną,
I niedość z każdą przycierpieć godziną, Jeszcze cierpienie pamiątki zostawia! Wina tu! wasze zdrowie, Zapłakani panowie! Co ja! — o! skarz mnie Boże, Jeślim próżno się dręczył; Na cóżby się człek męczył, Gdy nic zmienić nie może? Z was wszystkich, z łez, cierpienia IakJak z dzieciństwa się śmieję, Jak czcze wasze marzenia, Jak zwodnicze nadzieje!
Wy, przykuci do ziemi Powoli się czołgacie, Łzami niedołężnemi, Suchą drogę maczacie;
Ja lecę całe życie, przez ziemie i światy,
Myśli swoje posyłam, wysoko, wysoko!
Ludzi, czas, wszystko stroję w złote szaty,
Gdzie wasze czarno, biało widzi moje oko.
U mnie niema zawady, bo niedbam o życie,
Co zechcę stać się musi, gniotę, depcę, biję.
Złoto, waszego Boga, rozrzucam obficie
I nie żal, nie żal powiedzieć że żyję! Tu wina! kielich czeka, Prędzéj, prędzéj, — czas mija! A kto wina nie pija Precz niech od nas ucieka!
Czas! tę straszną zagadkę utopimy w winie,
Jeśli ma mijać prędko, niech wesoło minie!
Zginęły grody, kraje, ludy, pokolenia,
Co chwila postać świata zwodnicza się zmienia!
Ile razy ten zegar szepcze rącze chwile
Bliżsi wszyscy jesteśmy do śmierci o tyle.
I kiedyś, gwiazdy co tam kręcą się wysoko
Zetrą nasz świat na miazgę, słońce go przepali,
Ciemności, smutne jego ostatki obloką,
Czas spojrzy tylko, spojrzy raz i pójdzie daléj!
Kiedyś imiona nasze, mądrości i księgi Wszystko zginie! I dawną sławę, życie i potęgi Niepamięć obwinie!
A my, my, straszna myśli! przeżywszy pół chwili
Zginiem jakbyśmy nigdy — ach! nigdy nie żyli. Co to jest? wina! wina! Zaczynam kwilić smutnie, Lecz wnet przestroję lutnię, Naléj tylko węgrzyna! Nie ten, kieliszek mały, To naparstek, dla dzieci! Ale ten okazały, Co ma kwarty półtrzeciéj. Tam! cały naléj, cały! Wypijem przyjaciele! Niechaj żyje wesele, Smutki bodaj skonały!
Teraz już lecę, lecę i niewiem gdzie stanę!
Myśli biegną bez celu, drogi, bez wędzidła.
Lecz nie lękam się, ziemia dawno mi obrzydła A w górze — niebo moje ukochane! Tam nigdy łza nie ciekła, Tam smutek nie dobieży. Bodaj nie wyszedł z piekła, Kto w niebo niewierzy!
Widzę świat stąd — jak mały, jako pyłek kwiatów,
Czarnieje w oddaleniu, na chmurkach niesiony,
A w koło większych, mniejszych chodzi milion światów,
A za niemi znów światów tysiące, miliony!
Wszystkie światy i ziemie jeden świat składają
W nim jak małe iskierki świecą drobne słońca,
W nim jak małe robaczki ziemie się ruszają
Drobne cząstki wielkiego przestworu bez końca!
O! jakże tu wesoło, tu tańcują światy,
Grają słońca i gwiazdy, śpiewają księżyce,
Piorun lata w złocone przyodziane szaty wesołe, błyszczące skaczą błyskawice.
Tu wesoło, tu niebo, tu dusze parami
Pobrawszy się, przez ziemie, powietrza i chmury,
Lecą nieśmiertelnemi wzniesione skrzydłami,
Przy dźwiękach pieśni światów, do góry, do góry!
Daléj, daléj! o! ziemio, ty niemasz języka!
Daj mi słowa bym nieba opisał ci strony.
Co chwila, oko duszy zdziwione spotyka
Nowych obrazów, uczuć szereg nieskończony!
Ziemio! nędzny twój język, czcze są twoje słowa!
Zamilknę, niechcę myśli tamtych światów,
Tych myśli różnofarbnych jak kielichy kwiatów,
Więzić w kajdany, które kuje twoja mowa.
Oj! w gardle mi zasycha, I myśl lotem znużona Zniża się, pada, kona — Prędzéj, prędzéj kielicha!
Bo przykro spaćspaść na ziemię, gdy kto w niebie bywa! Cóż to za lurę znowu ten hultaj naléwa? A toż skąd ta nowina? Ja takiego nie piję! Lepszego daj tu wina, Ja w takiém ręce myję!
Teraz jeśli słuchacie, powiem co raz w niebie
Widziałem zdala, będąc za obłokiem skryty.
Ty co patrząc wiek cały na niebios błękity
Nic oprócz gwiazd niewidzisz — ta bajka do ciebie!
Widziałam jednę duszę, którą Bóg za karę
Skazał na wieczną wędrówkę po światach,
Widziałem ją więzioną w bryły głazu szare,
Widziałem ją żyjącą w naszéj ziemi kwiatach.
Potém była robaczkiem, motylem, zwierzęciem
I przez lat tysiąc jeszcze od końca daleka,
Stając się coraz zmyślniejszém bydlęciem,
Widziałem jak w téj ziemi wstąpiła człowieka!
O! myślałem niebaczny — przecież koniec próbie
Dusza do nieba prosto poleci z człowieka!
Lecz, ledwie zimne ciało zasypano w grobie.
Inny los, dłuższa męka nieszczęśliwą czeka.
Na drugim świecie, z człowieka téj ziemi, W głaz ledwie dusza wstąpiła
I znów stopniami idąc rozlicznemi, Kwiatkiem, robaczkiem i motylkiem była.
Znów wieki przeszły, nim z ciała do ciała, Tamten świat cały, dusza obleciała,
Ale niekoniec, coraz w dalsze kraje
Szła jeszcze biedna i na każdym świecie,
Kamieniem, kwiatkiem, motylem się staje,
Nim na człowieku skończy bieg swój przecie.
Potém ze świata, na inny świat leci,
Miliony wieków przeszły nim stęskniona,
Wróciła wreście z kału oczyszczona,
Tam, gdzie wybrane stoją Boga dzieci!
Każdy z was mędrców, co krzycząc zuchwale,
Z ludzi najpierwsze stworzenie robicie,
I w bezrozumnym oślepieni szale,
Nic nad człowieka, nigdzie niewidzicie,
Każdy z was może, po śmierci pobieży, Z ciała do ciała przez głazy i kwiaty, Nieskończonemi nauczyć się laty
Jak człowiek naszéj ziemi, nisko, nisko leży! O! tamto dumni uchylicie czoła, Kiedy poznacie jaka przestrzeń dzieli, Was nędzne prochy od Boga, anioła, Z któremiście się porównywać śmieli.
Tam robak, motyl olbrzymem wam będzie, Tam wy, w ostatnim postawieni rzędzie, Kiedy kwiat z kwiatem zetkną świetne głowy, Niezrozumicie ich nawet rozmowy. A człowiek tamten, idąc swoją drogą, Spójrzy, niedojrzy i zdepcze was nogą.
Teraz odpocznę trocha! Szampana naléj w szklanki! Niech żyje, kto się kocha! Zdrowie pierwszéj kochanki!
Od dzieciństwa gdy oczy otworzy dziecina,
Ledwie uczuje serce jak mu bije w łonie,
Ledwie myśl pierwsza uwieńczy mu skronie Nieszczęsny! kochać zaczyna!
O! nic nad pierwszą miłość. Ta z nieba upada, Otworzyć złotą dłonią, świetne życia bramy, A potém w sercu, w pamięci osiada
Cieszyć nas sobą, nawet gdy już nie kochamy! O! słodka pierwsza miłość, sen głowy Platona, Czyste jéj pocałunki, westchnienia, zapały, Błyszczy jak drogi kamień, gdy ją łzy oblały, Żyje przeciwnościami, od roskoszy kona! Jestże szczęście na ziemi, które mi odpowie,
Marzeniom pierwszym w młodéj wykarmionym głowie?
Jestli co, oprócz wspomnień i słodkiéj nadziei
Po czém by w sercu gorycz mętna nie osiadła.
W marzeniu tylko szczęście człowiek sobie klei,
A to marzenie, głowa Platona odgadła,
To marzenie, na które życie się wysila, — Pierwsza miłości chwila —
Ach! szczęśliwy kto kochał i umiał rozumnie Oszczędny skąpiec zbierać wspomnienia zapasy, By niemi potém, smutne doświadczenia czasy Dzielił — i z niemi razem położył się w trumnie.
Gdybym cię dziś mógł ujrzeć jakąś dawniéj była, Luba, na przeszłą miłość przysięgam przed tobą, Choćby nanas świat rozdzielał, piekło lub mogiła, Za jedno twe spojrzenie okryte żałobą, Za jedno twoje westchnienie, Za jeden uśmiech, jednę łzę powieki: Przez światy, niebios sklepienie, Przez ogniste wód potoki, Przez piorunowe obłoki
Szedłbym spojrzeć na ciebie — i zginąć na wieki!!
Gdy się pierwsze uczucia w głębi duszy spalą. Gdy śmierć kroczy już ku nam bliżéj co godzina, Gdy pierzchliwe wspomnienia od nas się oddalą. Druga się miłość zaczyna.
Straszniejsza jeszcze! — przybiega szalona Dręczyć na dni schyłku, Każe w ustach kobiety, u kobiety łona,
Spragnionéj duszy, szukać roskoszy posiłku.
Lecz brudna miłość druga i roskosz jéj licha! Bo nie ma dziewiczego młodości uroku, Téj łzy smutnéj a miłéj zawieszonéj w oku, Tych westchnień naumyślnie powtórzonych z cicha, Pierwsza miłość, ostatnią jest szczęścia godziną,
Z nią wszystko ginie — jedne wspomnienia nieginą.
Lecz dość tego, z łez, westchnień smutnego przędziwa!
Naléj mi wina! Czara co pół garnca trzyma,
Roskoszy tyle w sobie i wspomnień ukrywa
Ile ich i w młodości i w miłości niema.
Dobrze czasem pogwarzyć i powzdychać społem,
Gdy na smutek lekarstwo tuż gotowe stoi,
Kiedy siedzim za szumnym biesiadniczym stołem,
Kiedy łza i westchnienie winem się upoi!
Lecz wiek cały tym bredniom na łup dać niebacznie,
Kończyć dzień smutno, gdy się nie wesoło zacznie,
Nierozum! tak — nierozum — podaj no tu wina!
Powieki mi się kleją i sen brać zaczyna!
Fe! A wy już oddawna jak spostrzegam śpicie?
Spią! we śnie utopili najdroższy skarb — życie!
Już też i drugi ranek w kielich mój zagląda,
Możebym i ja zasnął — wszak zasnąć na chwilę,
Kiedy ciało znużone snu od powiek żąda,
Nie grzech podobno? — Spać, roskoszy tyle!
I sny mieć dobre! — tutaj się położę, Niepotrzeba pościeli; gdy kto pił noc całą I na podłodze smaczno usnąć może!
Tak — tak — och! tak — potrzebuję mało! —
Mało! — tak — mało — zasypiam — daremnie! —
Zasnę! — Bodajbym w życia ostatniéj godzinie, Kiedy wszystko na wieki, na wieki przeminie, Zasnął tak przyjemnie! —